Babulka

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
>>> Dane tekstu >>>
Autor Karolina Szaniawska
Tytuł Babulka
Podtytuł Wstęp do powieści
Pochodzenie „Kalendarz Lubelski Na Rok Zwyczajny 1899“
Wydawca M. Kossakowska
Data wyd. 1899
Druk M. Kossakowska
Miejsce wyd. Lublin
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


BABULKA.
(wstęp do powieści)
przez
Karolinę Szaniawską.

Mieszkania w suterenach często zmieniają lokatorów. Gdyby te wilgotne mury mówić umiały, nie poskarżyłyby się pewno nigdy na brak rozmaitości. Po kwartale, czasem nawet po miesiącu, gromadka biedaków rzucą niezdrową siedzibę i przechodzi do innej, lepszej na pozór, gdyż wydaje się mniej ciemną a suchą.
Rozczarowanie następuje bardzo prędko — tobołek z pościelą idzie na wóz i, umieszczony tryumfalnie, między zielonym kufrem a łóżkiem, upstrzony doniczkami roślin, odbywa spacer po ulicach miasta.
Ogólnie wszakże biorąc, najwięcej takich małych przeprowadzek spotykamy na wiosnę. Wycierpiawszy katusze mrozu, który ogniem brylantów błyszczał na ścianach, obielał klamki u drzwi i okien, czerwienił dzieciom rączki, szczypiąc aż do opuchnięcia, starych po kościach łamał, a gdy ustąpić był zmuszony, mścił się jeszcze zaduchem i wilgocią, biedak opuszcza lokal, przenosiny nie kosztują dużo, a tam na nowem mieszkaniu okno wyższe, albo szersze, w podłodze nie ma dziur, lub ściany malowane na olejno, podwórko asfaltowe lub ozdobione zielonością klombów, światło i zieloność! magiczne wyrazy, których sam dźwięk rozwesela, budzi w sercu otuchę, a w głowie myśli pogodne, z całym szeregiem tajemniczych nieokreślonych nadziei.
Światło i zieloność! — cóż dziwnego teraz? — wszak to wiosna zbytnica, lubiąca zajrzeć wszędzie, nawet do nor zatęchłych i przesiąkniętych wilgocią. Gdy chociaż ukradkiem wzrok swój tam rzuci, strugami blasków każdy kąt zalewa, ponury chłód wygania, i uśmiechnięta, zdaje się wołać: masz! masz! może chcesz więcej? dodam... Pewna siebie jak młodość, a dobroczynna i sprawiedliwa, obdziela chojną dłonią wszystkich, nie szczędząc skarbów tym, dla których poprzedniczka jej, zima, była macochą.
I u nas w kamienicy ruch powstał, obszerne podwórko zaległy wozy z gratami i bez gratów, jedne przyszły zostawić tutaj swoją zawartość, inne natomiast zabrać chudobę nędzarza.
Szewc wynosi się „bez grymas,“ powiada stróż Józef — chciałby za ośm rubli mieć stancyę przez dymu i przez wilgoci, jasną niby kościół, a maglarze idą szukać lepszego zarobku, gonić wiatr po świecie — gdyż sprzedali magle.
— Czy im źle tutaj było? pyta drapiąc zawzięcie miotłą nierówny bruk podwórka — tłomaczyłem, perswadowałem, nie chcieli słuchać, jeno się rwali gwałtem do onej sprzedaży, a wszystko, że im umarł dzieciak. Wielkie rzeczy!... moc dzieciaków umiera codzień po świecie — mój ci nie umrze, bo go nie mam, ale na taki drobiazg śmierć łasa. Nie tylko do suteren, ale i po piętrach i od frontu chodzić lubi.
— U naszych, poparła „młodsza“ od gospodarza, jedno się uchowało, a słabiutkie, a mdłe, Boże ratuj!
