Banita (Conrad)/Część III/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Joseph Conrad
Tytuł Banita
Wydawca Kurjer Lwowski
Data wyd. 1913
Druk Drukarnia Polska
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz Wilhelmina Zyndram-Kościałkowska
Tytuł orygin. An Outcast of the Islands
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
CZĘŚĆ III.

I.

— Byle co: psa, kota, byle co nakarmić, odchuchać — wołał Almayer biegając wzdłuż i wszerz werandy. Pewien jestem ojcze! że gdybyś spotkał zbiedzonego tygrysa, podałbyś mu jeść, nie bacząc, że cię samego pożre, lub że zmuszony będziesz puścić mu w łeb kulę. Pal je! ofiary twego miłosierdzia i współczucia! Same żmije i padalce wślizgają się w twe łaski. Przeklęty niech będzie dzień, w którymś go spotkał, przeklęty...
— Dość już, dość, wystarczy! — mruknął pod wąsem Luigard, a Almayer, wymiotawszy wściekłość, stanął uspokojony i zaczerpnął powietrza.
— Ach! — mówił odsapując. Zawsze tak bywało! stare to bajki. Pamiętam! A jak tam było z tym zdychającym z głodu psem coś go dobrotliwie sam przyniósł na pokład? Wściekł się nazajutrz i o mało ciebie samego nie pokąsał. Co? może nie tak? Porwał rękaw najpiękniejszego twego serang‘a i sam pomagałeś nam potem wiązać go liną od kotwicy. Co? Może nie tak? Aha! a jakeś umyślił zboczyć z drogi by nieść pomoc Chińczykom, których łodzie rozbiły się pod Formozą. Dobrześ wyszedł na tem? We dwie doby potem wszystkich miałeś na swych piętach — rybaków, nie rybaków, złodziei, rozbójników, żółtych diabłów i sam z góry wiedziałeś co warte te rozbitki i sam ich później ścigać musiałeś, narażając własnych ludzi i własne życie. A gdybyś w tych przeklętych, jak ołów ciężkich, żółtych wodach utonął? Piękny zrobiłbym interes obarczony tą twoją adoptowaną córką. Zawsze ojcze tracisz z pamięci coś winien sobie a i mnie poniekąd. Jeśli ją wziąłem, to jedynie dlatego, żeś mi obiecał wzbogacić mnie. Co? możeś nie obiecał, nie raz, a sto razy? Ratować! Kogo? Chińczyków, małpy te żółte! Wstyd o tem pomyśleć.
Ludzkość! etyka! Piękna mi ludzkość, piękna etyka! Ot! tychże samych, pewnie więcej wywieszano, niż połowę, a wszyscy warci byli szubienicy.
— Gadaj zdrów — mruczał Luigard mnąc nieco nerwowo cygaro i spoglądając wpół gniewnie, wpół drwiąco na biegającego w kółko po galerji swego zięcia, tak jak pasterz spoglądający na rozbrykane, ulubione jagnię. Czuł jednak pewną słuszność w czynionych sobie wymówkach; coś mu widocznie dolegało. Almayer przystanął przed nim, z założonemi na piersiach rękoma, wahając się na nogach z boku na bok.
— Pomyśleć! — mówił — że mógłbym zgnić w tej dziurze i nikt by mię nie wyciągnął. Ale co było, teraz gorzej: teraz zrujnowani jesteśmy, doszczętnie zrujnowani. Biedna! biedna moja mała Nina!
Przysunął krzesło, usiadł na nim naprzeciw starego „króla mórz“, jak zwano kapitana Luigard‘a, wpatrując się weń wyłupiastemi oczyma. Luigard obmacał niezliczone kieszenie swego białego ubrania, wyłonił pudełko zapałek, ogryzł cygaro, zapalił, zaciągnął się i z poza kłębów dymu spoglądając na zafrasowanego zięcia, mówił spokojnie:
— Jeślibyś tyle razy co ja był w opałach, spokojniej byś te rzeczy przyjmował. Nie po raz pierwszy bankrutuję, a nic mi się jeszcze złego nie stało, jak to widzisz.
— Widzę, widzę — pomrukiwał z tropu zbity Almayer. — Lecz gdybyś ojcze, zamiast dziś, zjawił się był przed miesiącem inny by obrót rzeczy wzięły. Co potem, że cię tu dziś widzę?
— Pleciesz jak pijana baba — ścisnął ramionami kapitan, wstał z miejsca i wychylając się za barjerę galerji, wzrok puścił po wijącej się wstędze rzeki, po murem stojących, niebotycznych lasach. Po długiej dopiero chwili, zwrócił się do swego w Sambirze zastępcy, mówiąc spokojnie:
— Dziwnie tu dziś cicho i spokojnie.
Almayer podniósł głowę.
— A! ojciec dostrzegł wreszcie! — zawołał. Tak jest, a nie inaczej kapitanie! Miesiąc temu galerja faktorji pełną byłaby śpieszących powitać cię z czołobitnością tych — pal ich! — krajowców. I przedemną czołem bito miesiąc temu, a teraz... Zmieniły się czasy i nie moja w tem wina! Piwa nawarzył ten twój ojcze faworyt, benjaminek, łotr od wszystkich łotrów gorszy. Lala! niema co mówić! Przyłączył się do przeklętych obdartusów, stanął na ich czele! Ot! jak się udał faworyt, benjaminek, gagatek.
— Zuch bo zuch! — mruknął pod siwym wąsem Luigard.
Almayer podskoczył na krześle.
— Piękny mi zuch! I ty to ojcze mówisz — zawołał!
— No! no! nie wściekaj się, bo to nie pomoże. Siedź spokojnie i opowiadaj jak było, od początku do końca. Naprowadził ich, mówisz?
— Ależ bez wątpienia, on był duszą całej wyprawy, sternikiem okrętów Abdulli. On wszystko obmyślił, ułożył, dowiódł gdzie trzeba przeklętego Araba.
— Kiedy? jak? mów zwięźle, bez zbytecznych, krasomówczych zwrotów.
— Było to — począł z rezygnacją Almayer — szesnastego... tak szesnastego dobiegły mię pierwsze wieści o nadpłynięciu okrętu Abdulli. Na razie niechciało mi się w to wierzyć. Dzień następny potwierdził aż nadto hiobowe wieści. W osadzie Lakamby odbyła się walna narada z udziałem wszystkich tych obdartusów: był Sahamin, był i Bahassoen, wszyscy nasi dłużnicy tam byli. Osiemnastego okręt przepływał tędy... można go było widzieć z tej galerji. Jak raz sześć tygodni temu.
— I wszystko to z dnia na dzień, bez niczego coby wzbudziło podejrzenia? I nikt cię nie ostrzegł, niczegoś się nie domyślał, niceś nie słyszał — dziwił się kapitan?
— Mało com słyszał — zawołał Almayer — miałem za wymysły to com słyszał. Wszyscy oni tu łgarze.
— Zawsze można odróżnić prawdę od blagi, to co możebne od tego co niemożebne — zauważył Luigard.
Almayer poruszył się na krześle.
— Łotr ten — mówił — zjawił się tu dnia pewnego, o południu... tak! o południu, a wyglądał jak gdyby go samo piekło wylało.
Luigard wyjął z ust cygaro; z pół rozwartemi wargami słuchał ciekawie.
— Tak — ciągnął Almayer nie odrywając oczu od własnych butów. Wyglądał jak piekieł wysłaniec i tak jak gdyby ze śmiertelnej powstał choroby. Musiał mieć gorączkę. Tamto lewe wybrzeże rzeki bagniste i niezdrowe; Europejczycy wytrzymać tam nie mogą. Samo powietrze nad tą przeklętą rzeką...
Zdawało się, że się zamyślił nad sanitarnemi warunkami lewego wybrzeża.
— I cóż dalej — naglił Luigard — przybył mówisz?
— ...Nie struło go jednak doszczętnie. Rogatą ma łotr ten duszę — ciągnął Almayer. Wrócił niby nic, ze zwykłą sobie arogancją, wyzywający: groził mi, wymyślał, lecz nie było w tem nic określonego. Usiłował omotać mię, nastraszyć. Wyobraź sobie ojcze mnie. Wątpię byś mógł pochwalić coś podobnego? Gdybym przypuszczał co zajdzie, większą bym na paplaninę łotra tego zwracał uwagę. Trzasnąłem za nim drzwiami, bo czym mógł przypuszczać, że się zwąchał z tą zgrają bydląt, albo że potrafił przeniknąć drogi, które sam ojcze uznawałeś za nieprzeniknione. Przeniknąć i za przewodnika służyć przeklętemu Arabowi, bo bez tego djabła Abdulli sam bym przecie wszystkiemu tu podołał. Ale Abdulla! wiesz ojcze! zbrojny ma okręt, dwanaście kartaczownic, ze trzydziestu uzbrojonych od stóp do głów ludzi: wszyscy z Sumatry, z Delf, z Aten, gotowi walczyć do upadłego dzień i noc.
— Ależ wiem to doskonale — przerwał potok słów Luigard.
— Zapewne, zapewne — prawił dalej Almayer — ...wszystko to płynęło tędy, pod moim, że tak rzec można nosem. Z galerji tej doskonale widzieć mogłem sternika, jegomość pana Willems‘a, a obok niego pół djabła: Abdullę. I ona tam była, wraz z nimi. Wyłowili ją słyszę poniżej, przepływając wzdłuż osady Lakamba, gdzie Willems miotał się słyszę, jak wściekły i wręcz oświadczył, że jeśli mu jej natychmiast nie wydadzą, nie ruszy krokiem dalej, w łeb sobie palnie, do wody skoczy i niech tam sobie robią co chcą. Nie było rady, wysłano łódź po nią, przybyła na pokład i tu dopiero odegrała się komedja jakiej w Sambirze nie widziano, odkąd lądy te — bagna raczej — wyłoniły się z Oceanu. Padła przed nim na kolana, czołgała się u nóg jego, płakała, bredziła jak w gorączce, przepraszała. Za co? A Bóg ich tam raczy wiedzieć. O niczem innem niema mowy w Sambirze. Opowiadał mi to Ali, Ali wysłany bywa zwykle na zwiady. Ludność miejscowa Willems‘a i tę wiedźmę uważają za coś w rodzaju czarnoksiężnika i czarownicy. I jej ojciec jest magiem, czy tam czemś podobnem. Mieszkają na skraju osady Lakamby, on, ona i stara jakaś kobieta. Czczą ich tam, a może tylko raczej boją się. On gwałtownik, ta znów, jego tylko zna, z nim mówi, nie opuszcza go ani na chwilę. Roje dziwów rozpowiadają o nich! Z tego com słyszał, wnioskuję, że i Lakamba i Abdulla mają go dość. Inni znów twierdzą, że ma odpłynąć na „Lord of the Isler“ — tak się zwie okręt Araba — w charakterze handlowego agenta. Bądź co bądź musi wpierw wyprowadzić stąd okręt, tak jak wwiódł. Arab nie poradzi z tem sam.
