Przejdź do zawartości

Bezimienna/Tom I/LI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Bezimienna
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1912
Druk Drukiem Piotra Laskauera
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


LI.

Po dniach tryumfu i radości, szły dnie pracy bez spoczynku... wszystko było do zrobienia, do stracenia nie miano chwili. Nadeszła wielka uroczystość chrześcijańska i narodowa razem... miasto oblokło się powagą. Chociaż oczekiwano posiłków, choć nadciągały wojska, choć obiecywano Kościuszkę — lud, który zwyciężył, musiał się mieć na baczności. Straże pilnowały zamku i struchlałego króla, wyglądającego odsieczy, musiały strzedz więzień i czujne mieć oko na powiew zdrady... Czynność nadzwyczajna panowała w mieście, umysły zajęte były tylko ocaleniem kraju... wobec jego sprawy, wszystkie małe, ludzkie, chwilowe troski ginęły.
Ale w domach, z których okien wczoraj jeszcze z pogardą spoglądano na ulicę, w tych pałacach, co się na rozcież otwierały dla duchów z nad Newy — panowała trwoga nie do opisania... Obawiano się tej straszliwej sprawiedliwości ludu, która nie wywodzi sprawy długo, nie rozpoznaje stopnia winy, ale wszystkich wiedzie pod miecz w chwili roznamiętnienia. Jedni wymykali się powoli z miasta, drudzy, nie mogąc już tego uczynić, drżeli na każdy szczęk broni i głośniejszy okrzyk u bramy. Wiedziano o aresztowaniu tych, których głos publiczny napiętnował od dawna — trwoga blada padała na mniej winnych czynem, choć w sumieniu — równie karygodnych. Ci, co stali na rozdrożu między niepoczciwością a cnotą, powoli zwracali się ku niej, żałując milszej drogi kwiecistej, którą porzucić musieli. Osłupienie nie dozwalało jawnie i nagle przejść na stronę zwycięzców, wstyd hamował, choć strach popychał. Spodziewano się wreszcie... może... odwetu Rosyan, rachowano na Prusaków, na Imperatorową, na wszystkie niespodzianki losu... i, drżąc cicho, czekano za zamkniętemi drzwiami jutra.
A w ulicach grzmiały za głośno okrzyki swobody... Stawiano gorączkowo szubienice, lud przewodził. Biada temu grodowi, gdzie ten lud poczciwy, ale namiętny, szlachetny, ale ślepy i jak dziecko wrażliwy, dający uwieść się słowu, omamić uczuciu, zapanuje losem... tam niema przyszłości, bo ten, co pchnął tłumy, powstrzymać ich nie potrafi.
Choć mała, a niegłośna istota, starościna należała do najbardziej zatrwożonych zmianą położenia; pogorszało to je jeszcze, iż jenerał ani chciał, ani myślał innego szukać schronienia, a znalezienie go w tem ukryciu mogło w chwili rozdrażnienia zagrażać zemstą okrutną.
Puzonów dumą swą, obejściem się pogardliwem, wielu na siebie ludzi obraził — wiedziano, że przytomny pierwszemu widzeniu się Igelströma z Kilińskim, do obelg i bezczeszczeń jego dokładał nielitościwe szyderstwa... A Kiliński! Kiliński teraz był wodzem, bożyszczem, panem tego ludu, który królował w stolicy, gdy król zamknięty drżał ze strachu.
Trudno teraz było poznać ową piękną i zawsze wyświeżoną starościnę, zapominającą o wdzięku, o elegancyi, z trwogi i bezsenności wybladłą straszliwie — zsiniałą, zestarzałą, chodzącą jak zwierz zamknięty w klatce, od okna do okna, czatującą, wyglądającą jakiegoś grożącego niebezpieczeństwa, nieokreślonego... przeczuwanego tylko.
Ponad nią, tuż... była ta, którą zdradziła... słyszała jej stąpanie, w uszach brzmiał jej głos i łkanie... widziała ją ukazującą się w progu z tą bronią w ręku, okrwawioną, dyszącą zemstą, wiodącą za sobą tłumy.
Betina modliła się machinalnie... choć usta jej dawno były od modlitwy odwykły, płakała... słaniała się z wycieńczenia i strachu.