— Gdzie zaś kto trafi do rozumu prostemu narodowi! konkluduje machnąwszy ręką stróżka. — Jak się uparli, nie było sposobu. Tu, mówią, Ludwiś ciągle chorował, w końcu umarł, zostaniemy, pójdą tak samo Antoś, Basia, Mania... Co mieliby pójść! tłomaczę. „Bo kąty niezdrowe, doktór powiedział, że wilgoć dla dzieci szkodząca.“
— Teraz doktory wszędzie nos wścibią — oburzał się stróż. — Niby o zdrowie ludzkie im idzie, a toć gdyby nikt nie chorował, co po doktorach! Własnej spekulacyi nie rozumieją.
— Ho, ho, rozumieją oni! — kręciła głową stróżka. — Przecież im takie gadanie szkody nie zrobi, bo kto miał chorować i tak choruje, a oni za wielkich dobrodziejów chcą się podawać.
— Ambit i tyle!
— Nie ambit — wrzasnęła im nad uszami gruba jejmość, biegnąca pędem w stronę zakamarków podwórzowych — co mi kto będzie gadał, nie ambit, jeno interes. Żydowska kalkulacya, powiadam panu Józefowi.
— Niby jak?
— Jak?... małe dziecko zrozumie, tłomaczyć wiele nie potrza. — I, rozejrzawszy się, czy nie za dużo ma słuchaczów, dodała po chwili. — Procent biorą.
— Procent? — powtórzył stróż. — Patrzcie!... a od kogo?
— Od wszystkich, przysiądz mogę i przysięgnę, jak mnie tu żywą widzicie, aby tylko pozwolili... Dwadzieścia pięć lat flaczarnię trzymam, każdy bywało zjadł, aż palce oblizywał, a potem pił, bo pieprzne i słone do smaku. Nikt mi wody nie zamącił, wszystko jak Bóg przykazał, cicho, dobrze... Naraz — trucicielką zostałam, wszędzie, powiada, brud, złe powietrze, zaduch — rondle i garnki wybielić kazał, ściany i półki olejno pomalować, a jeszcze groził, że do cyrkułu pójdę.
Stróżka kiwała głową ze współczuciem, a „młodsza“ zerkała na szewczyków wynoszących stołki i zydle. Kwestye sanitarne nie mąciły pogody jej umysłu, wolała „zęby grzać.“
— Pobielacze i malarze dali mu w łapę, teraz roboty mają huk, biedny zaś człowiek musi bez potrzeby grosz wydawać, — recytowała gruba jejmość. — Takich ciężkich czasów nigdy nie było; mieszkanie drogie, wikt drogi, jeszcze porządków doktorom się zachciewa. Zkąd na to wszystko brać? Niechże ich tam...
Głośny śmiech „młodszej“ zagłuszył klątwę. Baba spojrzała zgorszona, sądząc, że swojem opowiadaniem wywołała ten nadmiar wesołości. Ale fertyczna Marysia miała minę osoby tak rozbawionej, że trudno było ją pomawiać o złośliwość. Ktoś z drugiego piętra się wychylił, pogroził dziewczynie i zniknął — parsknęła znowu śmiechem.
— Głupia — mruknęła jejmość — co taka o ludzkich utrapieniach wie! gzi się, bo ma chleb łatwy, jak go dla siebie zacznie kupować, pozna dopiero!
Po tych słowach odeszła, ciągnąc za sobą stróżkę.
Ładowanie i wyładowywanie wozów odbywało się z pośpiechem, nie było tam drobnych gracików, utrudniających przeprowadzkę rodzin tak samo biednych, lecz przywykłych do wykwintniejszego otoczenia; stoły, szafy, skrzynki, rupiecie gospodarskie, łóżka i pościel — po za tem trochę kwiatów i lusterko w żółtych ramach. Po paru godzinach została tylko na placu rozeschnięta balja, skazana na kurację hydropatyczną pod wodociągiem. Stróż wymiatał resztki słomy i gderał.
Nie znałam jeszcze nowych mieszkańców — dawniejsi mieli moją sympatję. Lubiłam z okna przyglądać się zabawie dziatek, wiedziałam o każdem do kogo należy, gdzie się uczy, jakie ma imię. Od dziś inne płuca wciągają w siebie chłód zapleśniałych murów — inne organizmy wystąpiły do walki z zarazkami, unoszącemi się w powietrzu i czychającemi na ich zgubę.
