Błyskawice/Tom II/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Teodor Jeske-Choiński
Tytuł Błyskawice
Podtytuł Powieść historyczna z czasów Rewolucyi Francuskiej
Wydawca Drukarnia i Księgarnia Św. Wojciecha
Data wyd. 1916
Druk Drukarnia i Księgarnia Św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały Tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
II.

Prysł czar chwili uroczystej...
Którzy szli czwartego maja do kościoła św. Ludwika ze łzą radosnego wzruszenia w oczach, skłonni do wszelkich ustępstw dla szczęścia całego narodu, którzy, oczyszczeni, podniesieni świętą powagą chwili historycznej, czuli się jednem ciałem, jednej ojczyzny dziećmi, przebudzili się nazajutrz ludźmi, pospolitych namiętności narzędziami.
Tradycya wielu wieków! i wola króla ustawiły przegrodę między szlachtą a mieszczaństwem; odziały je w inne suknie i wyznaczyły im osobne sale do obrad.
Żachnęło się, mieszczaństwo, jego duma stanęła odrazu sztorcem przeciw tej staroświecczyźnie.
Duma starszego mieszczaństwa spoglądała już oddawna zezem na uprzywilejowane stanowisko szlachty. Zbogaciwszy się, nabywali w ostatniem stuleciu kupcy i przemysłowcy majątki ziemskie, kształcili dzieci w wyższych zakładach naukowych, przyswajali sobie zwyczaje i obyczaje kasty uprzywilejowanej, ogładzili się w salonach, — byli tak samo dobrze wychowani, rozrzutni, marnotrawni jak „panowie“, a mimo to dzielił ich nieprzebyty dotąd mur od szlachty. Dwór był dla nich zamknięty, wyższe urzędy i stopnie oficerskie nie istniały dla nich.
Duma zbogaconego mieszczaństwa, podcinana batem zwykłej próżności ludzkiej, spoglądała żółtem okiem na tradycye rodowe szlachty, na jej nazwiska historyczne, na jej tytuły i herby i pieniła się z gniewu na jej przesądy. Bo potomkowie rycerstwa, gardzącego handlem, rzemiosłem, wszelką pracą zarobkową i wogóle, nie mogli, nie chcieli się mimo „Świateł filozofii“ pozbyć lekceważenia potomków rzemieślników i kupców. Podupadłszy, zubożawszy, żenili się wprawdzie z ich córkami i, chwytali skwapliwie tłuste wiana, trwonili wesoło pieniądze „łyków“, co im wcale nie przeszkadzało podrwiwać ze swoich teściów i szwagrów.
Duma mieszczaństwa, podniecana batem zwykłej próżności ludzkiej, rozproszyła zaraz nazajutrz po otwarciu Stanów Generalnych czar chwili uroczystej. Ona to nakryła przeciw zwyczajowi głowę, kiedy stany uprzywilejowane korzystały za przykładem króla ze swego prawa, uświęconego wiekami, ona to rzuciła jeszcze przed rozpoczęciem pracy sejmowej kość niezgody między wybrańców narodu. Zdemaskował ją później Chamfort, kiedy się przyznał, że „nie podatki“, nie „lettres de cachet“ i wszystkie i wszelkie inne nadużycia władzy, nie zdzierstwa intendentów i rujnująca przewlekłość sprawiedliwości gniewały najwięcej naród, więcej bowiem od tego wszystkiego nienawidził on przesądów szlachty, czego dowodem, że właśnie ci, którzy zazdrościli jej tradycyi historycznych, — burżoazya i literaci, podburzyli przeciwko niej lud miejski i wiejski“.
Naród czekał z bijącem sercem na robotę prawodawczą sejmu, wyciągał ręce do Stanów Generalnych: ratuj nieszczęśliwych, postaraj się o chleb dla głodnych, zdejm z ubogich okrutny ciężar nadmiernych podatków! a Stany Generalne stały w miejscu z uporem kozła, trwoniąc podaremnie drogi czas, tydzień, dwa, trzy, miesiące.