Luigard słuchający dotąd z uwagą rozwlekłego i bezładnego opowiadania Almayer‘a, zaczął się przechadzać mierzonym krokiem po galerji. Almayer wodził za nim wzrokiem. Twarz kapitana zdradzała frasunek.
— I mówisz, że był tu u ciebie, przedtem — spytał targając nieco nerwowo siwą swą brodę?
— Tak, był. Opowiadałem już o tem — odparł Almayer. Przychodził z żądaniem pieniędzy, towaru, wszystkiego. A jak się stawiał! Chciał, mówił, na własną rękę handel zaprowadzić, na co strąciłem mu tylko kapelusz z bezczelnego czoła i tak się to skończyło. Mogłemże przypuszczać, jaki obrót weźmie ta sprawa? Że naprowadzi tu tego pół djabła? Z krajowcami to bym sobie odrazu poradził, mając zapewnioną pomoc starego Patalolo.
— Patalolo! właśnie — mruknął Luigard — czyś się z nim porozumiewał?
— A jakże. Dwunastego, na cztery dni przed zjawieniem się okrętu Abdulli, upewniał mnie, że mi tu wszyscy sprzyjają, a wyglądał jak sowa. Radził nie nakłaniać ucha do obiegających Sambir plotek. Musiało to się odnosić do jednego z mieszkańców nadmorskich, który ostrzegł mię o zbliżaniu się nieznanego okrętu, z czem właśnie udałem się był do starego Patalolo. Żadnej do słów moich nie przywiązywał wagi: „Nie, nie, nie“, powtarzał jak papuga, z dziobem poczerniałym betelem. Myślałem, że chory jest, tak się trząsł i tak widocznie chciał się mię pozbyć. Aha! Nazajutrz, jak raz nazajutrz, ów jednooki zbój, co wisi przy polach Lakamba, a wisieć winien na szubienicy — ten... ten... Babalatchi, czy jak go tam! zjawił się u mnie, przypadkiem niby, niby to przechodząc tędy, wstąpił na dziedziniec faktorji, pogawędzić o tem, o owem, pytał jak prędko, ojcze, jesteś oczekiwany i wygadywał na „wściekłego“, jak go nazywał, „białego“ włóczącego się za córką ślepego Omara, a którego i pan jego Omar i on radziby się jak najprędzej pozbyć. Powiedziałem mu krótko i otwarcie, że jegomość ten bynajmniej nie jest moim przyjacielem, że nie odpowiadam zań wcale i jeśli im dokucza, wyrzucić go mogą. Odszedł kłaniając się głęboko, zapewniając o swoim i pana swego szacunku, wyglądał wcale przyzwoicie i anim się wówczas domyślał, że przyszedł tu na zwiady i tajne narady z obsługującymi faktorję krajowcami, pal ich...
— Dość — ciągnął Almayer — że aż ośmiu odrazu zabrakło przy wieczornym przeglądzie. Nie było co żartować; nie przelewki myślę sobie, ale jak to opuścić faktorję. Wiesz przecie ojcze, jaka moja żona? Dziecka nie mogłem brać z sobą, było za późno, więc wysłałem posłańca do starego osła Patalolo, wzywając go na naradę, gdyż obiegające wieści były istotnie zatrważające...
Luigard przystanął przed opowiadającym, a ten ciągnął z coraz większem ożywieniem:
— Wysłałem, jak zwykle, Alego, a Ali wróciwszy mówi: „Radży pozdrawia białego swego przyjaciela, lecz posłania nie rozumie“. Nie rozumie! i tyle! Ani słowa więcej Ali od niego wyciągnąć nie zdołał, ani słowa. Przyrządził hamak, przyniósł poduszki i dopiero wówczas mówi, że siedziba Patalolo zdała mu się opustoszałą, ognie pogaszono, a w ciemnościach słychać wyrzekania i płacz kobiet...
— Ładne rzeczy, myślę sobie, i aż mię całego mrowie przeszło. Ali odszedł, a mnie sen odbiegł. Leżę i słucham: tu strzały, tam strzały, a w kotły biją, jak gdyby dwadzieścia na raz odprawiało się weselisk. Było już po północy...
Almayer wydął wargi, powiedział wszystko co miał do powiedzenia; Luigard stał głęboko zamyślony. Dwa błękitne bąki wtargnęły na galerję brzęcząc głośno. Luigard odgonił ich kapeluszem. Almayer uchylił w bok głowę, bąki rozbrzęczały się głośniej, a brzęczenie to w ciszy poranku podobne było do dolatujących zdala dźwięków orkiestry. Wyleciały po chwili pozostawiając rozmawiających w spokoju.
— Niema ich wreszcie, odleciały — westchnął jak gdyby z piersi zbył ciężaru, Luigard.
— Pal ich! — oburzył się Almayer — uchronić się przed niemi niepodobna. Wybrzeże pełne much, bąków, komarów, a tną! Tydzień temu Nina została ukąszoną i chorowała całe trzy dni. Biedna moja, mała Nina! I po co to plugastwo istnieje?







II.

Długą chwilę nic nie naruszało ciszy poranku i błękitnej pogody nieba. Almayer przesunął krzesło i oparł się obu łokciami na stole, Luigard spokojnym krokiem mierzył galerję. Odchrząknął.
— Aha! — rozpoczął dalszy ciąg opowiadania Almayer. — Pewien jestem, że nocy tej nikt oka w faktorji nie zmrużył. Podszedłem do zakrętu, skąd mogłem dojrzeć rozpalone pod palmami ogniska, a gdym wracał w mroki tej galerji, strach mię zdjął taki, żem wyjął Ninę z jej kolebki i położył ją w mym hamaku. Zwariowałbym gdyby nie dziecko. Pomyśl, byłem opuszczony, bezbronny, a o tobie ojcze nie miałem żadnej wieści od tygodni, miesięcy. Nie wiedziałem czy żyjesz jeszcze. Patalolo opuszczał mię, słudzy z faktorji zbiegli, a ci co pozostali wyszczerzali gdzieś w ciemnościach gotowe mnie rwać, kąsać zęby, lada chwila gotowi dom podpalić, by tem weselsze puścić fajerwerki. Wziąłem rewolwer i położyłem tu, na stole. Zdala dochodziły wycia opętańców, a dziecko, mała moja luba Nina spała tak słodko, spokojnie, jak gdyby pod anioła skrzydłem, w niebieskie wsłuchana kołysanki...
— Biedne! niewinne dziecko! — westchnął. — Wiedziałem aż nadto dobrze, że nocy tej nie było w Sambirze władzy czynnej, zdolnej powstrzymać rokosz. Psy zajadłe, dobrodziejstw bez liku nie pomne, gotowe były obskoczyć faktorję. A i śmierć głodowa za pasem. Przed trzema miesiącami rozdałem z magazynu ostatnie zapasy ryżu, na kredyt. Obdartusy te wszystko stąd wyciągali na kredyt. Nieraz już zwracałem na to twą ojcze, uwagę. Niema w Sambirze żywej duszy, coby nie żyła kredytem w faktorji Luigard et Co, dzięki twej ojcze powolności i — pozwól mi powiedzieć — nie zbyt szczęśliwie zastosowanej tu polityce. Bez nas pozdychaliby dawno z głodu i to byłoby najlepiej, a politykę najlepiej utrzymują nabite fuzje i rewolwery.
— Miałeś je ojcze! — huknął Luigard tak, jak huknąć umieją rozhukane bałwany morskie uciszający kapitanowie okrętów. Czuć było, że się wyczerpała jego cierpliwość. Od chwil kilku mierzył galerję tak szybkim krokiem, jak miotający się lew w klatce. Ciężkie jego pięty podniosły tumany kurzu, Almayer zakrztusił się.
— Miałem dwadzieścia — odparł śmiało — ale ani jednego palca do pociągnięcia cyngla.
Luigard opadł ciężko na krzesło, jedną ręką wsparł się o stół, drugą zarzucił za poręcz krzesła. Kurz tymczasem opadł i słońce, bez przesłon, zalało galerję; Almayer zajął się spuszczaniem trzcinowych rolet, zawieszonych pomiędzy kolumnami galerji.
— Ha! — zauważył kapitan — dzień będzie upalny i dobrze robisz spuszczając rolety. Po co mamy się smażyć na patelni.
Almayer, spuściwszy rolety, spojrzał leniwie na stół co się uginał pod pięścią kapitana.
Zupełnie już spokojnie mówił:
— Z brzaskiem dnia udałem się do Patalolo. Wziąłem z sobą dziecko, nie było przy kim zostawić. Zastałem bramę zaryglowaną, trzeba było okrążyć zagrodę i wejść furtką, od strony lasu. Zastałem starego leżącego na ziemi, okiennice pozamykane, na wszystko com mówił, odpowiadał jękiem. Tylem się tylko dowiedział, żeś ty ojcze zapewne już w życiu, że Lakamba wszystkich wystrzela pistoletami dostarczonemi przez Abdulę. Naturalnie, on Patalolo, zabitym być nie chce, a że ma dość złości i niewdzięczności ludzkiej, woli przedsięwziąć pielgrzymkę. Stary jest i pobożności swej uczynić zadość pragnie. Pragnie też umrzeć w Mece, jak to prawowiernemu przystoi. Abdulla sam prawowierny, więc mu to ułatwi. Wymyślał potem na Lakamba, przeklinał go — a ciebie ojcze mniej więcej, gdyż kto, jeśli nie ty przeszkodził mu prosić o flagę niemiecką, pod której osłoną żyłby spokojnie, a teraz Bóg wie, gdzie przepadłeś i nie bronisz go, nie wspierasz. Płakał skarżąc się na ciebie.
— Gdym mu powiedział — ciągnął Almayer — że posiada przecie cztery działa, któreś mu zeszłego roku podarował, ze swej strony posiadam zapas prochu i razem możemy stawić opór Lakambie, zakrzyczał mię: „biali“ same mu przynosili nieszczęścia! zdrajcy są, a on, Patalolo, dzieci nie ma, nie ma komu przekazać władzy i dostojeństw, stary, słaby wybierze się w pielgrzymkę do Meki i tyle. Meki i pielgrzymki sam Allah i jego Prorok nie wybiliby mu z głowy!
— Wnoszę — ciągnął Almayer — że stary orangutan dawno zwąchał co się święci, milczał ze strachu, a i dlatego, że wcale nie dbał, co się stanie z faktorią, ze mną, ani z tobą, ojcze. Takiegoś to w nim miał przyjaciela. A głaskałeś go!... No! przyznać trzeba, żeś szczęśliwy w wyborze swych faworytów...
Luigard walnął kułakiem w stół z taką mocą, że aż deski zatrzeszczały. Almayer podskoczył na krześle i opadł bezradnie, patrząc na pęknięty blat stołu.
— Już — rzekł — nie mierzysz ojcze swej siły. Już po stole! Jedyny to był, jaki mi się udało ochronić od mej żony. Cóż robić, zmuszony będę jadać przykucnięty do ziemi, jak psy i krajowcy.
