Bajka o Żelaznym Wilku/XX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Sieroszewski
Tytuł Bajka o Żelaznym Wilku
Podtytuł z 14 rycinami i winietą okładkowa Jana Rembowskiego
Wydawca Spółka Nakładowa „Książka“
Data wyd. 1911
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Kraków
Ilustrator Jan Rembowski
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XX.

Nazajutrz miał Król długą rozmowę ze swoim Wielkim Strażnikiem, po której zamknął się w komnatach i nikogo nie chciał do siebie dopuścić.
Królewna zrozumiała, że wieści są niepomyślne, że sprawa zły bierze obrót, w alejach ogrodu odszukała samotnie spacerującego brata i wzięła go pod rękę.
— Słuchaj, Janku, czy ty zastanawiałeś się nad tym, co się dokoła nas dzieje!?
— Zawsze się dzieje tosamo: zawiście, kłótnie, ścieranie się pychy, nienawiści i chciwości... nienasyconej chciwości! Ach, mam dość tego wszystkiego! Nie zmuszaj mię o tym myśleć!...
— Cóż zrobić, bracie! My musimy jednak żyć z temi ludźmi i w tych nieszczęśliwych warunkach!...
Królewicz westchnął.
— Istotnie... nieszczęsnych!... Niech więc tego nieszczęścia będzie jak najmniej... Nie chcę się do tego wtrącać, nie chcę nieść za to odpowiedzialności!
— Chyba nie zdajesz sprawy sobie, o co chodzi! — powiedziała gorąco królewna. — Nas chcą wydziedziczyć, nam chcą wydrzeć to, co wyroki losu i wola narodu oddały w nasze ręce...
— Nie rozumiem, w jaki sposób można wydrzeć komukolwiek to, co mu się należy... Bo albo wyroki losu i wola narodu nie pozwolą nam tego wyrwać, albo posiadamy to niesłusznie, przez nieporozumienie...
— Ależ, bracie, ty nie wiesz, jakich sztuczek używają źli ludzie w celu wywłaszczenia nas... Jest to gwałt, prosty, zwykły gwałt i wybieg.... Nie widzę, dla czego mamy pozwalać wyzuć się z władzy i mienia innym, tymbardziej, że to są ludzie od nas gorsi, zbrodniarze... Ten Tatura naprzykład żąda teraz niby pół królestwa jako moje wiano, ale w istocie on dąży do zupełnego wyzucia Ciebie z tronu... Ja zostanę jego ślubną niewolnicą, to jasne... Po śmierci rodziców niewiadomo, co z nami zrobi... Wszystkich on oplątał, otumanił, otoczył sieciami swych zdradliwych pomysłów!
Zaczęła opowiadać szczegółowo bratu o zabiegach Tatury, o chytrym, obliczonym z dawien dawna dążeniu jego do władzy, do bogactw i wkońcu korony... Opowiedziała mu o wybiegu z przepowiednią astrologa, o buncie wojska...
— Lecz cóż mamy czynić, co czynić, jeżeli człowiek ten wszystko przewidział, wszystko obliczył i zapobiegł wszystkiemu? Albo on jest tak mądry, że walka z nim niemożliwa, albo wypadki obrócą się wreszcie same przeciwko niemu! — spokojnie rozważał królewicz.
Królewna z rozżaleniem puściła rękę brata.
— Bracie, bracie!... Nic się nie dzieje samo! W rzeczach ludzkich wszystko się staje przez człowieka... Bądź więc człowiekiem!... Jeżeli nie chcesz swej i mej zguby, mej rychłej śmierci, bo ja nie chcę być żoną tego nicponia... pomóż mi... Chodzi o to, żebyś niepostrzeżenie doręczył... pismo... wojownikowi zamkowej załogi Czarnolasowi... pismo przygotuję niedługo... Idą już... Milcz! pamiętaj! — kończyła pośpiesznie, gdyż jeden z ochmistrzów królewicza, dawno już rozglądający się po ogrodzie, spostrzegł ich nareszcie i skierował skwapliwie w tę stronę. Gawędząca opodal z pannami młodzież również gromadą podążyła ku królewiętom. Królewicz nie mógł ukryć swego wzruszenia, tkliwa prośba siostry zapadła mu w serce ciężkim kamieniem, a jednocześnie nie wiedział, jak ją spełnić. Szereg kłamstw, wykrętów, wybiegów, koniecznych dla osiągnięcia nawet tego błahego celu, napełniał go wstrętem.