Poszło o drobnostkę, o formalność, o sprawdzenie pełnomocnictw poselskich. Zwyczaj i wola króla żądały, żeby każdy stan sprawdzał pełnomocnictwa w pośród siebie, w swojem kole, duma zaś stanu trzeciego, nie uznając różnicy stanów, domagała się wspólnej kontroli.
Gdyby nie naganka na „zgniłych, śmierdzących arystokratów“, rozchodząca się po Paryżu, z „Palais Royal“ po całej Francyi, i z salonów bogatych mieszczan, byłaby się może szlachta zgodziła na to słuszne żądanie, wszyscy bowiem posłowie byli wybrańcami ligo samego narodu i powinni byli pracować wspólnie dla tych samych celów, ale jad nienawiści, który rozlewał się po kraju, rozbudził podejrzliwość stanów uprzywilejowanych. Wszakże wołał ksiądz Sieyès, instruktor mieszczaństwa: czem jest stan trzeci? Niczem! Czem chce być? Wszystkiem!
Domyślając się w żądaniu mieszczaństwa ataku na swoją godność, na swoją powagę, szlachta uczepiła się resztkami słabnących sił tradycyi i zwyczajów przeszłości: Jeżeli nie ustąpimy, zginiemy...
Jak dwaj atleci, którzy zwarłszy się, zmagają się z sobą z zapartym oddechem, błyskając zakrwawioemi oczyma, tak wzięli się za bary płachta i mieszczaństwo, dusząc się w uścisku straszliwym. Stali w miejscu całe tygodnie, uparci, zawzięci. Nie rozłączyły ich namowy, pertraktacye, wezwania do zgody, czuli bowiwem instynktownie, że walczą o prymat przyszłości.
A w pośrodku między nimi chwiało się duchowieństwo, przechylając się to w jedną to w drugą stronę, bezradne, wyczekujące.
Kler wyższy przyparł się do szlachty, kler niższy życzył zwycięztwa mieszczaństwu. Purpury i fiolety trzymały się przeszłości, która ich wyposażyła władzą i olbrzymiemi dobrami; czarne, skromne sutanny patrzyły z radością w przyszłość, od której spodziewały się pełniejszej miski. Jak mieszczaństwo zazdrościło szlachcic tradycyj rodowych, nazwisk historycznych i herbów, tak zazdrościli ubodzy, głodem przymierający proboszczowie wiejscy prałatom bogatych beneficyów i zaszczytów.
Zmagała się z sobą cała oświecona, dobrze wychowana Francya, kwiat szlachty, duchowieństwa i starszego mieszczaństwa, a w trybunach sali sejmowej i na ulicy, przed gmachem Menus krzyczał, mieszał się do rozpraw posłów, klaskał, przeklinał, groził przyszły władca rewolucyi, ten, który pogodzi ich piką, drągiem, rusznicą, gilotyną, ten, który rzuci ich oświecenie i dobre wychowanie pod swoje stopy brutalne i zdepce je, jak niepotrzebny łachman.
Motłoch paryski śledził pod komendą patryotów z Palais Royal przebieg sporu, zapisując sobie w pamięci nazwiska „wrogów narodu“, aby je znal, kiedy nadejdzie dzień wielkiego sądu.
Posłowie spierali się o drobnostkę, o formalności, a rewolucya wyciągała już krwawe ręce po ich głowy upudrowane. Codziennie wylatywały z kuźni pałacu Orleanów, z jego księgarni i kawiarni na Paryż, na Francyę świstki zadrukowane, denuncyujące gorętszych posłów szlacheckich i duchownych przed narodem: zdrajcy, zbrodniarze!
Kamil Desmoulins pracował z zapałem „cnotliwego Brutusa“, płonącego od świtu do nocy ogniem obywatelskiego oburzenia.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Teodor Jeske-Choiński.