Babunia (Němcová, 1927)/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Božena Němcová
Tytuł Babunia
Rozdział II
Wydawca Księgarnia Ludwika Fiszera
Data wyd. 1927
Druk Drukarnia A. Dittmann
Miejsce wyd. Łódź, Katowice
Tłumacz Paweł Hulka-Laskowski
Tytuł orygin. Babička
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
II.

W lecie wstawała babunia o czwartej, a w zimie o piątej rano. Najpierw przeżegnała się i pocałowała krzyżyk, wiszący przy różańcu z kłokociny, który zawsze nosiła przy sobie, a w nocy miała pod głową. Potem w imię Boże wstawała, a ubrawszy się, kropiła się święconą wodą, brała wrzecionko i przędła, śpiewając przy tem pieśni poranne. Sama, biedaczka, już sypiać długo nie mogła, ale wiedząc, jak słodkim jest sen, życzyła go innym. Dopiero w godzinę po wstaniu babuni słychać było równomierne postukiwanie jej pantofelków; skrzypnęły jedne drzwi, potem drugie, i babunia ukazywała się na zaprożu. W tej chwili zagęgały gęsi w chlewiku, świnie chrząknęły, krowa zaryczała, kury trzepotały skrzydłami, koty przybiegały skądś raptem i ocierały się o jej nogi. Psy wyskoczyły z bud, przeciągnęły się i jednym susem były przy babuni; gdyby się im nie była oparła, to byłyby ją przewróciły i byłyby jej wytrąciły z rąk koszałkę z pośladem dla drobiu. Babunię wszystkie te zwierzątka bardzo lubiły a ona je także. Niech Bóg broni, żeby była widziała, iż ktoś dręczy niepotrzebnie choćby najmniejszego robaczka! — Co człowiekowi szkodzi albo służy i już koniecznie musi być zabite, wola Boża, zabijajcie, tylko nie męczcie! — mawiała nieraz. Ale dzieciom nie wolno było patrzeć nawet na zarzynanie kurczęcia, bo żałowałyby je, a ono nie mogłoby potem umrzeć.
Lecz razu pewnego pogniewała się na oba psy, Sułtana i Tyrla, tak bardzo, jak się nigdy na nikogo nie gniewała. Ale bo też było się o co gniewać! Przecież podkopały się do chlewika i przez jednę noc rozszarpały dziesięć kacząt, ładnych żółtych kaczątek, z których byłyby znakomite ładne kaczki! Babuni opadły ręce, gdy rano otworzyła chlewik i gęś z trzema pozostałemi kaczętami wyleciała na dwór, gęgając ze strachu, jakby narzekała nad swojemi pomordowanemi dzieciątkami, które wysiedziała zamiast ich niestałej, włóczęgowatej rodzicielki. Babunia miała w podejrzeniu szkodnicę-kunę, ale podług śladów przekonała się, że to psy zrobiły. Psy, ci wierni stróże! Babunia nawet oczom swoim wierzyć nie chciała. I jeszcze te psy podeszły do niej i łasiły się, jakby nigdy nic, a to babunię najwięcej gniewało. — Precz ode mnie, wy gałgany! Co złego zrobiły wam kaczątka? Byłyście głodne? Wcale nie! To tylko swawola wasza i niegodziwość! Precz ode mnie, nawet widzieć was nie chcę! — Psy pospuszczały ogony i powlokły się do bud, a babunia zapomniawszy, że godzina jest jeszcze bardzo wczesna, poszła do córki, aby jej powiedzieć o swojej żałości.