Luigard roześmiał się.
— Przestańże chłopcze zrzędzić jak baba — zawołał wesoło, a potem dodał spokojnie:
— Gdyby się „Flash“ nie rozbił, stawiłbym się tu w porę, przed kilku miesiącami i uniknęlibyśmy istotnie niepotrzebnych strat i komplikacji. Teraz stało się i wyrzekanie nie pomoże. Musimy się zebrać Kacprze, w kupę, by wrócić do porządku...
— Co? — zawołał zdumiony Almayer — wojować z Abdullą? Pomyśl ojcze.
— Wojować nie wojować — wzruszył ramionami Luigard. — Boję się, że sprawa ta istotnie przepadła. I cóż stąd? Ze skóry ich arab obedrze, zgniecie, zmiażdży, znam go! Eh! gdybym miał mój okręt „Flash“, próbowałbym może siły, by uratować biedaków. Lecz po nim już, po moim sokole! Pływałeś przecie ze mną i wiesz, jaki to był okręt: solidny, zwinny, milszy mi od rodzonej żony, jeślibym miał takową. Zżyłem się z nim, zrosłem. Pomyśl tyle lat wspólnego, niczem nie zakłóconego pożycia, a teraz...
Westchnął głęboko, szczerze.
— ...biedne, rozbite jego deski, sterczą na rafach. Djabli to mnie ponieśli na południe, o pół mili wyżej prześliznęlibyśmy się, jak po oliwie. Każdy przypuszczam co działa, zrobić musi w życiu głupstwo jakieś kapitalne i zapłacić za nie drogo... Nie mylą się ci tylko, co przedsięwziąć cobądź nie są w stanie.
Westchnął z oczami wpartemi w ziemię, Almayer zawrzał gniewem.
— Bez serca jesteś ojcze! — zawołał — żal ci tych desek, a ani dbasz, że lekkomyślnością twą, przedsiębiorczością, zuchwalstwem swem nieposkromionem, straciłeś okręt, zrujnowałeś mnie. Co tam mnie, zrujnowałeś biedną, moją małą Ninę! Co poczniem teraz z sobą, co poczniem? Po co mi było gnić w tej dziurze? Uczyniłeś mię swym wspólnikiem, a teraz, gdy wszystko przepadło opłakujesz okręt, jak kochanek kochankę. Sam go naraziłeś i stary był, dawnoś mówił, że nic nie wart. Opłakujesz okręt, a tu idzie o krocie, o miliony, co się nam tu, w przeklętym Sambirze, z rąk wymknęły dzięki temu opętańcowi, Willemsowi.
— Pozostaw go mnie — rzekł Luigard surowo — co zaś do tych kroci, miljonów... Handel Kacprze, jest handlem: raz płaci, raz traci, a troskę o fortunę i swą przyszłość mnie też możesz pozostawić. Czy masz czem naładować „schooner“[1], co mię tu przywiózł?
— Magazyny pełne „rattanu“[2]. Jest też tam jeszcze około osiemnaście ton „guttahu“[3]. Ostatnie to pono nasze zapasy — westchnął Almayer.
— Bądź co bądź nie było rabunku — zauważył kapitan — nic nie straciłeś. Czegóż piszczysz?
Almayer porwał się i opadł na krzesło. Porwał się za piersi, trochę białej piany zjawiło mu się w kątach ust. Luigard porwał pustą karafkę. Szczęściem po chwili Almayer zdał się odzyskiwać przytomność.
— Co to? jaki to atak? — pytał zaniepokojony kapitan. — Przestraszyłeś mię... tak nagle...
Almayer podniósł się, wciągnął w piersi powietrze, czoło miał potem zlane, włosy przylepiały mu się do skroni.
— Zniewaga! djabelska zniewaga! — powtarzał.
Luigard postawił pustą karafkę na stole. Almayer niepewnym jeszcze głosem mówił:
— Na samą myśl o tem od zmysłów odchodzę. Mówiłem, że zatrzymał okręt araba naprzeciw naszej przystani, przy przeciwległym brzegu, przed samą rezydencją Patalolo. Okręt tak był otoczony łodziami i czółnami, że wyglądał stąd, jak gdyby siadł na tratwach. Nie brakło ani jednej z tutejszych. Przez lunetę mogem rozróżniać każdego ze stojących na pokładzie: widziałem Abdullę, Lakambę, Willemsa, każdego. I ten gałgan, pochlebca, wydrwigrosz, Lahamiu stawił się do apelu. Gadali, rozprawiali, aż spuścili łódkę, do której wskoczył jakiś arab i popłynął wprost do małej przystani przed rezydencją Patalolo. Wyglądało, jak gdyby nie przyjęto tam pana posła, nie wpuszczono go po prostu. Przypatrywałem się ciekawie całej tej komedji przez lunetę. Na dziobie okrętu ruch wielki: Willems, inni i ta córka Omara...
Almayer otarł pot z czoła, zdawało się, że go coś znów w gardle dusi, lecz się opanował:
— Wtem — ciągnął — huk! trzask! poleciał pocisk w same wrota domu starego Patalolo. Jeden, drugi i wrota stanęły otworem. Zadowoleni zasiedli do śniadania. Abdulla z nimi, na pierwszem miejscu. Willems pozostał na uboczu, nastawiwszy lunetę na tę moją galerię, tak żeśmy się oko w oko spotkali i... wytrzymać nie mogłem — kończył, zachłysnąwszy się — pogroziłem mu pięścią, jak wypadało.
— Mądrze i zręcznie — uśmiechnął się wzgardliwie kapitan. — Nie mogąc zwojować — lżyć! po rycersku! niema co mówić!
Almayer machnął lekceważąco dłonią.
— Po rycersku, czy nie po rycersku, swojem zrobił. Wypuścił z rąk lunetę i pewien byłem, że padnie tu strzał, jak we wrota Patalolo, więc co tchu pobiegłem po leżącą w magazynach flagę. Żadnej nie miałem obrony. Oprócz Alego w całej faktorji trzech pozostało: starych i kulawych, niezdolnych do połączenia się z tamtą zgrają. Tak byłem wściekły, że sam z gołemi rękoma, rzuciłbym się... Rzuciłbym się, gdyby nie wzgląd na dziecko, na małą moją, drogą Ninę! Co tu począć z dzieckiem, co począć? Wysłać w górę rzeki wraz z matką? Mogłem że ją powierzyć mej żonie? Postanowiłem tedy zachować się jak najspokojniej, tylko wzbraniać wylądowania tu komubądź: brzegi te są prywatną własnością, posiadamy zaprzysiężone świadectwo starego łgarza: Patalolo. Ranek był pogodny. Po biesiadzie rozeszli się. Około trzeciej utrapieniec ten, Sahamin, podpływa tu. Wychodzę na jego spotkanie, z fuzją na ramieniu i wzbraniam mu wylądować, a ten składa mi uprzejme pozdrowienie w imieniu Seïda Abdulli, który — mówi — pragnąłby porozmawiać ze mną w pewnych sprawach, i zaprasza mnie na pokład swego statku. Tego jeszcze brakowało! Abdulla — mówię mu — niech napisze, jeśli ma do mnie interes. Odpowiem mu. Poza tem każdy, ktobądź wylądować tu spróbuje, kulą w łeb dostanie. Krótko i węzłowato. Stary lis wzniósł ręce w górę, biorąc zapewne nieba na świadków tego, co słyszał i odpłynął, jak przypłynął. W godzinę może potem, patrzę, a od flotylli nową się ódl oddziela: Willems we własnej osobie i wiedzie oddział na rezydencję Patalolo. Strzałów nie słychać. Wytoczyli na brzeg działa, coś ojcze zeszłego roku podarował temu durniowi. Paszcze zieją wprost na faktorję. Około piątej Willems wrócił na pokład okrętu. Na tyłach stał Abdulla, gadali coś z sobą, arab nieporuszony jak bałwan z kamienia, tamten wymachując rękoma, tłómacząc coś, pokazując tu, tam, najczęściej na faktorję. Ostatecznie, o zachodzie słońca, podjęli kotwicę i odpłynęli wyżej, ot tam, gdzie się zbiegają dwa ramiona rzeki... przez lunetę widzieć stąd można.
Luigard skłonił głową.
— Tegoż wieczora, jak słyszałem — ciągnął Luigard — Abdulli stopa dotknęła po raz pierwszy lądu naszej wyspy. Przygotowano mu wspaniałe przyjęcie w zagrodzie Sahamina, gdzie go już czekał stary Patalolo i przed ogniskiem zasiadł po lewicy araba. Walną złożyli naradę. Ali, któregom wysłał na zwiady, mówił, że Patalolo wyglądał na przywleczonego tam po woli niewoli. Około północy wszystko musiało już być postanowione, omówione, bo stary wrócił do swej na poły rozwalonej rezydencji, odprowadzany przez kilkanaście łodzi, na których płonęły kagańce. Pokazało się, że błagał araba, aby go wziął na swój pokład i wylądował w Penangu, skąd zamierza udać się do Meki. Stary dureń! Ani przez chwilę, pewien tego jestem, nie stawił oporu, wszystko to komedią być musiało. Zaraz nazajutrz zjawił się na pokładzie „Lord of the Toles“, z trzema babami i pół tuzinem zgrzybiałych, jak on sam sług. Przyjęto go z wojskowemi honorami. Dziwię się tylko rozrzutności araba, co nie żałował prochu na salutowanie tego zdechlaka! Siedzi dotąd na okręcie. Czy dotrze kiedy do Meki, Bóg raczy wiedzieć! Dobra po nim objął Lakamba, a wydał mu weksel płatny w Penangu, w biurach Abdulli. Głupi, jeśli myśli, że żyw dojedzie. Almayer uśmiechnął się złośliwie i ciągnął:
— Nie było spokoju nocy tej. Ustawicznie słychać było plusk wioseł. Kto mógł, korzystał z zamieszania, władza była zawieszoną. Całą noc przesiedziałem na tym samym oto krześle, rewolwer mając pod ręką. Nie wesołe czuwanie! Wszędzie wrzało, lecz nikt nie został zabity, poturbowano tylko tego i owego. Z brzaskiem dnia zatknęli flagę, tam, naprzeciw, gdzie ma stanąć pałac Abdulli. Willems komenderował, oparty o główny maszt, tamta była tuż przy nim. Wynieśli krzesło, posadzili przy nim Patalolo, Lakamba stanął po jego prawicy, na brzegu zaroiło się, wyległ cały Sambir: baby, niewolnicy, dzieci, wszyscy. Patalolo przemówił, oznajmił wszem wobec i każdemu z osobna, że się wybiera na pielgrzymkę, chce stare kości w świętem złożyć mieście i dziękuje Najwyższemu, że mu dozwala spełnić to najgorętsze z jego życzeń. Rządy na czas nieobecności swej, składa w ręce mądrego, przezornego Lakamby. Ten znów odpowiadał z udaną skromnością, że się nie czuje godzien takiego zaszczytu i wątpi, czy słabe jego ramiona udźwigną ciężar rządów? Pal ich! starych komediantów! Stary nalegał. O małom boków nie zerwał ze śmiechu. Wyobraź sobie ojcze, ofiarę, błagającą łupieżcę o ograbienie jej. Wyobrażam sobie, jak steroryzowany radży drżał na całem ciele. Potem on, Willems, przemawiał do zebranej zgrai, upewniając, że Patalolo, w wędrówce swej do Meki, zboczy do Batawji, by zjednać dla Sambiru protekcję białego wielkorządcy. „Ja — mówił o sobie — jako „Orang Blanda“ i przyjaciel wasz wywieszam flagę bezpieczeństwa“. Mówiąc to, wiązał do masztu niemiecką flagę.
