Przejdź do zawartości

Bezimienna/Tom I/LV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Bezimienna
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1912
Druk Drukiem Piotra Laskauera
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


LV.

Po wyjściu nieznajomej kobiety Hela, której wzruszenie słowa wyrzec nie dozwalało, uklękła się modlić. Ona i Ksawerowa płakały. Tajemnicze te odwiedziny, czułość dla Heleny tej, w której się domyślały matki, zniknięcie bez śladu i opowiedzenia o sobie... zaniepokoiły je biedne... Wypadek ten przynosił nieco pociechy, ale nic w przyszłości nie rozjaśniał, ciemności, jak przedtem, pokrywały los sieroty. Ksawerowa znalazła w pozostawionym woreczku znaczniejszą pomoc, niżeli spodziewać się mogła. Zapewniała ona jeżeli nie byt Helenie, to na długo przynajmniej utrzymanie się bez zbytniej troski o niedostatek.
Mówiąc o tem, Ksawerowa przyznała się dopiero po raz pierwszy Helenie, że po jej porwaniu podrzucone zostały pieniądze, których ona tknąć nie śmiała... Z chwili, w której się tajemniczo znalazły z owem pudełkiem w mieszkaniu, wnosić było można, iż przysłane zostały przez jenerała Puzonowa, który niecny swój czyn chciał brutalnie, pieniędzmi wynagrodzić. Nie można było tknąć tego ohydnego podarku. Ksawerowa wiedziała teraz o niecnej roli, jaką jej siostra odegrała w tej sprawie, tem występniejszą będąc, że w początku Helenę uważała za siostrzenicę. Umówiły się więc natychmiast, aby jenerała datek przez starościnę, lub za jej pośrednictwem zwrócić mu.
Ksawerową kosztowało wiele zebranie się na krok stanowczy, na widzenie się z tą siostrą, ale piekły ją pieniądze, chciała się od nich uwolnić co najrychlej i postanowiła pójść sama, a jeśli nie potrafi zwrócić Rosyaninowi, oddać je ubogim lub ojczyźnie.
Każdy, przybywający teraz do Betiny, zastawał ją z pewnością w salonie, nie opuszczała go bowiem przez dzień cały, stojąc na czatach i mrąc z obawy o siebie. Każde otwarcie drzwi nabawiało ją śmiertelnego strachu. Można sobie wyobrazić, jakie wrażenie zrobiło ukazanie się siostry: starościna pobladła, oparła się o krzesło, straciła przytomność i odwagę.
Wdowa weszła śmiało.
— Poznajesz mnie waćpani? — zapytała surowo.
— Tak... pani... przypominam sobie, zdaje mi się — mruczała starościna, usiłując zbadać trwożliwie jej usposobienie.
— Nie potrzebuję ci nawet mówić, z czem przychodzę — odezwała się Ksawerowa — z pogardą, z przekleństwem, na które zasługujesz... Taką, jaką byłaś od młodu, gdyśmy się ciebie wszyscy zaprzeć musieli, pozostałaś do dziś dnia. Nie! stałaś się jeszcze stokroć występniejszą teraz. Młodość i niedoświadczenie mogły być niejaką wymówką, niecne twe postępowanie dzisiejsze jest niegodziwością nieprzebaczoną. Nie masz, nie możesz nic mieć na swoją obronę. Popełniasz złe z nałogu, z zepsucia. Pchnęłaś i mnie w tę przepaść, wyrywając mi dziecię. Com ci zrobiła? powiedz!
— Ale ja... jam niewinna...
— Milcz-że waćpani... żadne słowo i żadna pokuta nie jest cię w stanie oczyścić. Ale Bóg, Bóg jest sprawiedliwy. Niecny twój wspólnik w tym czynie, za który karzą szubienicą i chłostą publiczną, rzucił mi bezczeszczący dar... pieniądze! Myślał, że, jako siostra twoja, podobna jestem do ciebie... Gdzie jest ten człowiek? — mów!
— Ja nie wiem — odparła drżąca Betina — ja nie wiem... ja się klnę.