Pan Proszek myślał, że nic innego, tylko złodzieje wykradli całą komorę, albo że Basia umarła, gdy ujrzał babunię upłakaną i bladą wchodzącą do pokoju. Ale gdy się dowiedział, o co chodzi, musiał się roześmiać. Dla niego parę kacząt było niczem. Nie nasadzał ich, nie widział, jak się z jajek powoli wykluwały, jakie były milutkie, gdy pływając po strudze, wtykały główki pod wodę i wywijały nóżkami nad wodą. Dla pana Jana strata kaczątek była tylko stratą kilku pieczeni. Pomimo to uczynił zadość prawu i sprawiedliwości, wziął bykowiec i wyszedł na dwór, aby nauczyć psy moresu. Babunia zatkała sobie uszy, żeby nie słyszała tego skowytu na dworze, ale myślała sobie: — Trudna rada, muszą dostać lanie, żeby popamiętały! — Ale potem, gdy po godzinie, po dwóch, psy z bud nie wychodziły, musiała pójść zobaczyć, czy ich czasem nadmiernie nie pokrzywdzono. — Co się stało, to się nie odstanie, a zawszeć to nierozumne stworzenia — mówiła sobie, zaglądając do bud. Psy zaczęły skowyczeć, spoglądały na nią ze strachem i na brzuchach czołgały się do jej nóg. — Teraz wam żal, prawda? Widzicie, tak muszą pokutować swawolne psy. Zapamiętajcie to sobie! — Psy zapamiętały to sobie. Gdy później kaczęta albo gąsięta włóczyły się po podwórzu, psy odwracały od nich głowy, albo się nawet oddalały, czem zjednały sobie przychylność babuni nanowo.
Gdy babunia opatrzyła drób, to budziła służące, o ile same jeszcze nie wstały. Dopiero po godzinie szóstej podchodziła do łóżeczka Basi, stuknęła ją zlekka w czoło — od tego pono dusza budzi się najłatwiej — i szepnęła: — Wstawaj, dziewczynko, wstawaj, bo już czas. — Potem pomagała jej się ubrać i szła do pokoju sąsiedniego, aby zobaczyć, czy drobna dziatwa już wstaje. Gdy jedno albo drugie, nie śpiąc, przewracało się w łóżku, babunia poklepała takiego leniuszka po plecach i pobudziła go do wstania: — Wstawaj, wstawaj, kogutek już dziewięć razy obszedł śmietnisko, a ty jeszcze śpisz. Czy ci nie wstyd? — Pomogła dzieciom przy myciu, ale z ubieraniem niebardzo jej się udawało. Z temi guziczkami, haftkami i tasiemkami przy kapotkach i spódniczkach nie mogła sobie dać rady: co miało być na przodzie, to obróciła w tył. Gdy już dzieci były ubrane, uklękła z niemi przed obrazem Pana Jezusa błogosławiącego małe dzieci, i odmówiła z niemi Ojcze nasz. Potem było śniadanie.
Jeśli nie było akurat jakiej pilnej pracy w gospodarstwie domowem, to zimą siedziała babunia najchętniej w swojej izdebce przy kołowrotku, ale w lecie lubiła siadywać z wrzecionkiem na podwórzu pod lipą, albo w ogrodzie, czasem zaś wychodziła sobie z dziećmi na przechadzkę. Podczas przechadzki zbierała różne zioła, suszyła je w domu i chowała na przypadek potrzeby. Osobliwie przed świętym Janem chadzała na zioła jak jeszcze była rosa, bo wtedy mają być najlepsze. Gdy kto zachorował, to babunia miała od razu takie lub inne zioła dla chorego: gorzką koniczynę na wytrawienie, rzepik od bólu gardła i tam dalej. Lekarza nie radziła się nigdy.