— Sporządzili ją snać w nocy — ciągnął wzgardliwie Almayer — z jakichś bawełnianych szmat. Ali opowiadał, że w zebranej rzeszy przeważało zdumienie i milczenie i tylko Lakamba głos podnosząc oznajmił, że ktokolwiek dnia tego będzie tamtędy przechodził, ma składać pokłon przed tym emblematem władzy i bezpieczeństwa.
— Palże ich — zaklął szczerze oburzony Luigard. — Abdulla uważany bywa za poddanego Anglji.
— Abdulla — prawił Almayer — ani się pokazał i nawet statek pozostał w oddali, a pomiędzy nim a brzegiem, gdzie się to działo, przeciągnęli sznur graniczny. Ali widział to na własne oczy. Dowcipnie, co? I wilk cały i koza syta. Gdy zebrani ochłonęli ze zdumienia, powstały szmery. Babason klął i wymyślał na Lakamba, aż go ktoś z zauszników tego ostatniego w pysk trzasnął, kładąc tamę opozycji. Patalolo odszedł, a miejsce jego zajął na honorowem krześle, pod nowo wywieszoną flagą, Lakamba. Wszyscy się dokoła niego cisnęli, kto z czołobitnością, kto z prostej ciekawości, w tem... — Almayer mrugnął okiem.
— ...kobieta ta, co nie odstępuje Willemsa, podniosła głos. Ali twierdzi, że podobną była do rozwścieczonej hyjeny, ale on ją porwał za ramiona i o ziemię cisnął.
— Nikt nie wie — ciągnął Almayer — o co właściwie poszło. Ali sądzi, że o tę tam właśnie flagę. Dość, że czuły Willems wywlókł ją za włosy, wepchnął do czółna, odwiózł na okręt araba. Po tem zajściu Lahamiu pierwszy salutował flagę, a za nim inni.
Almayer opowiadanie swe zawiesił, Luigard przeciągnął się na krześle.
— I cóż dalej? — spytał.
— Dalej — począł ponuro Almayer — stała się rzecz, przechodząca wszystko, co sobie w najbujniejszej wyobraźni przedstawić można. Zniewaga! piekielna zniewaga!







III.

— Opowiedz-że, gdyż wyobraźnia moja nic sobie nie przedstawia — zauważył kapitan, przerywając milczenie.
Almayer westchnął kilkakrotnie.
— Nie dziwię się temu — począł. — Otóż wysłuchawszy wszystko, co mi powróciwszy ze zwiadów Ali opowiedział, uspokoiłem się nieco. Kto wie, myślę, sprawy te skończą się może lepiej, niż się zdawało, nie będzie rokoszu. Istotnie po południu nasi wrócili i niby nic do zwykłej stanęli roboty. Nie będzie rokoszu, myślę, i około piątej idę nad groblę z dzieckiem, z małą moją, świeżego powietrza spragnioną Niną, wtem słyszę huk. Wsłuchuję się: strzały nie strzały, a tu Ali nadbiega, wołając: „Panie! oddaj mi dziecko! zanosi się na bunt w faktorji!“ Oddałem mu Ninę, sam wróciłem po rewolwer, przechodząc przez kuchenny dziedziniec. Spojrzę, aż tu dziewki uciekają z kuchennej budy, a poza wyschłym, osadę ogradzającym rowem tłum, którego pierwej, po przez zarośla dojrzeć nie mogłem. Tłum rozwścieczony, widocznie ścigają kogoś. Aż tu Jeni-Eng, osiadły tu przed paru laty chińczyk...
— Znam go — przerwał Luigard — był pasażerem pierwszej klasy na moim statku.
— A prawda! zapomniałem. Otóż chińczyk wyskakuje z zarośli i bieży wprost na mnie. Jego to ścigają, gdyż nie chciał złożyć czołobitnego ukłonu pod wywieszoną flagą. Jest, mówi, anglikiem i cudzych znaków uznawać nie myśli. Z piętnastu zauszników Lakamba ściga go, jak charty zająca. Co tu robić? Niech bierze jedną z moich łodzi, a wiosłując dobrze, umknie. Ani chce słuchać o tem anglikiem jest i tyle! „My biali — mówi — wyobraź sobie ojcze tak zuchwałe porównanie, miał na myśli siebie i mnie — ulegać bydłu temu nie możemy, mówi. Myśmy władcy mórz i wysp“. Widzę, że mu gniew zmysły pomięszał, lecz, że tłum poza rowem przycichł, użyczę, myślę, schronienia chińczykowi. Wtem słyszę głos własny Willemsa. Mówi po angielsku, więc widocznie do mnie: „Wpuść, mówi, tylko czterech naszych, by ujęli chińczyka“. Nie odpowiadam i każę chińczykowi milczeć, lecz w rzeczy samej porywa mię wściekłość. „Ostrożnie Almayer“ — woła tamten — „zgraja rozwścieczona, powstrzymać nie zdołam“. Tego było już zanadto. Łżesz, łgarzu! — wrzasnę, a tu chińczyk, co podkręcił już spodnie drapnąć gotów, jak nie wyrwie mi z rąk rewolwer, jak nie rzuci się w stronę krzaków, jak nie sypnie gradem strzałów. Jęk, pisk, ugodził snać jednego, drugiego. Zanim mrugnąć zdołałem, już nas otoczyli, powalili mię na ziemię, porwali chińczyka. Jak tu się bronić. Oczy i gęba pełne piasku, na grzbiecie czterech co najmniej drabów, w których szponach ducha bym wyzionął, gdyby ich nie powstrzymał głos Willemsa. Rozkazywał odstąpić odemnie, lecz trzymać mię na wodzy. Wiedli mię, jak barana na rzeź, na werandę własnego mego domu. Obejrzałem się, Alego z dzieckiem nie było, więc się uspokoiłem.
Spazm jednak wykrzywiał twarz opowiadającego, kapitan przysunął się bliżej z krzesłem, Almayer otarł pot występujący mu na czoło, na samo wspomnienie strasznej przed tygodniami kilku przeżytej chwili.
— Willems — mówił — ściągnął zawieszony śród kolumn galerji, własny mój hamak. Z tej oto szuflady, bo wiedział, gdzie leżą, wyjął iglice i grube nici, któremi się Nina zwykła była bawić, kazał owinąć mię całego w hamak, sposzyć od stóp do głowy, jak gdybym martwym już był ciałem. Wymyślałem mu co wlazło, ani dbał, a tamci śmieli się, tarzali ze śmiechu i brudnemi łapskami zatykali mi nos i usta. Omałom się nie udusił, a ci przeklęci szyli i szyli, a Willems sam im to jak najgrubsze zawlekał iglice. Gdy mię całego obszyli, cofnął się zadowolony, a będąca obok niego kobieta — (musiała snać nastąpić zgoda między niemi), plasnęła w dłonie, śmiejąc się i tańcząc dokoła mnie, jak gdybym był powalonym bałwanem lub paką towaru. Na werandzie tłum; wszyscy się śmieli w głos; każdy chciał mię widzieć, każdy urągał... Żem się nie wściekł, że mię żółć nie zalała. Teraz jeszcze, gdy wspomnę o tem...
Surowa twarz kapitana wyrażała szczere oburzenie i współczucie, lecz nie znalazł słów na wyrażenie swych uczuć i Almayer z twarzą ukrytą w dłoniach, zgłuszonym mówił głosem:
— Posadzili mię w tym, oto bujającym fotelu, przywiązali, do reszty krępując władzę i ruchy. Willems wydawał rozkazy. Babalachti, ten jednooki murzyn, czuwał nad ich spełnieniem i tylko ta djablica nie odstępowała mię ani na krok, przedrzeźniając, łamane wyprawiając sztuki, a z taką nienawiścią w palących źrenicach, jak gdybym był jej śmiertelnym wrogiem, a ja ją przecie po raz pierwszy widziałem. Przerywała sobie od czasu do czasu zabawę, by się mu rzucać na szyję, gdy przechodził, a on uśmiechał się z pobłażliwem zadowoleniem. Poty śmiertelne spływały mi z czoła, przysłaniały wzrok, lecz widziałem, jak mu się bezwstydnie wiesza na szyi i pyta, wdzięcząc się; „Czym piękniejsza od białych kobiet?“ I słyszałem, jak go pytała, wskazując mię rzutem głowy, po przez ramię: „Możebyś go już zabił?“
— O małom nie zemdlał, a gdym otworzył oczy, djablicy nie było. Musiał ją wysłać do mojej żony, chowającej się gdzieś w najciaśniejszych, za kuchnią, kątach. Willems, patrząc na mnie z góry, twardo mówił: „Włos ci z głowy nie spadnie — mówił — i uważaj proszę, że flaga, którąś wywiesił uszanowaną została. Powiesz to kapitanowi Luigardowi, a i to także, że pierwsze strzały padły stąd, żem ostrzegał...
— Łżesz! — plunąłem mu w oczy! Wstrząsł się, widząc mię tak nieustraszonym. „Stąd pierwsze padły strzały“, powtórzył. Własność prywatna — dodał — własność kapitana Luigarda musi być uszanowaną, o wspólników zaś jego nie dbam, a pan, panie Almayer nie zapomnisz dnia dzisiejszego, chociażbyś żył lat sto i tysiąc nie zapomnisz i to mi wystarcza. Z magazynów kazałem zabrać tylko proch i naboje. Prawdę mówiąc, brzegi te cieszą się protektoratem Niderlandów i są rozkazy, zabraniające trzymania tu broni. Gdzie klucz od małego magazynu?
— Widząc, że mu nie odpowiadam, rzekł: „Pańska, panie Almayer wina, jeśli użyjemy przemocy i wszelakie szkody na pańską spadają odpowiedzialność“. Poczem przywoławszy jednookiego, rozkazał mu odbić zamek w biurku i wyszukać żądanych kluczy. Ale zanim rozkaz został spełniony, djablica czarnomorda, dostała klucze od mojej żony. Spychali do rzeki beczki i tony, osiemdziesiąt trzy! wszystkie. Wszystko, niby bezcenny piasek szło na dno rzeczki, aż się ludzie jego oburzali i Babalachti ośmielił się zrobić uwagę, ganiąc takie marnotrawstwo, lecz mu nakazał milczenie i absolutne posłuszeństwo.