Milczał zasępiony, choć ochmistrz kilkakroć ostrożnie próbował wybadać go o treść rozmowy z siostrą. Nie odpowiadał również na żarty rówieśników i ich zaproszenia do gry w piłkę, albo do wyprawy łodziami na stawy zamkowe.
— Zachmurzyło się nasze słonko złote!... — śpiewali pochlebnemi, miękkiemi głosami.
Królewicz rad byłby uciec od tych głosów i spojrzeń, pełnych udanej troski, gdyż wiedział, iż nawet ci, co go szczerze lubili, opuściliby go w chwili stanowczej, gdyż strach przed Taturą pozbawiał ich wszelkiej woli, był silniejszy nad wszystko...
Czas płynął — płynął czas!
Płynęło życie koleją, wytkniętą, zdało się, raz na zawsze żelazną ręką Wielkiego Strażnika.
Jedynie okoliczność, że dworzanie szeptali ciszej, chodzili ostrożniej, wskazywała, że ważą się i gotują jakieś zmiany i niezwykłe zdarzenia. Król nie pokazywał się, Królowa zamknęła się w swojej kryształowej klatce, królewnę można było widzieć tylko na wysokim balkonie.
Zwarzony królewicz wałęsał się po pokojach i ogrodzie w towarzystwie nieodstępnych ochmistrzów. Nigdy mu jeszcze tak nie ciężyła ich obecność.
Tymczasem z zewnątrz gęsto przylatywali gońce, grały tajemniczo trąby przed zwodzonym mostem, tętniały kopyta i zakurzeni rycerze zsiadali z koni pod potężnemi sklepieniami bramy. Prowadzono ich natychmiast na górę, na posłuchanie do Wielkiego Strażnika, który wysłuchiwał ich osobiście w cztery oczy, poczym kazał im wyjeżdżać niezwłocznie.
Król dowiadywał się z tych nowin jedynie to, co mu powiedzieć raczył Tatura. Ale do dworzan i wojska przesiąkało i coś więcej, i rozchodziło się po zamku w kształcie mętnych pogłosek, plotek i domysłów.
— Powiadają, że rycerze Błękitny, Biały i Purpurowy przyłączyli się do wrogów i ciągną na zamek...
— Są już niedaleko, a z niemi... Wilk Żelazny!
— Wilk Żelazny? Rzecz niesłychana!
— Wręcz przeciwnie!... Słyszałem, że rycerze idą na odsiecz Królowi, a z niemi część pospolitego ruszenia i chłopstwa!
— Tacy sprzymierzeńcy nie lepsi od hordy najezdców!
— Cóż znowu? Skądże takie porównanie!?
— Odbiorą nam ziemię! Byłem młody, ale pamiętam dobrze wojnę chłopską... Od tego czasu zaczął się upadek państwa.
— A może znowu chłopi pobiją się z Wilkami, jak wtedy? Bądź-co-bądź, oni są naszemi braćmi i wolę, żeby oni objęli dziedzictwo nasze, niż cudzoziemcy!
— A cóż będzie z królewną?
— Wesele pewnie zostanie odłożone... Nie ma na to Wielki Strażnik czasu!
— A może wcale go nie będzie!?... Tatura się coś nie śpieszy!
Gawędzili po kątach dworzanie, wojskowi, panie, panowie, służba. Nawet młodzież mocno była zajęta wojną i losem królewny.