Prócz tego przynosiła zioła lecznicze do domu jakaś baba z gór Karkonoszów, a te zioła ceniła sobie babunia całkiem osobliwie i kupowała ich bardzo dużo. Ziolarka przychodziła zawsze na jesieni o określonej porze i stawała w Starym Bielniku jak w gospodzie na dzień i noc; babunia ją wszystkiem dobrem życzliwie częstowała. Co rok dostawały dzieci od tej ziolarki torebkę ciemierzycy na kichanie, a państwo otrzymywali różne pachnące zioła do okadzania, i mech. Prócz tego opowiadała ziolarka dużo o Krakonoszu, co to za swawolnik i co on wyprawia w górach. Opowiadała dzieciom o tych okropnościach, które powtarzają się, gdy Krakonosz przeprowadza się do swojej Kasi księżniczki, hen, kędyś w Kasine góry, gdzie ona mieszka. Ale owa księżniczka długo jego obecności u siebie nie znosi i po niejakim czasie wypędza go od siebie, a wtedy on tak okropnie płacze, aż potoki górskie co do jednego się rozwadniają. Ale gdy go woła do siebie, to on się przeprowadza do niej z takim pośpiechem i z taką radością, że wszystko, co spotyka po drodze, tratuje, łamie, i zabiera z sobą. Lasy wywraca, kamienie zrzuca ze szczytów górskich na dół, strzechy zrywa z domów, jednem słowem, na drodze, którędy wędruje, bywa wszystko jak po Bożym dopuście, zniszczone i spustoszone.
Co roku przynosiła ziolarka jednakie zioła i zawsze te same opowieści, ale dzieciom wydawały się za każdym razem nowemi, i dlatego z wielką uciechą wypatrywały jej przybycia. Jak tylko na łąkach pokazał się zimokwit, dzieci mówiły: — No, niedługo przyjdzie ziolarka z gór. — Gdy zaś zdarzyło się, że o kilka dni się spóźniła, to babunię ogarniał niepokój. — Co też się stało ziolarce, że nie idzie? Czyżby Pan Bóg był dopuścił na nią chorobę? Czy może nawet umarła? — I wszyscy w całem gospodarstwie mówili o niej, dopóki nie pokazała się z koszem na plecach.
Często-gęsto wychodziła babunia z dziećmi na dalsze przechadzki, na przykład do leśniczówki albo do młyna, albo też zachodziła z niemi do lasu, gdzie ptaszki mile śpiewały, a pod drzewami były porozściełane miękkie poduszki i gdzie rosło bardzo dużo wonnych konwalij, pierwiosnków, przylaszczek, goździków, całe krzaczki wawrzynków i piękny złotogłówek. Złotogłówek przynosiła im blada Wikta, gdy widziała, że zbierają kwiaty i układają je w wiązanki. Wikta była zawsze blada, jej oczy płonęły jak dwa węgle, czarne włosy na jej głowie były zawsze rozczochrane, nigdy nie miała na sobie ładnego ubrania i nigdy się do nikogo nie odzywała. Na skraju lasu był wielki dąb; tam wystawała Wikta całemi godzinami, uparcie spoglądając na upust. Przy zapadającym zmierzchu podchodziła do samego upustu, siadała na omszonym pniu, spoglądała na wodę i śpiewała długo, długo w noc. — Babuniu — pytały nieraz dzieci — dlaczego Wikta nie ma nigdy ładnego ubrania, nawet w niedzielę? I dlaczego nigdy nie mówi?
— Bo jest obłąkana.
— A jak to jest, babuniu, jak się jest obłąkanym? — pytały dzieci.
— No, jak się nie ma dobrego rozumu.
— A dlaczego się nie ma dobrego rozumu?
— Naprzykład Wikta z nikim nie rozmawia, chodzi obdarta, siaduje w lesie w jaskini zimą i latem.
— I w nocy także? — pytał Wiluś.
— Oczywiście, że i w nocy. Słyszycie przecie nieraz, że do późnej nocy śpiewa przy upuście. Potem idzie spać do jaskini.
— A nie boi się świetlaków albo topielca? — z wielkiem zdumieniem pytały dzieci.
— Przecie żadnych topielców niema — mówiła Basia — tatuś powiedział.
W lecie przychodziła Wikta rzadko kiedy do domu po prośbie, ale w zimie przylatywała jak ta wrona, zapukała do drzwi albo do okna i tylko rękę wyciągnęła; jak tylko dostała kawałek chleba albo czego innego, oddalała się bez słowa. Dzieci widząc na zamarzłym śniegu krwawy ślad jej nogi, biegły za nią i wołały: — Wikto, pójdź do nas, mamusia da ci bambosze, możesz u nas mieszkać! — Ale Wikta nawet się nie obejrzała i uciekała do lasu.