Dopiero po zachodzie słońca wyjrzało na świat parę płowych główek: wytoczył się malec na krzywych nóżkach, a za nim blada szczupła dziewczynka. Pod kasztanem, który wyglądał jak wspaniały bukiet, spostrzegłam prostą ławkę sosnową. Mała para biegła ku niej.
— Babulka zaraz przyjdzie? — pytał donośnym głosem chłopczyk.
— Zaraz, przyjdzie odmówić pacierz.
— W stancyi nie można, Andziu?
— Pewno nie, kiedy babulka zawsze latem modli się na dworze.
— Wiem dlaczego.
— E! zkądbyś wiedział!
— Wiem. Tu Bozia łatwiej usłyszy.
— A prawda! — dziwiła się siostrzyczka — nawet prosto do nieba można mówić.
— Babulka wie co robi! — zawołał chłopczyk z tryumfem.
— Taka stara — jeszczeby nie wiedziała!
Chłopak wszedł na ławkę, z ławki usiłował wdrapać się na drzewo, lecz zuchwały ten zamiar nie przypadł do gustu dziewczynie.
— Zejdź, — rzekła stanowczo — spadniesz i nogę złamiesz.
— Albo to nogę złamać można, jak łyżkę albo bat? — pytał z niedowierzaniem, rękami i nogami czepiając się drzewa.
— No, no, zobaczysz!
Z czarnej głębi suteren, szparkim krokiem szła stara kobieta dobrego wzrostu, silna i czerstwa mimo ciężaru lat, które znać było na pomarszczonej choć rumianej twarzy. Głowę jej, zamiast czepka, zdobił duży warkocz siwych włosów, a szeroka kryza u koszuli uwydatniała śniadą cerę.
Szła żwawo w stronę ławki — dzieci zerwały się do niej niby ptaszęta i z obydwóch stron ciągnąc za fartuch, wiodły staruchę pod drzewo.
— Będzie nam tu jak w niebie — rzekła, sadzając chłopca na kolanach. — Patrzcie, toż to ogród!... Nasiali kwiatów — pachną…
— Jakie to kwiatki? — pytał chłopczyk, obejmując szyję starej.
— Czerwoniutkie, zupełnie jak korale — cieszyła się dziewczynka.
— Gdzie zaś!… to goździki, a tam dalej rezeda i lewkonja… O, kwiateczki Boże, o, cudne kwiateczki!… Patrzcie, jest i trawka zielona, mięciutka niby zucheleczek łąki… rosa na niej — znać jutro Bóg da pogodę.
— Zkąd wiecie, babuniu? — pytała dziewczynka.
— Dotknij ręką, widzisz? mokra. Zobacz i ty, Adasiu.
— Mokra, mokra, — potwierdziły dzieci.
— Rosa napoi kwiatki i trawę, bez deszczu się obejdzie.
Niby śmiała się, a wzdychała — dzieci patrzyły na nią z osłupieniem. Dziwną była im radość, od której łzy płyną, a płynęły zwolna dużemi kroplami. Nie ocierała ich, gdy z twarzy padały wprost na dziecko, tylko zaczęła się modlić żarliwie.
Chłopczyk zasnął, na podwórku ruch ustał, niebo wyiskrzyło się gwiazdami, a staruszka siedziała i siedziała. Zdaje się, że dziewczynki już przy niej nie było, gdy dźwignąwszy się nareszcie, podążyła w stronę suteren.
Widywałam ją tam później co wieczór przez całe tygodnie, z dzieciakami, z których jedno spało, drugie niby przyszyte do fartucha nie ruszyło się na krok. W mroku wieczornym sprawiała złudzenie krzaczka, którego listki wiatr potrąca i gałązkami kołysze, gdyż siedząc nie odpoczywała ani na chwilę. Kiwała się ciągle to w lewo to w prawo, jednostajnym ruchem zegarowego wachadła. Od czasu do czasu przechylała głowę i wciągała w siebie z zadowoleniem zapach karłowatych roślin. W niedziele i święta zasiadała zaraz w porze poobiedniej, instynktowo szukając tutaj tlenu dla płuc i świeżych barw dla wzroku, który tam w ciemności mgłą zachodził. Ten szmat zieleni był dla niej nietylko przystanią, do której śpieszyła na wypoczynek, lecz symbolem świątyni — ołtarzem prawie. Czyżby i ona wierzyła, że ztąd do nieba jest bliżej i modły łatwiej przedostaną się do Stwórcy?...