Ale trwało to niedługo. Pewnego wieczora wezwał Król do siebie królewnę.
— Córko moja! Dziewczyno kochana, musisz iść za niego! Nic nie poradzę!. .. Jest to człowiek srogi i nieustępliwy! Grozi nam buntem żołnierzy i napomyka nawet na możliwość rzezi! Doprawdy nie wiem, dla czego tego nie robi, co go wstrzymuje!?
— Pewnie boi się oburzenia rycerstwa i całego narodu. Władza jego nietrwała, wczorajsza, istnieje tylko przez ciebie, ojcze!... W twoim imieniu!..
— Właśnie, właśnie! Zapewne! Ale widziałaś sama, co mogę!...
Królewna spojrzała na ojca żałośnie.
— A czyżby... nie można... zwlec jeszcze trochę? Może Bączuś... nareszcie przyprowadzi... odsiecz?...
— Nie słychać o nim! Przeciwnie, ci rycerze i wojewodowie, na których liczyłem, przeszli na stronę Rondla i poddali się Władcy Północy i Południa. W ten sposób zachowali swe włości... Mówił mi to Tatura... Wyliczał wszystkich... Zamków im nie popalono!... Niema rady, córko, niema!...
Królewna zwiesiła głowę.
— Pozwól, ojcze — szepnęła. — Jeszcze parę dni! Spróbuję co innego!...
— Więc dobrze! Niech będzie... jeszcze dwa dni, choć Tatura na to się wścieknie!... On żądał, żeby ślub był jutro!
Królewna drgnęła.
— Nie, nigdy!... Dwa dni... ojcze, dwa dni!...
Odeszła zgnębiona, przejęta odrazą do samej siebie, jak gdyby tym jej ślicznym ciałem, temi rękami wytoczonemi z marmuru, tą smukłą szyją, jak kielich lilji, tą jej głową, kształtną jak pąk czarnej róży, temi oczami, jasnemi jak gwiazdy, już zawładnął jakiś obrzydliwy potwór, owinął je zimnemi skrętami, splugawił, obrzydził...
— Zostanę jego wieczną niewolnicą, będzie śledził chytrze każdy mój krok, każde słowo, każdą myśl!... Nie chcę, nie chcę!...
Wyprostowała się i spojrzała z piętra w dół schodów do przedsionka, gdzie rycerze z pałacowej straży grali w kości i gawędzili, popijając wino.
— Czy Wasza książęca Mość życzy sobie kogo zobaczyć? — spytała słodziuchno jedna z dam dworskich, zbliżając się z ukłonem.
— Nikogo, nikogo nie potrzebuję! proszę mię zostawić w spokoju!
Pobiegła na górę i, zamknąwszy się w swoim pokoju, napisała słów kilka do Bączusia. Opowiedziała pokrótce przebieg wypadków, bunt żołnierzy, groźby Tatury, żądanie jej ręki i połowy państwa na wiano...
»...Sam weźmie pół, połowę oddać zamierza Władcy Północy i Południa... Co więc uczyni z rodzicami i bratem — niewiadomo. Pośpieszajcie, gdyż każda godzina ma znaczenie!... Uratujcie mię, och, uratujcie, gdyż czuję, że umrę — nienawidzę go, brzydzę się nim, boję się go i gardzę nim!... Przybywajcie!«
Podpisała, zawinęła w drugi papier i zapieczętowała własną pieczęcią na wosku. Poczym narzuciła ciemny płaszcz, ostrożnie przemknęła się na dół i poszła szukać brata. Udało się jej w zmroku szczęśliwie ominąć wszystkie honorowe straże, wszystkie służebne i dworaków. Ale brata w pokoju nie zastała, a pytać się, gdzie jest, nie chciała. Zostawiła mu więc tylko karteczkę, że czeka na niego w ogrodzie przy »klombie zdradzieckim« — tak nazywali miejsce, gdzie w swoim czasie złapano ich z ogrodniczkiem.
