Banita (Conrad)/Część II/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Joseph Conrad
Tytuł Banita
Wydawca Kurjer Lwowski
Data wyd. 1913
Druk Drukarnia Polska
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz Wilhelmina Zyndram-Kościałkowska
Tytuł orygin. An Outcast of the Islands
Inne Cała część II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IV.

Babalatchi dowiódł Araba do namiotu Omara, słuchał zamiany słów powitalnych i spostrzegłszy zdziwione tą poufałością spojrzenia towarzyszących Abdullowi Arabów, uchylił się tak jak i oni. Czynił to niechętnie, chociaż zdawał sobie jasno sprawę z niemożności kontrolowania rozmowy. Zbliżył się do ogniska skąd słyszał głosy, słów nie mogąc rozróżnić. Abdulla mówił głosem głębokim, z monotonną powagą, od której odskakiwały tem ostrzej skargi starca. To tylko mógł pochwycić głęboko od czasu do czasu wzdychający Babalatchi. Abdulla obudził w nim zaufanie. Od razu zapomniał, że Arab ma wiele, zbyt wiele może decyzji. Może mu ona nie dopisze do końca?... Cień zwątpienia zaćmił na chwilę świetne nadzieje polityka.
Posłyszał kroki na werandzie domu z tarcic: Willems schodził ze schodów. Na jasnem tle rozwartych do oświeconego domu drzwi zarysowała się postać niewieścia.
Aïsza zeszła z ganku i znikła w mrokach a Babalatchi gubił się w domysłach, gdzie poszła, gdy go z zamyślenia zbudził twardy głos Willems’a pytaniem:
— Gdzież Abdulla?
Wskazał dłonią na namiot skąd się głosy podnosiły i przycichały; rzucił na Willems’a skośne spojrzenie.
— Roznieć ogień — rozkazał Willems — chcę cię mieć na oku.
Babalatchi rzucił na węgle wiązkę suchych gałęzi, nie spuszczając też z oka „białego“, a gdy się odprostował, mimowolnym ruchem upewnił się czy ma broń za pasem. Usiłował być uprzejmym.
— Zdrów jesteś chwała Wszechmocnemu! — rzekł.
— Zdrów! — odpowiedział Willems tak gromkim głosem, że malajczyk drgnął cały. Obie, silne dłonie europejczyka opadły na jego ramiona. Babalatchi skurczył drobną postać, lecz zachował pogodny wygląd twarzy, gdy Willems, spróbowawszy na nim swej mocy, wypuścił go z żelaznych kleszczy i odwróciwszy się zaczął się grzać przy ogniu:
— Tse! tse! — syknął z podziwem Babalatchi — co za siła! co za moc! Człowiek tak silny góry przenosić może...
A że mu odwrócony odeń plecami Willems nie odpowiadał, po chwili milczenia zagadnął znów.
— Tuan! po co się gniewasz na mnie, nie ufasz mi? Nie dałemże ci dowodów przyjaźni? Schroniłem ją we własnym domu, bo, Tuan! dom ten moim jest domem, na moje prośby wybudowany został przez możnego i wspaniałomyślnego Lakamba. Odstąpię ci go chętnie. Zamieszkaj tu z nią. Ha! kto zgadnie co jest w sercu kobiety i jeszcze takiej jak ona kobiety! Nagle zapragnęła ujść od Patalolo. Czemu? po co? Nie mnie pytać, jam sługa jej ojca, ze sług najwierniejszy i tylko rzec mogłem: „Jasności oczu moich, serca mego słodyczy! dom mój, w osadzie Lakamby, na twoje usługi“. Cóż innego począć miałem?
— Powiem ci jedno — odrzekł wyniośle, pozycji nie zmieniając Willems — jeśli ją raz jeszcze zdejmie chętka podróżowania lub przenoszenia się z miejsca na miejsce, ty mi za to odpowiesz. Kark ci łotrze skręcę i tyle.
— W sercu przepełnionem namiętnością — począł łagodnie Babalatchi — niema miejsca na sprawiedliwość. Zabić mię Panie możesz, wola twoja. Sam wiesz przecie najlepiej czego jej brak, czego żąda. Ta, jak kobieta każda, żąda świetności i bogactw, do których prawo jej dają piękność, urodzenie, wszystko. Tyś panie banitą, przez własną brać skrzywdzony. Ona wie o tem, lecz wie jednocześnie, żeś silny, mężny, odważny, mąż prawy, jak trzeba i — pozwól Tuan! że ci to powiem: wiek mój, doświadczenie nauczyło mię, że najlepsi, najodważniejsi mężowie słabną w ręku kobiety! Leży to w przeznaczeniu najsilniejszych i najmężniejszych. Pomyśl Tuan! córka wodza! przystałoż jej żyć w niewoli, w nędzy, karmić się jałmużny gorzkim chlebem? Poddaj się o panie przeznaczeniu twemu, gdyż inaczej...