Podczas pogodnych letnich wieczorów, gdy niebo było jasne i iskrzyło się od gwiazd, lubiła babunia siadywać z dziećmi na dworze pod lipą. Małą Adelkę posadziła sobie na kolanach, Basia i chłopcy stali tuż koło niej. Inaczej nawet być nie mogło; jak babunia zaczęła coś opowiadać, to dzieci musiały patrzeć jej prosto w twarz, żeby ani jednego słowa nie uroniły.
Babunia opowiadała im o jasnych aniołach, przebywających w niebie i zapalających dla ludzi jasne gwiazdy; mówiła też o aniołach stróżach, którzy pilnują dzieci na wszystkich drogach życia, radują się, gdy dzieci są grzeczne, płaczą, gdy dzieci nie chcą słuchać. Dzieci podnosiły oczy ku jasnemu niebu, gdzie drgały tysiące gwiazd dużych i małych, migotliwych i mieniących się barwami najpiękniejszemi.
— Która też z tych gwiazdek może być moją? — pytał pewnego wieczora Janek.
— To wie tylko Pan Bóg. Ale pomyśl Janku, czy mógłbyś odszukać swoją gwiazdę śród miljonów innych gwiazd! — odpowiedziała babunia.
— Czyjemi też są te piękne gwiazdy, co błyszczą tak jasno? — pytała Basia.
— To są gwiazdy tych ludzi, których Bóg wybrał między innymi i ukochał osobliwie, są to gwiazdy wybrańców Bożych, którzy wykonali wiele dobrych uczynków i nigdy Pana Boga nie gniewali — mówiła babunia.
— Powiedz, babuniu — pytała Basia, gdy od upustu dał się słyszeć głos śpiewającej Wikty —, wszak Wikta ma także swoją gwiazdę?
— Ma, ale zamgloną. A teraz chodźcie, abym was ułożyła do snu, bo już na was czas spać — mówiła babunia, gdy ściemniło się na dobre. Odmówiła z dziećmi pacierz: — Aniele Boży, stróżu mój! — pokropiła je święconą wodą i poukładała do snu, jak w gniazdku. Mniejsze dzieci zasnęły natychmiast, ale Basia nieraz przywołała babunię do łóżka i prosiła: — Usiądź przy mnie, babuniu, bo nie mogę usnąć. — Babunia brała wnuczkę za rękę i trzymając ją w swojej, odmawiała z dziewczynką pacierze tak długo, aż ta usnęła.
Babunia chodziła spać o dziesiątej — była to jej stała godzina i czuła ją na oczach. Do tej godziny wykonała zazwyczaj wszystko, co sobie rano ułożyła. Zanim poszła spać, przekonała się, czy wszystko jest pozamykane; zawołała koty i zamknęła je na strychu, żeby się nie dostały do pokoju i nie dusiły śpiących dzieci. W piecu zalała wodą najmniejszą iskierkę i położyła sobie na stole krzesiwo i hubkę. Jeśli zanosiło się na burzę, przygotowała sobie gromnicę, a do białej chustki zawinęła bochenek chleba i kładąc go na stole, mówiła do służących: — Pamiętajcie sobie: w razie ognia trzeba najpierw ratować chleb, to się człowiekowi w głowie nie zamąci!
— Ależ, babuniu, przecież piorun nie uderzy! — mawiały służące, a babunia nawet słuchać ich nie chciała.
— Tylko jeden Bóg jest wszechmogący. Cóż wy możecie wiedzieć? Ostrożności nigdy niema za dużo. Pamiętajcie o tem!
Gdy już wszystko było w porządku, uklękła babunia przed krzyżem, odmówiła pacierz, pokropiła siebie i Basię jeszcze raz święconą wodą, różaniec kłokocinowy położyła sobie pod głowę i w imię Boże zasypiała.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Božena Němcová i tłumacza: Paweł Hulka-Laskowski.