Śledziłam sympatyczną trójkę, słuchałam naiwnych rozmów, w których stara przedstawiała się takiem prawie dzieckiem jak wnuczęta — niekiedy rozlegały się piosnki z repertuaru ludowego, potem „Zdrowaśki“ przez dziewczynkę głośno powtarzane „za tych co w czyszcu goreją i za tych co modłów naszych wyglądają, i za nieznanych i za obcych.


∗                                        ∗

Opuściłam Warszawę, aby przez kilka tygodni odetchnąć powietrzem wiejskiego ustronia. Babulka z wnukami przychodziła mi na myśl co wieczór o zwykłej porze, miałam nawet zamiar dowiedzieć się listownie o nią. Cóżby mi jednak powiedziano?... Żyje — byłaby cała informacya, podczas, gdy ja pragnęłam wiedzieć czy zawsze jeszcze niby czcicielka gwiazd modły w obec nich odprawia, czy kołysze dzieci do snu rozmową o kwiatach i wiosce rodzinnej.
Śmiano się z mojej tęsknoty.
Ściśle biorąc niedostawało mi tutaj czegoś w programie wieczoru, dzień kończył się gwarniej i weselej, ale jak gdyby niedopowiedzianych słów pacierza, brak mi było widoku przyjemnie działającego na duszę, pełnego poezyi i jasności.
— Zobaczycie — mówiła jedna z pań — nasza entuzyastka ucieknie, aby się nacieszyć swoją babiną.
— To jej genre — wtrącił mój kuzynek. — Uwielbia starość, jeszcze na pensyi będąc, pisywała ody do siwych włosów, a w ośmnastym roku życia pragnęła zaślubić człowieka mogącego być jej dziadkiem.
— W rok później wszakże, — bronił mnie Klimek — zmieniła widać pogląd, ja bowiem tu obecny i przytomny, nie odznaczałem się bynajmniej powagą wieku.
Nie myślałam uciekać od miłego towarzystwa, gdyż mając przy sobie wszystkich najdroższych, mogłam całą duszą korzystać z wypoczynku. Lecz po wakacyach, gdy wróciliśmy do Warszawy, siadłam z rozkoszą przy oknie wychodzącem na ogródek, by gdy mrok zapadnie starą zobaczyć.
Przyszła nie czekając wieczoru.
Chłopak był widocznie słaby, gdyż go niosła, a gdy usiadła stękając, dziewczynka przysunęła jej podnóżek.
Umyśliłam zaznajomić się z babiną dzisiaj, koniecznie. W mieszkaniu było cicho i pusto, — dzieci wyszły. Odzwyczajonym od systematycznego trybu życia, jaki tutaj przy nauce wieść będą musiały, trzeba jeszcze trochę pofolgować. Zabrał je też ojciec na jakąś daleką przechadzkę.
— Dobry wieczór, matko — rzekłam, wychylając się na ogródek. — Dawno was nie widziałam.
Pokłoniła się uprzejmie.
— My tu siadujemy co dzień, — odparła po chwili.
— Wyjeżdżałam — byłam na wsi przez dwa miesiące.
— Na wsi — powtórzyła jak gdyby z zazdrością — na wsi prawdziwej, rzetelnej, daleko od Warszawy?
— Alboż bywają wioski prawdziwe i nieprawdziwe?
— Sama nie wiem, ale tu są inaksze.
— Ja byłam dość daleko — na Podlasiu.
Wzrok staruszki się zamglił.
— Byliśmy na odpuście w Liwie, — rzekłam — jeździliśmy do Prostyni.
