Bez dogmatu/8 Czerwca.
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Bez dogmatu Tom I
|
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1906 |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom I Cała powieść |
Indeks stron |
Zapisuję wspomnienia z całego tygodnia. Odebrałem kilka listów, między innemi od Śniatyńskiego. Poczciwe chłopczysko tak jest zmartwione obrotem sprawy z Anielką, że mi już nawet nie wymyśla. Donosi mi tylko, że żona jego jest na mnie zagniewana na śmierć, że nie chce o mnie słyszeć i że, według jej zdania, jestem potworem, znajdującym największą przyjemność w pastwieniu się nad ofiarami. Tym razem prawdziwy ze mnie chrześcijanin, bo nietylko nie czuję z tego powodu urazy do pani Śniatyńskiej, ale ujmuje mnie to dla niej. Co za gorące, zacne serce! Śniatyński uważa widocznie sprawę za straconą, a raczej za ostatecznie rozstrzygniętą, bo wstrzymuje się od rad i tylko ubolewa: «Daj ci Boże (pisze) znaleźć drugą podobną». Dziwna rzecz, gdy o tem myślę, wydaje mi się, że nie chcę drugiej, podobnej do Anielki, ani lepszej od niej, tylko chcę jej samej. Mówię, że mi się to wydaje, ponieważ jestto uczucie bez stałej i określonej formy. Noszę w sobie, jak gdyby motek niezmiernie poplątanego jedwabiu, męczę się i nie umiem tych zawikłanych pasem przyprowadzić do porządku. Mimo całej samowiedzy, nie wiem naprzykład, skąd płynie mój żal, czy z tego, że kocham Anielkę więcej, niż przypuszczam, czy z tego tylko, że czuję, iż mógłbym ją bardzo kochać? Śniatyński odpowiada mi poniekąd na to w następnych słowach: «Słyszałem, czy czytałem, że bryłki złota mają czasem na sobie powłokę kwarcu, z której trudno metal wydobyć. Przypuszczam, że i serce twoje ma taką powłokę; w środku jest drogi kruszec, ale ta paskudna skorupa stopiła się niecałkowicie za twoją ostatnią bytnością w Płoszowie. Bawiłeś zbyt krótko i poprostu nie pokochałeś tej dziewczyny dość silnie. Ty masz może energię czynu, ale nie masz nic a nic energii postanowień; byłbyś się jednak i na nią zdobył, gdyby uczucie parło cię dostatecznie. Wyjechałeś, zacząłeś swoim zwyczajem zgłębiać się, rozmyślać, i stało się, jakem przewidział, to jest przefilozofowałeś własne i cudze szczęście». Uderza mnie to w słowach Śniatyńskiego, że są one jakby powtórzeniem tego, co mi w swoim czasie mówił ojciec. Śniatyński wnika jednak we mnie dokładniej, bo oto, co zaraz dodaje: «Stara historya, że kto się nadto nad sobą zacieka, ten w końcu nie zgadza się na siebie, a kto się na siebie nie zgadza, ten nie jest zdolny do żadnych postanowień. Chory wiek, w którym tylko osły mają jeszcze jakąś wolę, bo gdy ktoś posiada choć trochę rozumu, to go zaraz użyje do zwątpienia o wszystkiem i przekonania siebie samego, że naprawdę nie warto chcieć czegokolwiek. Czytałem podobne uwagi w jednym z francuskich autorów — i pomyślałem, że dalibóg ma słuszność!»
Chwilami wolałbym, żeby Śniatyński był mi wprost nawymyślał, zamiast naszpikować list takiemi naprzykład frazesami: «Mimo twych wszystkich przymiotów, może przyjść do tego, że będziesz zawsze powodem zgryzot i zmartwień dla najbliższych i najdroższych ci osób». Jest mi to tem przykrzejsze, że to prawda. Narobiłem zgryzot Anielce, ciotce, matce Anielki i wreszcie sobie samemu. Natomiast trochę mi się śmiać chce, gdy czytam dalej: «Wedle praw życia, musi coś w człowieku wyrosnąć; otóż strzeż się, żeby w tobie nie wyrosło jakieś licho, które ciebie pierwszego otruje». Nie!... To przynajmniej mi nie grozi. Wyrosła tam przecie jakaś pleśń, zasiana ręką Laury, ale właśnie wyrosła tylko na tej kwarcowej skorupie, o której Śniatyński wspomina; nie zdołała zapuścić korzonków głębiej, i ani ja się nią nie otrułem, ani Laura. Takiej pleśni nie trzeba nawet wyrywać, dość ją obetrzeć, jak kurz. Więcej ma słuszności Śniatyński wówczas, gdy zaczyna być sobą i gdy występując w imię swego dogmatu, który zawsze nosi w sercu, mówi:
— Jeśli masz się za typ wyższy, jeśli nim nawet jesteś, to ci powiem, że suma takich wyższości daje społeczne minus.
Licha tam ja się mam za typ wyższy — chyba w porównaniu z takim Kromickim! — ale Śniatyński ma słuszność. Tacy ludzie, jak ja, nie stanowią tylko wtedy minusów, jeśli nie należą do kategoryi geniuszów bez teki, to jest, jeśli są wielkimi uczonymi, lub wielkimi artystami. Często nawet odgrywają wówczas rolę reformatorów. Co do mnie, mógłbym być reformatorem wyłącznie względem siebie samego. Chodziłem z tą myślą cały dzień, bo istotnie jest rzeczą niesłychaną, żeby człowiek, który tak doskonale rozumie swoje braki, nie przedsiębrał nic, by im zapobiedz. Ostatecznie, gdybym w tej chwili wahał się od pół dnia, czy wyjść na ulicę, czy nie, mógłbym jednakowoż wziąść się za kołnierz i sprowadzić się aż na dół. Jestem sceptykiem — dobrze! Ale czy nie mogę nakazać sobie postępować tak, jakbym nim nie był? Co to kogo może obchodzić, czy w moich czynach będzie trochę mniej lub trochę więcej przekonania? Co mógłbym naprzykład uczynić obecnie? Oto kazać spakować rzeczy i pojechać do Płoszowa. Mógłbym to zrobić doskonale. Coby z tego wypadło, pokazałoby się później — tymczasem byłby jakiś czyn. Śniatyński pisze wprawdzie: «Ta małpa przesiaduje teraz codziennie w Płoszowie i dopiłowywa te panie, które i bez tego wyglądają, jak cienie». Więc może być zapóźno? Śniatyński nie wspomina, jak dawno był w Płoszowie, przypuszczam, że tydzień albo dwa temu, zatem od jego bytności rzeczy mogły bardzo się posunąć. Tak, ale ja o tem nie wiem. W ostatnim razie, co może nastąpić gorszego, niż dziś jest? Czuję, że człowiek, posiadający choć trochę energii w postanowieniach, zdobyłby się na ten wyjazd; czuję, że nabiorę dla siebie pewnego szacunku, jeśli to zrobię, a to tembardziej, że nawet i Śniatyński już mnie nie namawia do tego — on, który jest jednak bardzo rzutki. Na samą myśl, jaśniej mi w oczach; widzę przytem w tej jasności jedną tak miłą twarz, że w tej chwili wydaje mi się ona milszą, niż wszystko w świecie i — per Baccho! — prawdopodobnie uczynię, jak zamierzam!