— Gdybym nie znała ciebie, oddałabym te pieniądze w ręce twoje — mówiła Ksawerowa — ale nie mogę tego uczynić, bobyś mogła zatrzymać je, a plamę zostawić na mnie. Niechże wie, jeśli żyje — i wiedz ty, że dziś jeszcze odniosę je na ratusz, jako ofiarę na potrzeby kraju.
To powiedziawszy, Ksawerowa odwróciła się ze wzgardą i chciała wyjść.
— Siostro! pani siostro! — zawołała starościna — ależ proszęż was... jam niczemu nie winna... to ten człowiek niegodziwy... ten zwierz... od którego obronić jej nie mogłam...
Ksawerowa spojrzała na nią z niewysłowionym wyrazem obrzydzenia i, milcząc, drzwi zatrzasnęła za sobą.
Zaledwie wyszła, zapukano natychmiast, zjawił się Sojką z towarzyszem, domagając się widzenia z jenerałem. Starościna musiała ich wpuścić.
— Chwili niema do stracenia — rzekł przybyły — prowadź mnie pani do niego.
— Zlituj się! co się stało?
— Jeszcze nic, ale może się stać...
Pokazał palcem na gardło.
Starościna krzyknęła, zakrywając oczy, a Sojka pobiegł sam żywo do kryjówki jenerała, do której drogę już znał.
Znalazł go jak zwykle obojętnym, na pozór spokojnym, zadumanym nad papierami, z ołówkiem w ręku.
— Panie jenerale — rzekł Sojka od progu — może to popłoch daremny, ale mi się zdaje, że wpadli na trop wasz, potrzeba się natychmiast przebrać i stąd wynosić... Przetrzęsiono już kilka domów, szukając, mogą tu za chwilę przyjść, niema na co czekać.
Puzonów wstał żywo i usiadł po namyśle.
— Gdzie ja tam będę szukał nowych kryjówek? — rzekł z gniewem. — Cóż mi zrobić mogą? wezmą mnie w niewolę, no to wezmą. Zdrajcą nie jestem, bom Rosyanin i mojej imperatorowej służę. Juścić nie mogą mnie powiesić... a więzienie... zniosę. Pal ich dyabli! Jak złodziej ukrywać się nie chcę, a zostać tu w Warszawie muszę.... dałem znać już, iż tu będę do końca. Z więzienia pilnować ich będę, więc siedzę i zostanę.
Sojka pokiwał głową.
— To dobrze — rzekł — zostaniecie, ale nie tu. Niechno się pan jenerał ubiera.
Puzonów spojrzał i posłuszny począł się żywo przyodziewać, narzucił płaszcz, czapkę głęboko na oczy nasunął.
— Dokądże mnie poprowadzisz? — zapytał.
— Masz do wyboru, panie jenerale, trzy miejsca — odparł Sojka — wszystkie bezpieczniejsze, niż tu... u najzagorzalszych patryotów, bo właśnie tam tylko jest pewność, że szukać nie będą.
— A na zamku? — spytał Puzonów.
Sojka się roześmiał, machając ręką.
— Tamby pana Król Jegomość przyjąć pewno nie mógł i nie chciał... i stamtądby też najprędzej was wyciągnięto. Zamku strzeże gwardya miejska... króla tak obwinęli w pieluszki, że się nie ruszy... pilnują go, by nie drapnął do Petersburga...
— Więc w drogę! — zawołał Puzonów — idźmy, prowadźcie!
— Ja was pod rękę wezmę — dodał Sojka. — Do czapki kokardę przypiąć potrzeba, którą w kieszeni przyniosłem... Gdybyśmy się z kim spotkali, nie odzywaj się WMość... po drodze puścimy fusa, że jesteście czeladnikiem ślusarskim, rannym dnia 18 przy Miodowej, to nas przeprowadzą w tryumfie.
Niecierpliwie zżymał się Puzonów.
— Chodźmy.
Starościna z podziwieniem ujrzała wychodzącego Puzonowa, zabiegła mu drogę.
— A to dokąd?
— W świat — uśmiechnął się jenerał — bywaj jejmość zdrowa! Sądzę, że się za to gniewać nie będziesz, iż mnie zabierają... dopiero wolniej odetchniesz...