— Oh! — jęknęła, zasłaniając oczy, niby od wielkiego blasku — oh!…
Zbliżywszy się do komody, otworzyłam jednę z szuflad i siadłam znowu przy oknie.
Stara kobieta odsłoniła twarz zalaną łzami.
— Dzwony biją — szeptała drżącym urywanym głosem — święta Trójca… idą kompanje zewsząd.. w kościele pełno i przed kościołem — ani się docisnąć… Organy grają… u spowiedzi moc narodu… Prostynia, Sterdyń, Liw… Choć raz przed śmiercią zobaczyć te kąty!… Boże!… Człowiekowi tęskno do nich, …tęskno… — Znam je.
Krzyknęła z radości.
— Była tam pani? była?… O, wielką dał mi Bóg pociechę — tu głos jej się załamał od powstrzymywanych łkań… Dobrodziejka wyrozumie… Ja… ja o swoich stronach mówić nie mam komu, ani przed kim się użalić, ani ucieszyć wspominkami. Prawda, pani złocista, że w niebie tylko może być milej niż tam, na Podlasiu?…
— Z której wioski pochodzicie?
— Z Osowic. Śliczna wieś i bogata, choć nie duża, gospodarzy ma dwudziestu.
— Słuchajcie, matko — rzekłam — jeśli was nie urazi moja prośba, przywiozłam zapaskę tamtejszego wyrobu, niech wam służy.
To mówiąc, podałam jej przez okno gruby lniany fartuch.
Dorwała się z miejsca, aż dzieciak wystraszony oczy otworzył i do moich rąk przypadła. Uczułam na nich łzy. Co znowu?.. i ja płaczę wtórując wielkiej skardze za kawałkiem rodzinnego nieba i szmatem ziemi… Niby ptak wytrącony z gniazda, staruszka drżała całem ciałem; od moich rąk oderwać się niemogąc, wpiła w nie usta… siwa jej głowa przytuliła się do mojej piersi jak gołąbek — łkanie wstrząsało krzepką postacią.
Probowałam ją uspokoić, lecz nie znalazłam wyrazów, mogących przyciszyć ból, którego źródła nie znałam nawet dokładnie i tylko z ogólnego punktu widzenia domyślać się mogłam. Chłopka rzucona koleją losu, na twardy bruk miejski — zwyczajne powszednie zjawisko. Spotykamy ich dużo, przebranych w modne suknie i kapelusze, zadowolonych, że z bab i dziewek stały się paniami. Ta jednak, w kraciastej chustce i grubym wełniaku jest tem, czem była. Na licu, pewno hożem niegdyś i gładkiem, czas bruzdy wyorał, wzrok osłabł, ociężały nogi — nie poznaliby jej swojacy, gdyby nie strój rodzinny, któremu dochowała wierność.
— Matko — zaczęłam znowu, usiłując uwolnić ręce — bardzo was proszę, przestańcie płakać. Obejrzyjcie fartuch, czy przędza równa i czy tkaczka ładnie dobrała kolory.
Roześmiała się jak dziecko z po za łez.
— Pani kochana — rzekła, niosąc szmat płótna prawie do oczu — wszak to śliczności!… Za moich czasów takich pięknych barw nie było, musi tam farbierzy mają dobrych. Aż oczy bolą patrzeć, takie wesołe — dziw, że nie przemówi do człowieka.
— Przędza równa bardzo — zobaczycie po dniu, teraz już nie widać.
— U naszych ślicznie przędą — każda robota wychodzi tam na pokaz, ale kobiety, widzę, nauczyły się pięknych wzorów — pięknych i trudnych. Jabym tego nie potrafiła.
— Kto je uczy? powiedzcie proszę.
— A któżby!… Własne oko i rachuba — więcej nikt. Bywało przyjedzie do kościoła pani, ubrana, jak to mówią, po modnemu, przyjedzie i siada w ławkach, jużci nasze tkaczki mają na nią oko, jedna za drugą radaby się docisnąć. Przedostanie się która, klęknie i, Boże odpuść, choćby w czasie kazania, pochylona niziutko liczy nitki wzoru. Liczy, liczy, na pamięć swoję niby paciorki na sznurek nakłada… ledwie upłynął tydzień, a już z warsztatu świeży wzorek, pstremi pasami albo kratą, spogląda po izbie. Niewiasty i dziewki zazdroszczą, gdy się udał — wstyd, jeśli tkaczka źle zapamiętała.