— Co inaczej! — przerwał mu wyniośle Willems.
— Umknąć ci może — skończył łagodnie Babalatchi.
Willems odwrócił się od ognia tak nagłym ruchem, że się jednooki cofnął, twarz zasłaniając dłonią, jak przed razem.
— Tem gorzej ty na tem wyjdziesz, bo twoja to będzie robota — krzyknął, zgrzytając zębami Willems.
— Haï! — ozwał się z mroków poza rozświeconą przez ognisko linją głos jednookiego. — Słyszałem, słyszałem: ucieknie, a ja głową nałożę! Niech i tak będzie. Nie wróci ci to jej. Tuan! pomyśl! Jeśli mi zależy na tem byś żył bez niej, życiem to odpłacę, lecz swego dopnę.
Tym razem Willems cofnął się, jak się cofa zbyt śmiały podróżnik, czujący, że mu się nagle grunt z pod stóp usuwa. Babalatchi postąpił krokiem naprzód i znalazł się znów w kręgu światła. Jednem swem okiem patrzał wprost w twarz białego.
— Grozisz mi — syknął przez zaciśnięte zęby Willems?
— Ja mam ci grozić Tuan! — mówił z lekką ironją w łagodnym, przyciszonym głosie malajczyk — nie ja groziłem śmiercią, kości i karku łamaniem, nie ja... Na ustach moich miody życiodajnych obietnic. O życiu! o jego słodyczach, o tem co samo ma w niem jakąś cenę, mówiłem. O długiem, szczęśliwem, rozkosznem życiu, mogącem zostać udziałem twym o! Tuan!
Przed nim płonął ogień rozpraszając w wąskim kręgu nasuwające się ciemności. Teraz milczeli, każdy w swych myślach pogrążony, każdy czuł wagę chwili obecnej. Fatalizm, któremu hołdował malajczyk, nie chronił go od niepokoju o przyszłości. Fatalizm nie zmniejsza lęku i niepokoju: zrodzony ze strachu przegranej, wygranej nie zapewnia, a chociaż wiemy, że losy nasze są dziełem rąk naszych, wiemy zarazem jak często ręce nasze są słabe i nieudolne i jak zaradzić temu nie możemy. Babalatchi jedynem swem okiem, spoglądając z podełba na milczącego towarzysza, uśmiechał się w duchu nad łatwością obuzdania „białego“ siłacza. Zostanie on sternikiem Abdulli, ofiarą do złożenia na ołtarzu gniewu i zemsty potężnego Luigard’a, narzędziem zniszczenia Almayer’a. Ileż na raz wyciągnąć zeń można korzyści! Oj! biali! biali! Szaleńcy, siły i mocy pełni, których siłę i moc unicestwić tak łacno. Bądź co bądź Babalatchi nienawidził ich za tę właśnie moc ich i siłę, którą opanować i zniszczyć tak łatwo...
Tymczasem Willems mierzył wystraszonem okiem przepaść, w którą się staczał. On! przedstawiciel rasy białej, której był kością kości, krwią krwi, popadł w sidła „kolorowych“ barbarzyńców, któremi gardził, których się brzydził, a teraz oto igraszką ich jest i narzędziem. Miał dla nich wzgardę, nienawiść odmiennej krwi, etyki, umysłu, odmiennych zdolności, obyczajów, środowisk, ale Aïsza... Rzeczy podobne słyszał, opowiadano mu o kobietach... lecz żeby to się mogła przytrafić jemu... Ha! otrząść się z tego nie mógł, nie widział wyjścia, ratunku, zbawienia. Wina to opatrzności, co mu odmawia sił do otrząśnięcia się z trujących wyziewów namiętności. Almayer’a też wina. Ostrzegał go, ten ostrzeżenie odepchnął, naigrawał się zeń, śmiertelnie obraził, bo czegóż chciał, co usiłował zdobyć banita? Pracę, na początek grosza nieco, możności wyrwania Aïszy z barbarzyńskiego środowiska, przywiązania jej do siebie węzłami potężnej cywilizacji, którą on właśnie reprezentował, podtrzymywał, rozszerzał. To, i to jeno skłoniło go do przezwyciężenia wstrętów obrażonej miłości do Almayer’a. Ten nie zrozumiał go, nie wysłuchał, wyszydził, obraził...