— Przyznać muszę — westchnął Almayer — że umiał im rozkazywać i wyglądał, jak wódz nieustraszony. Gdy beczki i tony, co do jednej, zatopione zostały, wrócił na galerję.
— „Córeczkę pańską, panie Almayer — mówił — wierny Ali schował w krzaki. Naturalnie, żeśmy ich stamtąd wypłoszyli. Córeczka pańska jest bardzo pojętna. Skoro mię ujrzała, zatrzepotała rączętami, wołając: „a kysz! a kysz!“ odkąd nauczono ją tu tak na mnie wołać, okoliczności się zmieniły i teraz wierny Ali zatykał jej jak mógł usta, a jam podziwiał dowcip dziecka. Psujesz ją pan, panie Almayer, rozpieszczasz i kto wie, czy to wam obojgu na dobre wyjdzie“.
— Chciałem skoczyć mu do gardła i oczy mu wydrzeć, a on śmiał się z bezsilnego mego gniewu i mówił:
— Nabojów do pańskiego rewolweru zabieram połowę, gdyż przypadają do mego, a nabojów mi brak. Drugą połowę panu zostawiam, jakoteż potrzebny każdemu dżentelmanowi rewolwer.
— Łotrze! gałganie! — wołałem za nim, a on odchodził, w pół ująwszy swą djablicę. Odchodząc wydawał na prawo, na lewo rozkazy. Po pięciu minutach nie było żywej duszy na galerji, na dziedzińcu, w obrębie faktorji. Nadszedł Ali, uwolnił mię z więzów i płótno, w które zaszyli mię, przeciął. Od tej chwili nikt tu nie wtargnął. Ofiarowałem sześćdziesiąt dolarów rannemu przy napadzie, przyjęte zostały z wdzięcznością. Chińczyka uwolniono nazajutrz. Przysłał mi sześć pak opjum z wyrazami wdzięczności i roztropnie odtąd siedzi w domu.
Przy końcu opowiadania Almayer dźwignął spuszczone na dłonie czoło, spoglądał teraz na bambusowe wiązanie sufitu. Luigard siedział rozpostarty, z wyciągniętemi potężnemi nogami. Spuszczone żaluzje i brzęczenie muchy gdzieś na wtargającem przez nie promieniu słońca potęgowały wrażenie ciszy i zupełnego spokoju, w zacisznym od reszty świata niby zakątku kuli ziemskiej. Na zewnątrz wszystko było słońcem i pogodą. Dolatywały nas urwane nawoływania z rzeki; skrzypnęła gdzieś naciągana lina: świerszcz gdzieś zastrzygał. Luigard podniósł się ociężałe z miejsca, podniósł spuszczoną żaluzję, wzrok puścił po połyskliwej w słońcu wstędze rzeki. Z brzegu, gdzie podpłynął mały dwumasztowiec, dało się słyszeć wołanie:
— Serang! Podajcie linę z dziedzińca magazynów, skorupa morza ugrzęzła na mieliźnie! — wołano.
Słyszeć można było monotonny śpiew wioślarzy, zamianę głośnych słów: Daj! Dawaj! Tu! jest. Potem wszystko zamilkło w jasnem słońcu, wznoszącem się szybko nad zalaną niemą krainą. Luigard opadł na krzesło, Almayer łokciem wsparty o stół patrzał ku rzece:
— Co się zowie cacko, ten mały dwumasztowy statek — zauważył leniwie. — Nabyłeś go kapitanie?
— Nie — odparł Luigard. — Po rozbiciu „Flasha“ dopłynęliśmy do Palembangu na własnych łodziach. Tam łupinę tę nająłem na sześć miesięcy, od młodego Forda. Chciał on użyć na lądzie wakacji, a na statku, którego kierownictwo objąłem, zostawił mi całą swą rodzinę: baby i pisklęta. Musiałem udać się najprzód do Singapore, gdzie miałem „Flash“ zaasekurowany, wstąpiłem potem do Madagaskaru. Droga długa była, uciążliwa, wiatry nie służyły, słowem nie wiodło mi się, a ze starym Hudigem długo poradzić sobie nie mogłem.
— A! Hudig! — ziewnął Almayer. — O cóż wam szło?
— O... — Luigard zakrztusił się — o... kobietę.
Almayer podniósł brwi, obrzucił teścia w pół sennem, lecz ciekawem spojrzeniem. Kapitan kręcił wąsy, zwijał na palce siwą brodę, a z poza szczeliny opuszczonych powiek, jego małe zaczerwienione oczy, nawykłe badać głębie i przestworza mórz, wytrzymywać oślepiające powodzie blasków i nieprzebite nocy ciemności, spoglądały na zięcia z czemś podobnem do zalęknienia. Almayer uśmiechnął się pobłażliwie.
— Osobliwość! coś znalazł osobliwego pod dachem Hudiga? Ach, niepoprawny don Żuanie!
— Co? — ofuknął kapitan. — Szło o żonę przyjaciela... to jest znajomego...
Almayer skinął z uśmiechem dłonią.
— O żonę kogoś — ciągnął Luigard — kogo znałem, zanim mię tu żywcem zagrzebano. W każdym razie żona czy nie żona, kobieta z otoczenia starego osła Hudiga, osobliwszej nie przedstawia wartości i winszuję raczej małżonkowi, jeśli się jej tak czy owak pozbył.
Roześmiał się, przypomniały mu się różne sprawki, plotki różne z błogiej epoki, gdy nie był jeszcze „żywcem zagrzebany“ w piekielnym Sambirze.
Ale kapitan brwi marszczył.
— Nie pleć koszałek opałek. Idzie o żonę Willemsa.
Almayer podskoczył na krześle, rozbudzony, zdumiony.
— Co? Jak? Czyją?
— Willemsa — powtórzył z naciskiem Luigard. — Nie jesteś głuchy, a mówię głośno i wyraźnie. Słowo było dane i nic przecie nie wiedziałem, co tu zaszło...
— Aha! rozumiem! — splasnął dłonie Almayer. — Zwyczajem swym dałeś jej pieniężny zasiłek bez względu na poniesione straty, rozbicie cennego okrętu i czekającą cię tu ruinę.
— Pieniędzy nie dałem — odparł ostro Luigard — chociaż własnością moją wolno mi rozporządzać się tak, jak mi się spodoba.
Almayer zagryzł wargi.
— Pieniędzy nie dałem — ciągnął Luigard — lecz... — Znów się zająknął i obejrzał po za siebie z pewnem zakłopotaniem:
— ...Przywiozłem ją tu — skończył ciszej.
— Tu! — wrzasnął Almayer, zrywając się z miejsca tak gwałtownie, że krzesło, na którem siedział, runęło na ziemię. — Tu! tu!
Luigard najspokojniej kiwnął głową.
— A tu, tu — powtarzał potakująco.
— Na honor! nie rozumiem — mówił, nie mogąc przyjść do siebie Almayer. — Po co nam, tu, żona... Willemsa?
— ...I dziecko — dokończył kapitan, nowe zapalając cygaro — mały, ot! taki chłopak. Matka i dziecko wylądowują właśnie, gdyż pozostawiłem ich na dwumasztowcu, sam, dla pośpiechu dopłynąłem łódką.
Almayer z podełba, z niedowierzaniem, popatrzał na opiekuna swego, co się „ojcem“ pozwalał nazywać; podjął krzesło, usiadł i pogwizdując, odwrócił się obojętnie od kapitana; ten zaś mówił spokojnie:
— Willems miał zatarg ze swym szefem. Mniejsza z tem, o co im poszło. Nie moja to rzecz, a tembardziej nie twoja, Kacprze! Moją rzeczą naprawić, co się da naprawić. Obiecałem i dotrzymałem. Poszło nie łatwo, jak to już mówiłem. Stary Hudig wściekły był na nią za to, że chciała połączyć się z mężem. Wiesz! Jest ona niby jego córką. Zawszem mało ważył etyczne i społeczne zasady starego szachraja. Przekonałem go wreszcie, że nic na tem nie straci, skoro ja, Luigard, za... byłego jego przedstawiciela zaręczę i z biedy, w którą tenże popadł, wyciągnę. A że Hudig postarzał i potrzebuje pomocnika, dałem mu Eraiga, starego kamrata. Nie po jednych wodach pływaliśmy razem za młodu. Co ty na to?
— Bądź co bądź — ciągnął Luigard, nie doczekawszy się odpowiedzi, — wywiozłem ją na mą odpowiedzialność i... bez błogosławieństwa Hudiga, co się odgrażał, że jej z powrotem nie przyjmie. Postąpiła, przyznać trzeba! jak przystało dobrej i wiernej żonie. Mąż przedewszystkiem! A tu... — podrapał się kapitan w głowę z pewnem zakłopotaniem.
— A tu — podjął ze zjadliwym uśmiechem Almayer — czuły małżonek umknął. Przysłużyłeś mu się ojcze! Cha! cha! cha!
Ale kapitanowi nie było do śmiechu.
— W djable ciasny wlazłem przesmyk — mruczał.
— Odeszlij babę do stu djabłów — doradzał, śmiejąc się Almayer.
— To mi rada! — oburzył się kapitan. — Nie po tom ją przecie przywiózł, opieki i wsparcia Hudiga pozbawił...
— Ha! ułoży się to jakoś — dodał — tymczasem tu pozostanie.
— Tu! w moim domu? — krzyknął Almayer.
— Dom ten i do mnie należy, jeśli się nie mylę — odparł sucho kapitan. — Dość zbytecznych rozpraw. Tak chcę i tak być musi.
— O! — mruknął ugodliwie Almayer — jeśli ojciec każe... w takim przemawia tonie...
— Bywasz bo Kacprze — odparł łagodnie już kapitan — nieznośny. Zostaw mi przynajmniej tyle czasu, bym się mógł jako tako obrócić, rozejrzeć. Nie mogę jej przecie trzymać wyczekującą na statku. Muszę coś powiedzieć, obiecać! Hm! Co? Ot naprzykład, że popłynął za interesami w górę rzeki i wróci nie dziś, to jutro... albo pojutrze. Doskonale! Powiem to jej, a ty chłopcze, utrzymuj ją w tem przekonaniu. Tymczasem...
— ...Przywiodę wszystko do należytego porządku, skończył po chwili namysłu i dodał, zwracając się z rozkazującym gestem do zięcia:
— Spełnij, co ci mówię, jeśli ci miła zgoda ze mną.
— Czy mi miła! — westchnął Almayer — bylem ci mógł ojcze dogodzić. Wiem, że nie mam lepszego przyjaciela i opiekuna tylko... Na honor! zrozumieć cię często kapitanie nie mogę.
Kapitan roześmiał się, potem westchnął głęboko, przymknął powieki, skłonił na poręcz krzesła głowę. W słonecznem świetle, słońcem spalona twarz jego, wyglądała postarzała. Almayer wpatrzył się weń uważnie, z głuchym niepokojem.