Było ciemno i chmurno, kropił deszcz. Królewna przytuliła się do drzewa i utkwiła oczy w przeblask alei, skąd przypuszczała, że przyjdzie brat. Nigdy jeszcze nie była sama w nocy w ogrodzie i serce jej biło niespokojnie. Porywy wiatru rwały garściami odurzające zapachy z kwietników i rzucały je wraz z rosą deszczową w zmartwiałe oblicze królewny. Gałęzie szumiały nad nią porywczo, przeszkadzając skupiać myśli trwożne. Niecierpliwie liczyła chwile, wytężała i wzrok i słuch, przejęta obawą, że odkryją w pałacu jej nieobecność, zaczną szukać, uniemożliwią widzenie się z bratem.
— Wtedy... co?
Wszystko w niej stygło z bólu, gdyż ostatnia wtedy ginęła nadzieja!
Ogarnęła więc ją radość niezmierna, gdy w przezroczu alei dostrzegła niedaleko ciemną postać mężczyzny w płaszczu. Zatrzymał się i, obróciwszy w stronę pałacu, zdawał się patrzeć na oświetlone okna jej pokoju. Podeszła więc ostrożnie ku niemu i położyła mu dłoń na ramieniu.
— Jasiu, tutaj jestem!
Mężczyzna odskoczył i rękę opuścił na rękojeść miecza.
— Kto tu? — spytał głucho.
Królewna zlodowaciała — to nie był królewicz. Zapanowała jednak nad przerażeniem i spytała rozkazująco:
— A kto ty jesteś, rycerzu? I co tu robisz? Czy nie wiesz, że ta część ogrodu wzbroniona dla osób, nie należących do rodziny królewskiej?
Poznał ją, oręż z ręki wypuścił i głowę pochylił:
— Czegóż nie odpowiadasz? Nie lękaj się! Nie zdradzę cię... Powiedz tylko, kto jesteś i czego tu szukasz?... — pytała głosem łagodnym.
Nieokreślona słodka nadzieja wstąpiła jej w serce.
— Jestem... Czarnolas... setnik załogi zamkowej... — wybąkał cichutko.
Ledwie mogła wstrzymać okrzyk radości.
— Ach pamiętam, pamiętam cię, rycerzu! Czegóż więc szukasz, może będę mogła ci dopomóc!?
Młodzieniec milczał i nie podnosił głowy.
— W takim razie powiem ci, że traf szczęśliwy chyba cię tu sprowadza... Mam wielką prośbę do ciebie... Chodzi o moje życie... Czy mogę ci ufać, rycerzu!?
— O tak, królewno, o tak!
— Oto tutaj jest pismo... Należy go doręczyć co prędzej wesołkowi Bączusiowi... On powinien się znajdować w województwach wschodnich. Może zresztą już przybył w okolice zamku... Niewiadomo... Trzeba się od chłopów dowiedzieć... Miał przywieść rycerzy Purpurowych, Białych i Błękitnych... Zginął jak kamień w wodę... Nic niewiadomo... Muszę mieć od niego znak jaki i odpowiedź, aby wiedzieć, czy mam umrzeć, czy opierać się? Czy więc zgodzisz się, rycerzu, pismo to doręczyć?...
Głos jej drżał, gdy mówiła, i drżała ręka rycerza, gdy list odbierał.
— Bądź pewną, królewno, że uczynię wszystko, co leży w mej mocy... Bez względu czy... bez względu na wszystko... — Głos mu się załamał.
— Liczę na ciebie, rycerzu! — Wyciągnęła doń rękę, a on złożył na niej lekki, miły pocałunek.
— Muszę iść! Już mię pewnie szukają!... Bywaj zdrów, szlachetny rycerzu!
Znikła, a Czarnolas długo stał, nie mogąc owładnąć wzruszeniem; wreszcie westchnął, schował pismo w zanadrze i ruszył w głąb ogrodu, aby zdala ominąć straże pałacowe.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Sieroszewski.