I wnikając w samą głąb serca swego, poznawał z rozpaczą, że ma rację jednooki Malajczyk. Żyć on bez Aïszy nie potrafi. Było w tem coś strasznego i słodkiego zarazem. Przypominał sobie wszystko, od pierwszej chwili spotkania, w lesie, nad ruczajem, postać jej migającą w cieniu to w słońcu, twarz, włosy, spojrzenia, uśmiechy, słowa. Tak, była to dzika kobieta, innej rasy, odmiennego środowiska, bez kultury, której on hołdował, lecz czuł, że bez niej, bez niej właśnie, żyć nie może. Przekonały go o tem aż nadto trzy dni rozłąki i ostatnie, u boku jej spędzone godzin kilka. Tak! Jeśli nie może stąd ją uprowadzić, musi tu z nią pozostać.
Myśl ta przyniosła mu chwilowe ukojenie. Po co walczyć z tem co zwalczonem być nie może. Poddał się upajającej władzy kochanki, niechże tak i będzie. O nic więcej niedbał, niczego się nie bał, niczego, byle jej nie utracić. W napięciu uczucia i wspomnień wyciągnął przed się mimowoli ramiona, mimowoli wołając:
Aïsza!
Blisko snać była, gdyż zjawiła się w rozlanem przez ognisko świetlanem kole. Do stanu owinięta w gęste zwoje białej, jedwabnej, lekkiej tkaniny, której jeden koniec zarzucony na głowę, aż po brwi sobole opadał, drugi przeciągnięty od ramienia zakrywał dół twarzy. Ze zwojów osłaniającej ją białej tkaniny świeciły czarne, żarzące się jak gwiazdy oczy.
Willems cofnął się przed szczelnie zakwefioną, ździwiony, zraniony, bezradny. Ekswspólnik Hudig et C-ie, miał pewne ustalone pojęcia o tem co wypada a co nie uchodzi. W wyobrażeniach tych i pojęciach, zwykł był szukać wewnętrznego poniekąd schroniska przed zalewającem go barbarzyństwem otoczenia, w które popadł, któremu się poddał. Aïsza! Aïsza, w przebraniu tem podobną była do trzeciorzędnej, ogródkowej w Europie aktorki, a ubiór ten przywdziała gwoli przybycia dostojnego, gdyż z tej co ona rasy pochodzącego gościa. Wszak wyraźnie zabronił jej noszenia kwefu, nie usłuchała go. W tak małej nawet rzeczy nie usłuchała. Czy potrafi kiedy zaszczepić w niej własne zasady i wyobrażenia; do swoich nagiąć obyczajów i przyzwyczajeń? Nie! nie potrafi! zawsze mu się wymknie, wyśliznie; do tego, do czego nawykła wróci... Zmienić jej nie zdoła. Obecnie miał tego próbkę. Pomiędzy nimi była przepaść, której namiętność nie wypełni. Uderzyła go nagle oczywistość jak mało co mają z sobą wspólnego: ani myśli, ani wyobrażeń, wspomnień, ani może nawet uczuć. Wszak niezdolną była zrozumieć wahań się jego, wstrętów, rozpaczy, motywów, któremi się kierował a teraz otwarte, harde nieposłuszeństwo... I powiedzieć, że dzikie kobiety na powolne niewolnice są stworzone... I pomyśleć, że on bez niej nie potrafi...
Silny i śmiały mężczyzna, pod którego dłonią drżał przed chwilą Babalatchi, uczuł w sercu ból, jaki tylko słabi uczuć mogą. Drobny fakt nałożenia przez Aïszę zasłony, wbrew jego żądaniu, podziałał nań jak odkrycie wielkiego i nieuniknionego niebezpieczeństwa, dał mu miarę poniżenia w jakie popadł, zostając niewolnikiem namiętności, niezdolny utrzymać władzy, wolę swą poprzeć. Wola, energia, sumienie, wszystko nikło w pożądaniu ponętnej kobiety. Nie zdawał wprawdzie sobie z motywów jasnej sprawy, nie miał po temu dość zimnej krwi, czuł tylko, że się coś w nim złamało niepowrotnie. Instynkt zachowawczy, ostrzegający, pozostał żywy, zaostrzony, nie odpowiadała wola namiętnością skrępowana, namiętnością tem opłakańszą, że nie ślepą, jak ją zwykle mianują ogólnikowo rzeczy te traktujący psychologowie. Porażkę swą czuł Willems, zdawała mu się niesłuszną, tajemniczo groźną i — nieuniknioną. Z burzą uczuć i sumienia wpatrzył się w zjawisko otulonej we wschodnie zasłony kochanki. Doświadczał wściekłości człowieka spoliczkowanego i niezdolnego pomścić swej krzywdy. Nagle wybuchnął śmiechem gorzkim, podobnym do bezsilnego zgrzytu.
I w tej właśnie chwili, stojący naprzeciw niego, po drugiej stronie ogniska Babalatchi, zawołał:
— Tuan Abdulla się zbliża!








Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Joseph Conrad i tłumacza: Wilhelmina Zyndram-Kościałkowska.