— Zmęczony jestem — mówił łagodnie Luigard — wyczerpany. Tyle nocy na pokładzie cudzego, nieznanego mi statku! Jak ptak na gałęzi, bez gniazda...
— Przekąsiłbym co może — rzekł po chwili — bo i głód czuć zaczynam.
Almayer klasnął w dłonie, a że się nikt z głębi domu nie wychylał, biegł sam do kuchni, gdy za czerwoną, opuszczoną u wnijścia firanką dał się słyszeć piskliwy głosik:
— Nieś mnie na galerię, natychmiast. Chce mi się na galerję — wołało dziecko, na co przyciszony pokorny głos męski odpowiadał coś basem.
— Daj mi ją tu! — zawołał kapitan.
— Urosła! wypiękniała! — upewniał z uśmiechem, w pół drogi zatrzymany Almayer.
Z pod czerwonej firanki wychyliła się postać negra z dzieckiem w ramionach. Dziewczynka jedną rączką trzymała się karku murzyna, drugą starała się objąć, do wązkich swych przyciskając piersi, dojrzałe, wielkie, jak jej głowa jabłko. Gorsowa, czerwona sukienka zwisła z jej szczupłych i chudych ramion, gęste, czarne włosy opadały dokoła bladej, oliwkowej barwy twarzy, rozświeconej parą ogromnych, czarnych, jak na dziecko dziwnie smutnych i zamyślonych oczu. Na widok dziecka, twarze obu, wiodących na werandzie burzliwą rozmowę mężczyzn wypogodziły się nagle, a dziewczynka ujrzawszy kapitana, zatrzepotała z radości rączkami i nóżkami, wyrywając się ku niemu, przyczem wypuściła wielkie swe jabłko. Kapitan wyciągnął ramiona, maleństwo zatopiło rączkę w siwej jego brodzie, śmiejąc się i brykając nóżkami.
— Nie tak mocno, mała! — upominał ją, śmiejąc się kapitan.
— Podejm moje jabłko, o królu mórz! — wołała zadowolona. — Prędzej, prędzej radży, tam, pod stołem. Wielu zabiłeś ludzi? Kapitanem jesteś? Ali mówi, żeś mocny i masz okręt i wojujesz na morzu. Żeś wielki i silny, żeś bogaty, ot tak bogaty.
Patrzała na starego wielkiemi, pełnemi tajemniczej zadumy, czarnemi oczyma.
— Skąd się jej bierze — dziwił się Luigard, schylając się po jabłko.
— Zmuszony jestem — westchnął Almayer — pozostawiać ją na ręku sług. Boi się matki i żadnego jej szczęściem nie okazuje przywiązania. Ładna, co? Kropla w kroplę do mnie podobna, co?
Teraz kapitan postawił dziecko na stole i wraz z uśmiechniętym tkliwie Almayerem oglądał ją na wsze strony, niby cenną porcelanową figurkę.
— O! — podziwiał szczerze — kokietka w każdym calu. Nie bój się mała! Zrobim z ciebie pierwszą w Australji damę i najbogatszą dziedziczkę.
— Mało szans po tym krachu — westchnął żałośnie Almayer.
— Gadaj zdrów — zaśmiał się stary, biorąc dziecko na ręce. — Mam pewne plany... słuchaj.
I z dzieckiem na ręku, targającem go drobnemi piąstkami za wąsy i brodę, chodząc wzdłuż galerji, plany swe zaczął rozwijać przed słuchającym go uważnie wspólnikiem. Zobaczy się z Abdullem, z Lakambą, dojdą do porozumienia. Bez niego mało co tu zyskać kto potrafi, lecz do spółki z nim... Przerwał mu ogłuszający świst. O mało dziecka z rąk nie wypuścił. Mała Nina dostrzegłszy zawieszoną na łańcuszku u jego szyji gwizdawkę, spróbowała jej nad samem jego uchem. Roześmiał się i opowiadał dalej. Liczyć się przecie z nim muszą. Któż to lepiej wiedzieć może, jak Almayer. Przyjmą go do spółki. Tyle ma doświadczenia! Z niecierpliwością... Ale — tu głos zniżył i przystanął — dawny handel niczem w porównaniu z perspektywą eksploatowania kopalni złota. Jest go poddostatkiem na wyspie. Pewien był tego. Wiedział, gdzie szukać. Robota niebezpieczna, lecz powodzenie niezawodne. Zrazu muszą to wszystko utrzymać w tajemnicy, a potem pomyślą o zawiązaniu eksploacyjnej kampanii w Batawji, czy w Anglji. Raczej w Anglji. Rzecz pewna i niezawodna. Nie miałże racji, on, Luigard, zowiąc to małe, szyji swej uczepione kociątko, najbogatszą w Australji dziedziczką? Co tam Australja! na obu półkulach, we wszystkich częściach świata. Na żywe ujrzą oczy... On, Luigard, może nie doczeka rezultatów niechybnych, bo się czuje nieco zmęczonym i kopę lat ma za pasem, ale Almayer...
Tymczasem „najbogatsza na obu półkulach dziedziczka“ ani się zapewne domyślając, jak świetna czeka ją przyszłość, zawołała:
— Radżi Laut! Słuchajże królu mórz!
— Co chcesz kobiecina?
— Nie jestem żadna „kobiecina“, jestem papy córeczka i „Anak-Putih“, białe, piękne dziecko. Wszyscy biali są mi braćmi, a tu — wydęła wzgardliwie małe usta — nie mam sobie równych. Mówi to papa i Ali mówi, bo Ali, tak jak papa rozumny i wie wszystko, wszystko.
Almayer rozpływał się, uśmiechnięty, ze łzami w oku.
— Jaka mądra, pojętna, sprytna.
— Nie jestem królem — mówił z łagodnym uśmiechem Luigard — jestem sługa białego dziecka. Co rozkażesz biała panienko?
Dziewczynka plasnęła w dłonie.
— Chcę mieć dom duży, duży! z wieżą na dachu, a potem z wieżą na wieży, taki, jak te, co za morzem zamieszkują równi mi, „biali“, wysoki, wysoki!
— Jaka mądra, wszystko pamięta — podziwiał małą szczebiotkę jej ojciec i dodał:
— Pamięta domki, coś jej z kart stawiał za ostatniej tu twej bytności, ojcze!
Mówiąc to z trzaskiem roztwierał szuflady, szukając talji starych kart, któremi za ostatniej bytności Luigarda, grał z nim w bezika. Gra ta nudziła do innych hazardów nawykłego Almayera, lecz była ulubioną rozrywką nieustraszonego i przedsiębiorczego kapitana. Chiński bezik zachwycał go, jak wszelaki produkt chińskiego genjusza, który w niemałem miał poważaniu.
Posadził na kolanach dziewczynkę, wybrał najmniej podarte, chociaż niemiłosiernie brudne karty i zestawiając jedne z drugiemi, mówił:
— Zbudujemy, zbudujemy pałac, perełko moja, zbudujemy jeden! Ha! ha! wywrócił się! nic to! zbudujemy drugi, wyższy...
Budował ostrożnie, dziecko oczu od rąk jego i kart nie odrywało. Stojący za nimi Almayer dech powstrzymywał, a budowniczy, trzymając na kolanach dziewczynkę i przystawiając kartę do karty, mówił równo, pomału:
— Wiem, co o tem trzymać... byłem przecie w Kalifornji... i chociażem nie wiele za młodu tam zarobił... nauczyłem się nie mało. Zresztą trzeba być ślepym...
— Pst! — przerwał, uchylając paluszki dziecka — zepsujesz, wywrócisz, a my tu tymczasem na tych dwóch domach, zbudujem trzeci, wyższy. Mówię ci, Kasprze! złota, jak piasku, byle brać. Nabierzem, ile się nam spodoba i czmychniemy sobie do Europy. Mała królewskie będzie miała wiano. Wychować ją trzeba starannie. W Devonshire, skąd rodem jestem, pod Tagumouth, był frant, co wybudował sobie pałac obszerny, jak Windsor. Ludzie mówili, że był korsarzem i wzbogacił się na morzu rozbojami... Małym byłem wówczas, chłopcem okrętowym, więc w baśń tę wierzyłem...
— Wyżej, jeszcze wyżej, pod sam sufit — nalegała dziewczynka.
— Bądźże cierpliwą — upominał, całując ją w czoło, kapitan. Jeszcze jedno piętro jeszcze jedno.
Gmach z kart rósł, dziewczynka aż westchnęła z podziwu i...
— Klap! — zawołał Almayer. Budowa runęła, Luigard uczuł się na chwilę jakby zawiedziony w nadzieji, dziecko się rozpłakało.
— Bierzże ją sobie — wołał stary wilk morski, strząsając płaczącą z kolan — wrzeszczy, jak gdyby ją tu kto skrzywdził.
A gdy Almayer unosił płaczącą, Luigard cisnął o stół karty i zaklął z cicha:
— Pal go! Willemsa! Spłatał mi figla! Wywinę się i z tego. Wywinę.
A opadając na krzesło, ziewając i przymykając powieki, dodał:
— Djabelnie jestem zmęczony.



IV.

Świadomie czy nieświadomie, ludzie pewni stałości swych przekonań i przedsięwzięć, zwykli dążyć bez wahania do upatrzonego celu, przez cnotę, czy przez zbrodnię bogdaj. Idą wprost przed się, drogą wytkniętą, ogrodzoną skłonnościami wrodzonemi, przesądami, wstręty i sympatjami. Jeśli przystaną na chwilę i po przez bariery bezpieczeństwa rzucą okiem na dalsze horyzonty, szczyty, szkopuły i trzęsawiska, ciemne puszcze i jałowe pustynie, po których inni stąpają z trudem, potykając się o stosy ofiarne, o pobielałe kości poprzedników, co na tych drogach padli, nie dościgłszy celu, — odwracają się ze wzgardą od nich pewni własnej wyższości. Pewni siebie, pewni, że zbłądzić nie mogą, idą dalej śmiało, wytrwale, wiarą tą podtrzymywani, aż ugrzęzną przy jakiejś nieprzewidzianej przeszkodzie, rozbiją się o niedostrzeżoną skałę i w chwili, w której doścignąć mieli celu upatrzonego zasłużonej nagrody wytrwania, zdrowego optymizmu, bez którego ludzkość niezdolna była posunąć się o krok naprzód — w chwili tej kładną się w nieznaną, najczęściej bezimienną mogiłę.