— Tylko więc tą drogą nowość do chat płynie? Sądziłam, że kupujecie wzory z tkackich fabryk.
— Nijakich fabryk nie znamy. Każda chałupa jest fabryką, gospodyni musi odziać mężczyzn i dziewuchy — od czegóż len, konopie, wełna? Za moich czasów nosiliśmy spódnice kramne tylko latem, teraz słyszę, nawet chłopakom, ba samym gospodarzom nie wstyd ubrania kupować od żydów.
— Dawno opuściliście tamte strony?
— Siła lat, dobrze nie wiem — pan Jezus liczył i obróci mi na zbawienie, bom dużo, ach dużo wypłakała.
— Rodzice wasi tutaj pomarli?
— Nie, pani złocista. Leżą tam na cmentarzu w Osowicach, pewnie już w ziemię zapadli głęboko.
— Macie męża, córkę, wnuki?
— Juści mam. Syna jednego, córek dwie i wnucząt dwoje, alem nigdy męża ani swoich dzieci nie miała.
— Jakto?
— Tak, jejmościuniu. Moje to dzieci, a nie moje — moje wnuczęta, a nie moje, chłop zaś całkiem nie mój.
— Ten stary człowiek… widziałam go z dziećmi na podwórku, nie jest waszym mężem? Przyjaciel… dodałam nie mogąc znaleźć określenia.
Pochwyciła chłopczyka, który przed chwilą zszedł z kolan i zasłoniła się nim, jak gdyby tarczą. Był to ruch królewski… Najwytrawniejsza artystka mogłaby jej pozazdrościć tego ruchu. Podnosił ją i rzecby można rehabilitował, jeśli rehabilitacyi potrzebowała. Wzrok jasny i dumny potrzeby tej wszakże nie zdradzał — wydawał się zwierciadłem czystego sumienia.
— Wszystko nie moje — rzekła po chwili. — Et! dużo byłoby gadać, a mało słuchać, co tam kogo obchodzi.
— Co obchodzi? mój Boże, słuchałabym całą duszą. Zainteresowaliście mnie bardzo. Potrafię odczuć cierpienia drugich, mówcie jak do siostry.
Na dźwięk ostatnich wyrazów, porwała się niby prądem elektrycznym tknięta, głuchy jęk świadczył, że poruszyłam ranę niezabliźnioną, pomimo lat, które sam Chrystus liczy. Drżącemi rękami przytuliła dziecko i rozpłakała się na głos.
Wstyd mi było natarczywości z jaką zapuściłam sondę w serce nieznajomej. Gdy mnie zaciekawia tajemnicza głębia, wypadało czekać aż sama się odsłoni nie sprawiając bólu.
Chłopczyk zbudzony i trochę wylękniony dziwnem zachowaniem starej, grymasił. Pocałowała go w główkę, i dźwignąwszy się z siedzenia, odeszła. Dziewczynka niby cień pomknęła za nią.
Nie zdążywszy zasłużyć na ufność, wymagającą dłuższego czasu, po co też było wspomnienia budzić! „Zjesz beczkę soli, za nim człowieka poznasz,“ a ja chciałam przeniknąć go naprędce, ta prosta kobiecina doprowadziła mnie do porządku. Nie zwykła to kumoszka lubiąca przed każdym duszę odsłaniać, mająca serce na języku, lecz duch jakiś hartowny i dzielny.
— Paniusiu, pani!
Podniosłam oczy — przedmiot moich rozmyślań znowu zajął ławkę.
— Wróciliście, matko?
— Urzekła mnie pani czy co takiego! Już się układłam, już miałam zasnąć, a potem jak gdyby mnie kto z łóżka porwał… Opowiem wszystko od początku.
Słuchałam do białego dnia…




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Karolina Szaniawska.