Błyskawice/Tom II/XI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Teodor Jeske-Choiński
Tytuł Błyskawice
Podtytuł Powieść historyczna z czasów Rewolucyi Francuskiej
Wydawca Drukarnia i Księgarnia Św. Wojciecha
Data wyd. 1916
Druk Drukarnia i Księgarnia Św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały Tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XI.

Ludwik XVI klęczał w swoim pokoju sypialnym. Była dopiero szósta rano, jego kamerdyner spał jeszcze, a on modlił się już od godziny.
Modlił się bez modlitwy, bez słowa, duszą smutną, sercem strapionem.
Czterdziestu siedmiu posłów szlacheckich i stu czterdziestu dziewięciu duchownych wypowiedziało mu posłuszeństwo, przyłączyło się do stanu trzeciego, uznało zamach na powagę korony.
Taka była odpowiedź na deklaracyę i rozkaz króla, — odpowiedź, równająca się policzkowi, jawnej, publicznej zniewadze.
Słabe serce Ludwika XVI uderzyło po raz pierwszy żywiej. I nikły robak kąsa, gdy go dotknie ręka złośliwa.
Był-że królem, gospodarzem Francyi? Jeżeli był najwyższem wcieleniem i najwyższym wykonawcą władzy, czego mu dotąd nie odmawiano, to należał się jego rozkazom posłuch. Kto opierał się rozmyślnie, świadomie tym rozkazom, dopuszczał się obrazy majestatu i zasługiwał na karę.
A król Francyi posiadał jeszcze środki do ukarania nieposłusznych. Trzydzieści regimentów cudzodziemskich: Szwajcarów, Niemców i Irlandczyków, stało pod Wersalem, dwadzieścia innych szło z różnych prowincyi. Wystarczyło rzucić wiernych koronie najemników na Wersal i Paryż, aby dawny porządek wrócił. Tak radziło królowi stronnictwo dworskie z królową na czele. Jeszcze był czas. Jeszcze obawiali się potęgi monarchy nawet ci, którzy go obrażali. Marszałek de Broglie i baron de Besenval czekali tylko na rozkaz króla. Niech skinie ręką, a żołnierz rozprawi się z rewolucyą po żołniersku.
Ludwik XVI modlił się duszą smutną, strapioną. Zatrutą strzałą ugodziła jego serce zdrada szlachty i duchowieństwa. Podpory tronu usuwały się z pod tronu.
Resztki instynktów władzy, błąkające się w jego wystudzonej krwi, podszeptywały mu: broń siebie i swojego dziedzictwa, zmuś wichrzycielów siłą do posłuszeństwa, przemów, jak przemawiali twoi przodkowie, ogniem, hukiem dział, gromkim rozkazem urodzonego wodza! ale jego słaba wola i wstręt do rozlewu krwi odpowiadały: nie mogę, nie chcę, nie mam prawa zabijać.
A jednak trzeba było coś postanowić, bo naród patrzał jeszcze uważnie na niego, na swojego króla i wytężał ucho w stronę Wersalu.
Naród spodziewał się, pragnął, prosił, aby król uprawomocnił samowolę stanu trzeciego swoją sankcyą. Możliwe-ż to jednak po tem, co się stało? Temu trzy dni, przed dwudziestym trzecim czerwca, przed ogłoszeniem owej deklaracyi, przed jawnem nieposłuszeństwem stanu trzeciego i odstępstwem części szlachty i duchowieństwa, nie byłby był król stracił nic na powadze, gdyby, uznając to, co się stało, za fakt dokonany, nakazał stanom zlać się w jedną całość. Ale dziś? Dziś krzykną agitatorzy: król ustąpił ze strachu przed potęgą stanu trzeciego, król kapitulował, przerażony odwagą rewolucyi, i kłamstwo ich zdemoralizuje całą Francyę, rozzuchwali ostatecznie wszystkie żywioły burzliwe. Nikt nie powie, nie uwierzy, że dobre serce króla przeniosło ofiarę z przywilejów korony nad rozlew krwi francuskiej. Tyle przecież słyszał już, czytał naród o „tygrysiej naturze“ panujących, o ich morderczem okrucieństwie, iż najuroczystsze zapewnienia korony wzbudzały podejrzliwość, zamiast uspakajać. Postarali się o to filozofowie i ich uliczni i kawiarniani komentatorowie. Człowiek zresztą wogóle nie szanuje słabej dobroci i lekceważy tkliwe uczucia. Tylko siła trzyma jego brutalne instynkty w cuglach.