Starościna w istocie radości ukryć nie mogła, choć chciała udać smutek.
— Ale dokądże? dokąd?
— Później się waćpani o tem dowiesz — odpowiedział Puzonów — teraz tylko słowo jeszcze... Sojko, przyjacielu, idź precz za drzwi na chwilę, mam do pomówienia z panią i wnet pośpieszę. Minuta czasu.
Zostali sami, jenerał chmurny przeszedł się po pokoju, jakby zbierał myśli, od czego począć.
— To, co waćpani powiem — odezwał się — zadziwi ją, bo ja sam dziwię się, nie poznając w tem siebie... — Wiesz, starościno, rozumiesz ty to... uwierzysz... iż tak jestem głupi, podły, że się w tej kobiecie kocham do szaleństwa.
Ja bez niej żyć nie potrafię.
W początkach sam to brałem lekko, dziś czuję, żem zwyciężony... żal mi, mam zgryzoty... zresztą — kocham się... muszę ją mieć! Ona będzie moją!
— Dajże mi już pokój! Ona cię nienawidzi... ja wiedzieć o tem nie chcę — przerwała starościna — rób sobie, co chcesz, ja się w to nie wdam.
Powtarzam — nienawidzi cię.
— To nieszczęście — rzekł jenerał — ale mnie nie wstrzyma nic. Ona nienawidzi — ja kocham... Zginę, ale ją muszę odzyskać...
— Jakim sposobem? — spytała starościna.
— Najprostszym — rzekł Puzonów stanowczo — więcej wymagać nie może... jestem gotów... gotów — słyszysz? — ożenić się!...
Starościna krokiem się cofnęła, zdziwiona.
— Ty? skądże ci to przyszło?
— Skąd? nie wiem — dodał jenerał — może z tego, żem podobnej do niej kobiety nie znał i nie wyobrażał sobie... Znałem nasze i wasze panie wielkie... no... i takie jak wy, starościno... takiej jak ona... nigdy! Kilka dni przeżytych z nią... okrutnych, bolesnych, upokarzających dla mnie, dały mi ją poznać. Nie powstydziłbym się jej za żonę... to towarzyszka godna żołnierza... to...
— Jenerale — przerwała mu starościna z gniewem prawie — widać, żeś wiele krwi stracił, masz gorączkę, pleciesz tak, żeś do siebie niepodobny.
— Nie mam ani nadziei, ani pretensyi, żebyś waćpani mnie zrozumiała — rzekł Puzonów — to mi wszystko jedno. Chcę tylko, żebyś, jeżeli ją zobaczysz, powiedziała ode mnie, że mi wstyd mojego szaleństwa, a gotowym je okupić, ofiarowując jej imię moje i rękę... Czy rozumiesz waćpani?
Starościna stała osłupiona.
— Nie żartujesz? — spytała — słowo?
— Słowo uczciwego człowieka — powtórzył jenerał — żenię się.
— Gotówbyś był?
— Jestem gotów.
— Każesz mi to jej powiedzieć?
— Proszę usilnie.
— Ale mi nie uwierzą! Daj mi jakiś znak...
— Znak? — Jenerał obejrzał się po sobie... i żywo zdjął pierścień z palca.
— Oto jest — odparł i obrócił się ku drzwiom, wołając na Sojkę.
— Idziemy. Znasz waćpani tego człowieka, przyślę go tu, aby się dowiadywał... i przez niego dam wam znać o sobie. Jestem w Warszawie kontrabandą, mogę być zagrożony, jutro mi może włożą kajdany... ale pomimo to, jeżeli im się wyśliznę, pozajutro mieć będę lepszą policyę od nich i nie dopuszczę, ażeby mi Helena uszła... Waćpani nad nią straż polecam... reszta później.
— Panie jenerale, musimy iść! — naglił Sojka.
Puzonów podał rękę starościnie.
— Bywaj zdrowa i pamiętaj, że umiem być wdzięcznym, ale potrafię również zemścić się, gdy mnie kto zdradzi... Do widzenia...





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.