Wahanie obcem było Luigardowi. Zresztą mógłże się kiedy wahać? Handel szedł mu zawsze jak najpomyślniej, morskie udawały się wyprawy, zyskał rozgłos, fortunę. Świat, w onych ciasnych granicach, w których każdy świat swój zamyka, szanował go i podziwiał. Sam był prosty, więc mu się wszystko zdawało prostem; czuł się silnym, więc mu się wszystko zdawało łatwem. Czytał mało, mało się z książek uczył, otwartą księgą, na której biegle czytał, była przyroda, dalekie podróże, różnobarwni ludzie i odmienne krajobrazy, różnorodny handel i śmiałe przedsiębiorstwa. Śród wspomnień z zarania życia, zachował obraz słoneczny wiejskiej szkółki, do której uczęszczał, oraz jakiegoś czarno odzianego kaznodzieji, spotkanego śród rybaków i żeglarzy, niestrudzonego i niczem nie dającego się zrazić misjonarza: „mądrego, jak w doświadczeniu posiwiały sternik“ — mawiał o nim z najgłębszem uznaniem — „do każdej pracy, nawet do naciągania liny gotów przyłożyć dłoni“.
W świat wszedł z prostem sercem, gotów też do wszystkiego przyłożyć ręki, niewybredny w gustach ani w słowach, odrazu rozkochany w powołującem go morzu, ufny, pewien, że mu w zamian całego życia odpłaci bogactwy. Majtek, komendant łodzi, kapitan, wreszcie właściciel okrętu, zdobył kapitał, powagę niebywałą, przezwany mórz królem „Radży Laut“, widział ziszczone najśmielsze swe marzenia. W doświadczenie swe wierzył, a i w szczęśliwą gwiazdę poniekąd także. Wiedział, że w życiu, jak ze statkiem na morzu, dwie są drogi: dobra i zła, a rozum i doświadczenie dane sternikowi, by wybrać potrafił. Mądry okręt życia dobrą prowadzi drogą, tamtą, zawsze mniej więcej krętą, pozostawiając cymbałom, głupcom, niezdarom i tym podobnym. Zresztą nie gniewało go ani głupstwo, ani niezdarność, ani nawet niegodziwość lub łotrowstwo innych; gniewały rzeczy, których nie mógł zrozumieć. Dla słabości ludzkich — a granice ich rozszerzał do nieskończoności — samo miał pobłażanie, zaprawione dobrą dozą wzgardy. Siebie uważał za równie mądrego, jak szczęśliwego, gdyż inaczej czyżby mu się tak wiodło. Czuł w sobie pociąg do prostowania dróg krzywych i serc krętych, omyłek ludzi i losu, to też w cudze sprawy mieszał się chętnie ze spokojem i pewnością siebie majtka, który spostrzegłszy niedostrzeżone przez kapitana niebezpieczeństwo, na własną rękę i odpowiedzialność ratowałby zagrożoną załogę okrętu. „Życie nauczyło mię wielu rzeczy — mawiał w podobnych razach — a najlepiej radzić potrafi ten, co sam w przeróżnych bywał przygodach“. Słuchano go też chętnie i przyjmowano radę lub pomoc, któremi chętniej jeszcze służył. Nie wypuszczać z pod blizszej lub dalszej opieki tych, nad kim raz ją rozciągnął, było zasadą kapitana.
Pływał po morzach, wylądowywał tu i tam, w nierównych odstępach czasu, głośny, zadowolony, pełen ciekawych anegdot i pożytecznych wiadomości, administrator, rozjemca tam pojednawczy, ówdzie groźny, wszędzie mile witany, kapitan Luigard, był w swoim czasie, najpopularniejszą na wodach Oceanu Spokojnego osobistością.
Teraz, po raz pierwszy zaznał niepowodzenia. Po raz pierwszy zachwiała się w nim wiara w siebie i w swą gwiazdę. Strata ulubionego okrętu, którego szczątki sterczały na skałach południowych cieśnin, dotknęła go żywo, a to, czego się dowiedział dotarłszy nareszcie do Sambiru, pocieszyć go nie mogło. Przed laty, przed wielu, party przedsiębiorczością i awanturniczością wrodzoną, nie bez trudu, odkrył ujście rzeki, zbadał jej koryto, baczny na pochwycone od krajowców szczegóły. Sambir był wówczas nową osadą malajczyków. Luigard z odkryciem swem nie pochwalił się przed nikim, nowy rynek przywozu i wywozu zmonopolizował, zapewne w widokach materialnych korzyści, ale też przez uczucia humanitarne. Dobrze przyjęty przez Patalolo, został jego doradcą, w potrzebie skarbnikiem i kredytorem, istotnym władcą na wyspie.. Zapadły ten kącik na Oceanie Spokojnym ukochał, zamarzył o jego szczęśliwości i jeśliby coś wiedział o Arkadji, Arkadją przezwałby Sambir. Ze zwykłym sobie uporem wyobraził sobie, że tylko on, Luigard, wie najlepiej, czego krajowcom potrzeba i on sam do ich szczęśliwości po woli lub i wbrew ich woli, przyczynić się może i musi. Istotnie, wprowadzony przezeń handel, zamiana towarów i produktów, zrodziły dobrobyt i zapewniły wyspie długotrwały pokój.
Dumnym był Luigard ze swego dzieła i z rokiem każdym szczerzej przywiązywał się do ziem i ludzi, do biegu rzeki, której bagniste brzegi znały jego „Flasha“ wysmukłe kształty. „Flash“, posuwając się coraz wyżej, osuszał wązki pas ziemi, trzebił nieprzejrzyste lasy, na którym mnożyły się osady, dowoził żywność ogłodzonym mieszkańcom, ryż na zasiewy. Stojąc na pokładzie swego statku Luigard dokonywał handlowych transakcji, udzielał wskazówek, oglądał zasiewy, prorokował o zbiorach i znał z imienia i wyglądu każdego niemal z różnobarwnych osadników, wysypujących się na platformy swych domów, wzniesione na palach, wzdłuż rzeki, na wieść o zjawieniu się kapitana. Lasów nadbrzeżnych cień i ciszę, gorące powietrza wyziewy, ciężkie, brunatne rzeki wody, krajobraz z bronzu rzec można zaśniedziałego i szmaragdów, w których lada promień słońca tęczę rozpalał, wązkie przesmyki i wężowe szlaki rzeki, szelesty palm olbrzymich, zapachy świeżo poruszonej ziemi i kwiatów bajecznych, kwitnących i więdnących w cieplarnianej wilgoci miejsc tych, nawet czyhającą z poza pni olbrzymich śmierć, z jej gorączkowym oddechem, nawet stada małp, przeskakujących z gałęzi na gałąź, z jednego brzegu na drugi, przedrzeźniających dojrzanych na pokładzie ludzi i wzajem przez nich wyśmiewanych, wszystko to, co tu żyło było miłem Luigardowi. Zdawać się mogło, że żywi pewną tkliwość dla samych aligatorów, roztwierających paszcze z pogardliwą nienawiścią na widok statku, mącącego spokój ich państwa. „Tak wielkich niema nigdzie“ — powtarzał z dumą właściciela racjonalnie prowadzonej stajni, obory lub owczarni. „Dwa razy większe od tych, co ich macie tu, w Palembaugu. Największego człowieka połkną niby nic. Pyszne żarłoki! Pyszne bestje!“ — mawiał.
Gdy tak opowiadał śmiech jego głośny i szczery rozlegał się brzmiącą gamą po werandach domów Europejczyków, Arabów, metysów, po kawiarniach i przy bilardach. Mężczyźni w kolorowych trykotach, opierali się o kije bilardowe i obcierając spocone czoła, uśmiechali się, mówiąc:
— Rozpowiada o swej bajecznej rzece.
Rzeka, jego rzeka, zaciekawiała wszystkich, tem bardziej, że o korzyściach, jakie mu przynosiła mało kto dokładnie wiedział, a dostępu do niej nikt dotąd nie miał. Na przesadne domysły kapitan zwykł był odpowiadać drwinami, a otaczająca przedsięwzięcie jego tajemniczość bawiła go nieskończenie, była najpewniej ważnym czynnikiem w zadowoleniu, jakie czerpał w powodzeniu. I oto, tajemnica ta zgwałconą została, magiczna zasłona przedartą, dziewiczne łono Sambiru obnażone, na łup pierwszemu lepszemu oddane. „Jego“ rzeka przestała być wyłączną jego własnością, kochanką...
Po rozmowie z Almayerem udał się na swój dwumasztowiec, wysłał żonę Willemsa z dzieckiem na brzeg, sam zaś zamknął się w kajucie, do której nikt nie miał wstępu. Nie przyjął nawet Almayera, który się w ciągu dnia parę razy stawił. Mówił, że jest chory. Istotnie czuł się niezdrów, lecz zwłaszcza szukał przed samym sobą ekskuzy na bezczynność. Potrzebował pomyśleć. Zły był na samego siebie i na Willemsa, za to co zrobił i za to, co nie zrobił. Łotr nie był kompletnym łotrem. Plan obmyślił doskonale, wykonał poniżej najpobłażliwszej krytyki. Mógł przecie zarznąć, czy zastrzelić Almayera, od którego silniejszy jest i tysiąc razy sprytniejszy, mógł faktorję z dymem puścić i Sambirem... owładnąć! Byłoby o czem mówić, lecz teraz... Podejść Luigarda w tak ordynarny sposób, wygląda to na lekceważenie i to oburzało kapitana. To i to także, że nie mógł pochwycić motywów, któremi się Willems powodował, ani pochwyconych powiązać. Zawsze coś pozostawało niejasnem, niedocieczonem, coś co i słuszną zemstę trzymało w zawieszeniu. Najprostszą byłoby rzeczą łeb roztrzaskać łotrowi. Ale jak? w tem sęk. A jeśli umknie lub stawi opór, co byłoby rzeczą naturalną, jeśliby zdawał sobie sprawę z doniosłości wyrządzonej szkody i krzywdy. Ale gdzie tam! Lekkoduch ten nie poczuwa się chyba do niczego, skoro wystosował list do kapitana, w którym mu pisze, że chce i potrzebuje się z nim widzieć. Po co? W tem sęk. To już wytłumaczyć trudno. Bezczelność, czy co? Nowych zdrad knowanie? Co z tem począć, co? Stary wilk morski bił się z myślami, zamknięty w swej ciasnej kajucie, tarł ręką czoło i nic wymyśleć nie mógł.
Od czterech dni nie opuszczał kajuty, nie widywał nikogo, lecz otrzymał dwa listy i oba z Sambiru. Jeden, o którym była mowa powyżej, od Willemsa, domagającego się, na zmiętej ćwiartce papieru, bezładnem pismem, spotkania, drugi, wymuskany, na pysznym kartonie, owinięty w grecką, jedwabną, zieloną chustkę, ze złotą frendzlą od Abdulli. Pierwszy, niezrozumiały w swym lakonizmie: „Potrzebuję się widzieć z tobą, kapitanie! Nie boję się niczego. Czyżbyś się bał?“ i podpisany literą „W“. Przeczytawszy to, kapitan list podarł na drobne kawałki, lecz zanim wiatr uniósł na wodę porwane, gniew opadł zastąpiony dziwnem uczuciem, które zniewoliło starego żeglarza zebrać z ziemi szmaty podartego listu i złożyć je starannie, przyciskając futerałem chronometru. Co do listu Araba, odczytał go raz i drugi, lecz chociaż wrzał gniewem, starannie złożył i schował do kieszeni. Lecz i tu gniew ostygł szybko, ustępując miejsce zagadkowemu uśmiechowi: „Okręt płynie dopóki wiosłujem“ — zwykł był mawiać, a wiosła któż z rąk wypuści zanim dobije do przystani. Za trzeźwy był jednak, by nie zdawać sobie sprawy z tego, że na razie został pobity — ale na razie. Gdy czwartego wreszcie dnia przyjął Almayera, pokazał pięknie odkaligrafowany list Araba. Almayer w milczeniu list przeczytał i milcząc zwrócił kapitanowi. Obaj stali na pokładzie wpatrzeni w koła i kółka, tworzące się na powierzchni wody przez ukryte pod nią wiry. Po długiej dopiero chwili Almayer nie podnosząc oczu, rzekł:
— List wcale przyzwoity. Snać Abdulla dość go ma, skoro ci go kapitanie tak chętnie odstępuje. Co zamyślasz ojcze począć?