Wszystkie te niewesołe myśli trzepotały, się w głowie króla, jak zrozpaczone ptactwo, kaleczące skrzydła o ściany klatki. Po raz pierwszy w życiu bolały go myśli, rozpinały jego łagodną duszę na krzyżu. Król kłócił się w nim z człowiekiem, ojciec przyszłych królów — z chrześcijaninem. Gdyby dziś ustąpił, zburzy sam powagę korony, ośmieszy moc rozkazów królewskich. Królowi nie wolno odwoływać, co wczoraj postanowił, jeśli nie chce się stać bezwolnem narzędziem w kapryśnem ręku namiętności. Czuł to, rozumiał. A gdyby nie ustąpił, gdyby żądał wykonania swoich rozkazów, wówczas musi wolę królewską poprzeć bagnetami. Nie ma innego wyjścia: albo zgasi sam urok korony, albo stanie się katem swojego narodu.
Ludwik podniósł się z klęcznika... chodził po pokoju... klękał znów, modląc się:
— Oświeć mnie, Panie Panów!
Musiał się spieszyć. O godzinie siódmej przyjdzie książę de Luksembourg, prezes stanu szlacheckiego i zapyta: Jak mamy się zachować wobec odstępstwa księcia Filipa i jego towarzyszów? Musiał się spieszyć, a on nie lubił myśleć szybko, męczył się wytężoną pracą mózgu. Co odpowie prezesowi szlachty?
— Oświeć mnie, Królu Królów!
Ceglaste rumieńce niepokoju, niepewności poplamiły jego twarz, żyły na skroniach nabrzmiały mu krwią błękitną. Stan trzeci spoliczkował go, przeniewiercza szlachta zdradziła go, niższy kler opuścił go. Miałże przebaczyć zuchwalcom i zdrajcom?
Spojrzał na krzyż. Oto wisiał na nim, na drzewie hańby Ten, który przebaczył wszystkim, albowiem wziął w boskie serce swoje łzy, cierpienia, rozpacz całej ludzkości. On, król Francyi, król narodu bez Boga i religii, narodu filozofów, był wiernym wyznawcą Chrystusa. A czemże wiara bez uczynków?
Pochylił głowę nizko, z pokorą, bił się w piersi, modlił się westchnieniami, jak chłop.
— Nie, on nie będzie zabijał, albowiem nie on stworzył człowieka. On przebaczy krzywdę swoją, albowiem tak nakazuje mu jego wiara.
Podniósł się z klęcznika. Postanowił, i nikt nie zmieni już jego postanowienia.
Książę de Liancourt, posiadający jako wielki mistrz garderoby królewskiej, prawo wchodzenia do prywatnych komnat monarchy o każdej porze ukazał się właśnie, meldując prezesa szlachty.
— Czekam — rzekł Ludwik głosem spokojnym.
Zaledwie prezes szlachty wszedł, odezwał się król prędko; jakby się obawiał, by go odwaga nie odstąpiła.
— Panie de Luksembourg, powiedz pan szlachcie, iż życzę sobie, aby złączyła się natychmiast ze stanem trzecim.
Zdziwiony tym niespodziewanym rozkazem króla, zapytał pan de Luksembourg, czy wolno, mu przedstawić swoje uwagi, a kiedy się Ludwik na to zgodził, powtórzył to samo, co sobie już król dziś sam powiedział.
Wysłuchawszy cierpliwie uwag prezesa szlachty, odrzekł król z niezwykłą u niego mocą:
— Już postanowiłem i raz ustalonego postanowienia nie zmienię. Jestem przygotowany na wszystkie możliwe ofiary, nie chcę bowiem, by dla moich spraw osobistych zginął choćby jeden człowiek. Powiedz więc pan stanowi szlacheckiemu, żeby się przyłączył do innych stanów. Jeśli życzenie moje nie wystarcza, to powiedz pan szlachcie, że tak rozkazuje, jako król, że tak chcę.
Nigdy jeszcze nie przemawiał Ludwik XVI tak stanowczo. Prezes szlachty skłonił się i wyszedł.
Na dziedzińcu czekali na niego Cazalès, ksiądz Maury, d’Esprémenil, Gaston de Clarac i inni obrońcy powagi korony.
— I cóż? — pytano.
Pan de Luksembourg wzruszył ramionami.
— Ustępuje, cofa się — rzekł.
— Cofa się? — zawołał gwałtowny Cazalès — cofa się w chwili, kiedy nie wolno się cofnąć? Nierozważny! Zgubi się i nas. Trzeba bronić korony i władzy przeciw jego woli
— Ten dobry człowiek nie zna natury ludzkiej — zauważył ksiądz Maury — nie wie, że niedołężna dobroć podaje złości miecz szalonego do ręki. Nie mam nic przeciw wspólnej pracy ze stanem trzecim, ale nie dziś, nie po tem, co zaszło. Trzebaby nasamprzód pokazać wichrzycielom silną pięść a dopiero potem możnaby ich pogłaskać.
— Pod rozkazami takiego wodza przegrywa się każdą bitwę — odezwał się Gaston de Clarac.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Teodor Jeske-Choiński.