Około dziesiątej dnia tego, przestrach, który jej nie opuszczał na chwilę, powiększył się jeszcze i spotęgował do najwyższego stopnia, gdy w progu ujrzała zakwefioną kobietę, wchodzącą bez oznajmienia. Zdawało się jej, że widzi w nieznajomej — przebraną Helenę.
Już krzyknąć miała, składając ręce jak do modlitwy, gdy w tej chwili kobieta podniosła kwef i Betina ujrzała twarz starą, zwiędłą, której rysy dawno jej były znane.
Poznała w tym gościu niespodzianym pannę Babską, przyjaciółkę za dni szczęśliwszych, dziś pobożną i poważną powiernicę księżny wojewodziny.
Odwiedziny te (chociaż bez żadnej przyczyny) przeraziły ją jednak — nie umiała ich sobie wytłómaczyć i dlatego samego się przelękła.
— A! moja dobrodziejko! — zawołała — cóż ty tu robisz! jakim przypadkiem?
— Ale nie żadnym przypadkiem, przychodzę tu umyślnie — odparła Babska, siadając — pozwól mi spocząć... przyszłam zobaczyć, co się z wami dzieje.
— Moja dobra, kochana! widzisz! — odezwała się starościna — patrz! jak ja wyglądam! jak trup! zielona, żółta... sina! ginę i umieram ze strachu... Nie wiem sama, jak tych dni przeżyłam parę. Sto razy zdało mi się, że zginę z samej trwogi... Strzały! trupy! krew... ci ludzie wściekli! ci rzeźnicy z toporami...
— Starościna miałaś przyjaciół w ambasadzie — szepnęła Babska.
— Cicho! na Boga! co pleciesz! Ja! — przerwała starościna — nie miałam, jako żywo, nikogo! nie znałam od dawna żadnego Rosyanina, nie bywał u mnie nikt... nie mówże tego, proszę, bo gotów jeszcze kto podsłuchać.
Babska popatrzyła na nią.
— Nie obawiajcież się znów tak bardzo — rzekła — nikomu z nas się nic nie stało. Rosyan niema ani nogi... w mieście, jak w raju, cicho, spokojnie! Czego się lękać!
Na to starościna potrząsła głową.
— Moja droga starościnko — poczęła przybyła, pomyślawszy nieco — ja tu do was przychodzę po starej, dobrej znajomości dla informacyi.
— Do mnie?
— Tak, moja miła, wszak znacie pewnie wszystkich lokatorów tego domu?
— Tak... z daleka... z blizka nikogo.
— Wszak mieszkała tu, albo i jest dotąd wdowa po urzędniku, Ksawerowa D.?
Starościna zagryzła wargi.
— Nie wiem... podobno... tak... może i jest; ale cóż wy możecie chcieć od niej?
— Ja! nic! Mówiono mi tylko, że jest bardzo biedna... Bo to, widzicie... moja pani i ja, należymy obie do pewnego bractwa, założonego dla ubogich, trudniącego się wyszukiwaniem takich, coby się żebrać wstydzili... a pilno potrzebują pomocy... Obchodzimy tych nieszczęśliwych i, jak możemy, im pomagamy.
Starościna słuchała z pewnem niedowierzaniem.
— Wszakżebym ja — mówiła Babska, wahając się — mogła pójść do nich, zobaczyć się z nią?
— Nie wiem, nie wiem — przerwała starościna — one tu stały wprawdzie... ale ja ich... tak jak nie znałam... nie miałyśmy z sobą żadnych stosunków — więc objaśnić nie potrafię..
— Obarczona podobno rodziną — ciągnęła dalej Babska — bez żadnego sposobu do życia... dwie córki, jedna dorosła, druga mała i chora, słyszę, niebezpiecznie.
— Ale ja nie wiem, nie wiem — przebąknęła starościna, a potem dodała:
— Jabym wam tam iść nie bardzo życzyła.
— A to czemu?
— Starsza córka jakaś szalona, niespełna rozumu... i dziwnie się jakoś prowadzi. Słyszę, w czasie tych dni latała jak waryatka po ulicach z karabinem, wśród czeladzi, rozmamana... jak ostatnia jaka... Zresztą, oni sobie rady dają... są inni ubodzy...
— Co ty mówisz? — przerwała Babska niespokojnie — ta dziewczyna! starsza? latała po ulicach? ale to nie może być!
— O! i bardzo może — zawołała starościna — bo nawet kulą ranna w ramię, to wiem, w całym domu plotek o tem pełno...
I zamilkła.
— A gdzież one mieszkają? — zapytała Babska.
— Tu, na drugiem piętrze, nade mną.
Chciała starościna dopytać się jeszcze, czy Babska pójdzie do Ksawerowej, ale ta zwróciła rozmowę, westchnąwszy, i pożegnawszy się chłodno, pośpiesznie odeszła.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.