Luigard odchrząknął, strącił z białego rękawa osiadły tam wypadkiem pyłek, nasrożył brwi, zdawał się stanowczo na coś zdecydowanym. Raz jeszcze odchrząknął.
— Pal ich... jeśli wiem — rzekł wreszcie widocznie zafrasowany.
— Potrzeba jednak — począł Almayer, lecz kapitan przerwał mu porywczo:
— Co za pośpiech, nic nie nagli.
A potem dodał rozważnie:
— Nie uniknie przecie i mam go na łasce swej i niełasce...
— Na łaski to chyba nie zasłużył — uśmiechnął się złośliwie Almayer — a z Abdulli stylowych esów i floresów wygląda jasno, jak na dłoni: „Pomóż mi zbyć z rąk tego „białego“, a porozumiemy się łacno“.
— Tak sądzisz? — rzekł wzgardliwie kapitan.
— Mniej więcej. To jest, Arab myśli o podziale zysków i o handlowej spółce do czasu, aż mu się uda wszystko zagarnąć.
Almayer wzniósł wzrok, a widząc strasznie zmienioną twarz Luigarda, zawołał:
— Co ci ojcze? Istotnie chory jesteś.
— Zmęczony tylko — odpowiedział kapitan.
— Ho! ho! — dodał odchrząkując — przetrwam jeszcze nie jedną burzę.
— Winieneś się ojcze szanować — upominał Almayer i wraz spytał:
— A z arabem jakże będzie? Przyjmiesz jego zaproszenie?
— Nie wiem jeszcze. W każdym razie nie teraz, teraz czasu nie mam — rzekł Luigard niecierpliwie.
— Chciałbym kapitanie, byś się na coś stanowczego zdecydował — mówił Almayer. — Baba ta i jej bachor, domyślasz się, ojcze, o kim mowa? jest mi w domu wielką zawalidrogą. Baba piszczy dzień cały, bachor podarł się wczoraj z moją Niną. Biedna! Ma, ot taką szramę na twarzy, od pazurów tego djablęcia. Dziecko dzikie, jak i jego ojciec! A ta, płacze, zawodzi, jak gdyby było po kim! To płacze, to znów się wścieka i komu? Mnie wymyśla! Lgnie, jak smoła a gdzie on, a kiedy wróci, a pocom go wysłał, jak gdybym to ja go wysłał! A gdy jej daję wymijające odpowiedzi, oskarża mię o brak serca, narażenie życia ukochanego jej Piotrusia, wyzyskiwanie jego pracy, zdolności i tak dalej i tak dalej. Zuchwalstwo posuwa do gróźb: skarżyć mnie będzie, otworzy kapitanowi oczy na me bezeceństwo!
— Jak gdybym to ja kogo okradł, ograbił — ciągnął z gorzką ironją Almayer — zdradził, sprzedał przyjaciela i dobroczyńcę. I ja to mam znosić? Doprawdy dom mój stał się szpitalem dla wariatek, a ta poczwara wygląda tak szpetnie, że człek by i nie splunął na nią. Do oczu skacze, jak suka wściekła. Moja to się przynajmniej wyniosła od ostatnich kwasów, wiesz jakich... Mieszka sama, na brzegu rzeki, ale tej żony Willemsa to już mam za wiele. Łazi, wszystkich o wszystko wypytuje. Jeśli się dowie prawdy, nie moja chyba będzie wina. Rwie się po za faktorji granice. Musiałem dziś rano stanowczo objawić jej, że są nieprzekraczalne. „Niegodziwcze“ — wygrażała mi pięścią. — „Niegodziwcze, czyhasz na moją, jak na jego zgubę“. — Ja! czyham na podobną poczwarę! Sam jej widok odjął mi apetyt, czuję, że zachoruję...
Cisnął na pomost pokładu kapelusz, palce z iście desperackim giestem zanurzył w czuprynie.
— Cierpliwości Kacprze! — pocieszał go z nieudałem współczuciem Luigard — jeszcze dni kilka. Czas szybko leci.
— Leci! — westchnął Almayer — ale podobne dni przeżywając człek starzeje się za młodu. Jak to się i kiedy skończy? Abdulla stawia propozycję jasno. Uwolń go od natręta i zgódź się być mu w tutejszych sprawach sternikiem a podział zysków zapewniony, na razie przynajmniej. Zgódźże się ojcze! na warunki Araba i zamknij oczy na to, co się stanie z tamtym...
— Albo — dodał po chwili z błyskiem dzikiej nienawiści w oczach — zostaw mi go, a dam sobie z nim radę.
— Szkoda nań prochu! — odparł obojętnie i cicho, jak gdyby na własne odpowiadał myśli, Luigard.
— Tak myślisz! — wybuchnął Almayer. — Łatwo to mówić temu, co nie był w wór, nakształt bałwana lub kupy szmat, zaszyty i postawiony na urągowisko zgraji dzikich bestji i tej, tej...
Zachłysnął się.
— ...najdzikszej. W oczy ludziom spojrzeć się nie ośmielę, dopóki łotr ten żyje. Ale dam, dam sobie z nim radę.
— Wątpię, byś dał — zauważył chłodno Luigard.
— Może się go zlęknę? Co? — zawołał Almayer.
— Uchowaj Boże! Tego nie przypuszczam, gdyż znam cię, Kacprze, i nie odwadze twej powątpiewam, ale o... ot! o głowie.
— Dziękuję — zawołał z goryczą Almayer. — Możesz mi wprost, jeśli chcesz powiedzieć, żem głupi, pozwalam.
— Mógłbym, gdybym chciał i bez twego pozwolenia — odmruknął kapitan i chodząc wzdłuż pokładu mruczał:
— Przedelikacony! o lada nic się obraża.
Podjął tu i ówdzie, jakieś strzępy od lin, rzucił przez barierkę, wzruszał ramiona, Almayer zatrzymał go.
— Naturalnie, poczniesz z nim sobie kapitanie, jak ci się podoba — mówił — wiem nie od dziś, że rad niczyich nie słuchasz. Pozwól mi jednak powiedzieć sobie, że ani ze zdrowym rozsądkiem ani z uczciwością samą nie zgadza się łotra tego z rąk wypuścić. Jeśli się zań nie weźmiesz, nie przestanie szkodzić sobie i innym. Sam się o tem wkrótce przekonasz. Pomyśl o tem dobrze, kapitanie, że nim dasz się unieść swej...
— No! no! — ciągnął — milczę, nic już więcej nie powiem! Pora mi zresztą do domu. Nina obudzi się wkrótce, a i roboty nawał. Dziś jeszcze zaczniemy ładować „schooner“. Ostatni to nasz ładunek.
Westchnął.
— Wszystko upakowane — jeślibym ci kapitanie był potrzebny, wywieś proszę znak jaki na głównym maszcie, dojrzę i przybędę. Gdy ściemnieje, dwa strzały ślepym nabojem wystarczą.
Miał odchodzić, lecz się zatrzymał przy wiodącej do łodzi drabinie ze sznurów.
— Możebyś ojcze zjadł w domu obiad? Żywić się na wodzie dzień po dniu niezdrowo — mówił.
Luigard nie odpowiadał. Uprzednie słowa Almayera stawiły mu przed wyobraźnią Willemsa, błąkającego się pomiędzy pobliskiemi wyspami i naruszającego panujący tam pogodny spokój podniecaniem waśni i nienawiści, zdrad, grabieży. Serce mu się ściskało. Almayer, nie doczekawszy się odpowiedzi, schodził w dół ku łodzi. Już sam czubek jego włosów dawał się dostrzedz za barjerą:
— Kacprze! Hej! chłopcze, poczekaj chwilę — zawołał kapitan.
Almayer skinieniem ręki powstrzymał podnoszącego wiosła wioślarza, łódka wahała się pod bombiastym bokiem okrętu. Luigard przechylił się po przez barjerę.
— Kacprze! — wołał — potrzebuję porządnej łodzi i czterech wioślarzy.
— Czy przysłać natychmiast? — spytał Almayer.
— Odczepże linę! — wrzasnął kapitan na siedzącego w łódce z Almayerem, majtka. — Gapą jesteś. Ludziska ci nigdy się niczego nie nauczą! Zasłużyłeś na dobrą kąpiel i w smole bym cię chętnie po uszy zanurzył.
— Nie, Kacprze! — ciągnął łagodnie po chwili — nie zaraz. Słońce nazbyt nas nęka i głowa mię boli... a interesy lubią rozwagę. O zachodzie przyślesz łódź, czterech wioślarzy i fotel, ten, wiesz, z poduszkami, wyszywany na kanwie, bym miał na czemś usiąść. Słyszysz.
— Słyszę! — zawołał pokrzepiony na duchu Almayer. — Natychmiast poślę Alego, by się wystarał jak najlepszego sternika. Mój zbiegł. Wioślarzy wybiorę śród najlepszych z pozostałych w faktorji. Co jeszcze każesz, ojcze?
— Nic już, nic, chłopcze. Pilnuj jeno, by się znów nie spóźnili.
— Przypilnuję. Sądzę, że i pytać nie trzeba, gdzie się kapitanie wybierasz? Będziesz się widział z Arabem i ja...
— Ależ ani mi dziś w głowie twój Arab — zawołał kapitan. — Bywaj zdrów.
Łódź oddaliła się, kapitan ruchem ręki odpowiedział na pożegnalny ukłon Almayera, obmacał kieszenie, wyjął list Araba, odczytał uważnie, każde ważąc słowo, raz i drugi, zmiął pomału w olbrzymiej dłoni — uśmiechając się na zgrzyt grubego brystolu tak, jak gdyby pod potężnymi palcami chrupało gardło samego Abdulli — skręcił starannie w piłkę i cisnął w wodę, wirom na igraszkę. Prąd wody uniósł ślicznie odkaligrafowany list Araba, precz, ku morskim przestworzom i głębiom.










  1. Mały statek.
  2. Rodzaj trzciny.
  3. Guma.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Joseph Conrad i tłumacza: Wilhelmina Zyndram-Kościałkowska.