Błyskawice/Tom I/XI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Teodor Jeske-Choiński
Tytuł Błyskawice
Podtytuł Powieść historyczna z czasów Rewolucyi Francuskiej
Wydawca Drukarnia i Księgarnia Św. Wojciecha
Data wyd. 1916
Druk Drukarnia i Księgarnia Św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XI.

Błyskało się nad Francyą....
Od wschodu do zachodu, od północy, do krańców prowincyi południowych przebiegały na zachmurzonym, horyzoncie królestwa Bourbonów węże fosforyczne, zbliżającej się burzy zwiastuny złowróżebne. Przebiegały, prójąc ciemności blaskiem jaskrawymi, a tam, gdzie zaświeciły na mgnienie oka, na sekundę, odsłaniały obraz zniszczenia... pożary, ruiny. Paliły się zamki szlacheckie, waliły się plebanie księży, słupy dymu, przepojonego płomieniami,, szły ku niebu, rozgniewanego ludu świadectwa wymowne.
Agitacya tajnych stowarzyszeń masońskich i rewolucyonistów paryskich wydała już owoce. Chłop, obałamucony kłamstwami wichrzycielów, wcielał po swojemu „wolność i rozkaz dobrego króla“.. Pomagały mu szumowiny całej Francyi.
Ze wszystkich nor i dziur, z kryjówek leśnych i górskich, z zaułków przedmieść miejskich wyległa na drogę, na jasny dzień cała plugawa kanalia. Ci, którzy unikają w czasach spokojnych słońca, wszystkie dzicze ciemności, nocy — złodzieje, kłusownicy, przemytnicy, fałszerze, włamywacze, rabusie, bandyci, mordercy, cala umiłowana czeladź grzechu, zbrodni, wyroiła się na gościńce, zlewała się w bandy po kilkaset głów, ciągnęła od wsi do wsi, od miasteczka do miasteczka, pomagając ludowi wznosić „gmach wolności“.
Jeszcze Stany Generalne nie miały czasu zebrać się w Wersalu, kiedy do Paryża doszły wiadomości o trzystu napadach, dokonanych na zamki, plebanie, ratusze i magazyny zbożowe.
Trzeszczał dąb królewski na górze i na dole, w koronie i w korzeniach, trzeszczał coraz głośniej, coraz wyraźniej. Władza na prowincyi, zdumioną wichurą, stała bezradna, bo jakże pochwycić wroga, który zjawia się niespodziewanie to tu, to tam, pokazuje się, ginie, wymyka się z rąk? I jakże zastosować środki gwałtowne do wichrzycielów, których samowolę oklaskuje prawie cała oświecona Francya? Czekajcie na Stany Generalne! One wrócą krajowi spokój!
Zmiarkowała czeladź grzechu i zbrodni, iż nadeszły czasy jej żniwa. Tak się rozzuchwaliła, że ciągnęła gromadnie „na robotę“ do samej stolicy. Stróżowie rogatek paryskich zachodzili w głowę, nie mogli pojąć, skąd biorą się, czego chcą te dziwne postacie, które wchodziły do miasta w pierwszych miesiącach tysiąc siedmset ośmdziesiątego dziewiątego roku? Cóż to byli za ludzie, owi w łachmany odziani, brudni, nieczesanym nigdy włosem obrośli, w pałki i drągi uzbrojeni drapichruści, spoglądający z podełba, jak głodne wilki, jak zbóje? Czegóż może chcieć ta hołota w stolicy?
Dowiedziała się policya rychło, czego taka hołota mogła chcieć w Paryżu, w wielkim skarbcu bogactw całego świata, kiedy kradzieże i rozboje uliczne zaczęły niepokoić mieszkańców, kiedy od czasu do czasu ginęli strażnicy, pchnięci nożem.
W Palais Royal tymczasem, w kawiarniach, szynkach, traktyerniach, w salach gry burzył się cały żywioł fermentujący Paryża. Wszyscy, którzy nie umieli sobie znaleść, zdobyć wygodnego miejsca przy biesiadnym stole życia: proletaryat inteligetny, wyciągający niecierpliwie ręce po pełną miskę, rozbitkowie, wyrzuceni własną lekkomyślnością na brzeg nędzy, zawiedzeni, zrozpaczeni, pominięci przez, sławę, ambitni, zepchnięci w niziny społeczne, grzesznice, wyplute na bruk uliczny, młodzi adwokaci, dziennikarze, lekarze, studenci, podupadli margrabiowie, w rynsztoku niedostatku i rozpusty obłoceni hrabiowie, kawalerowie, malarze, aktorzy, aktorki, kokoty i ulicznice — wszystkie nienasycone jeszcze, a chciwe użycia i apetyty i ambicye, wszystkie zawiedzione nadzieje, zwichnięte karyery, wykolejone, złamane zdolności i półzdolności, roztrwonione majątki, zmarnowane stanowiska, tłumione namiętności — syczały codziennie, od rana do późnej nocy w murach pałacu Orleanów sykiem żmii, rzygały ku wyżynom społecznym jadem zawiści i nienawiści. Idee wywrotowe wpadły płonącą pochodnią w tę ogromną kupę materyału palnego i roznieciły pożar, który wyleje się wkrótce z kawiarni, szynków, traktyerni, sal gry, krwawemi płomieniami na ulicę, z ulic na przedmieścia, z przedmieść na drogę do Wersalu i dalej i dalej, aż ogarnie całą Francyę morzem ognistem.
Przyszli trybunowie ludu z płucami turów wskakiwali na stoły, na krzesła, wdrapywali się na drzewa i „uczyli naród wolności“, rycząc oszczerstwa, obelgi, kłamstwa na królowę i braci królewskich, na szlachtę i duchowieństwo, podburzając, zachęcając głodnych słuchaczów do grabieży.
— Nigdy nie ofiarowano zwycięzcom bogatszego łupu — wyjąkiwał w kawiarni Foy chuderlawy Kamil Desmoulins z gębą kąsającego pinczera, — Czterdzieści tysięcy pałaców, hotelów, zamków, dwie piąte dóbr Francyi, będą nagrodą dzielności, odwagi. Ci, którzy nazywają się zdobywcami Francyi, będą sami zdobyci. Nie obawiajmy się wojny domowej! Nie będzie jej, albowiem jesteśmy liczniejsi od szlachty, więc silniejsi. Nie lękajmy się policyi! Ten nikczemny, tysiącgłowy potwór stracił władzę członków. Sparaliżował go strach. Jego oczy oślepły, jego: uszy ogłuchły. Tylko my, patryoci, naród, mamy prawo widzieć i słyszeć. Niech żyje wolność, niech żyje naród!
Obok przyszłego „prokuratora latarni“ stał Danton. Ironiczny uśmiech rozjaśniał jego „posępnie, tragicznie szpetną“ twarz, kiedy, mówił, klepiąc przyjaciela protekcyonalnie po ramieniu:
— Brawo, Kamilku, ale byłoby lepiej, gdybyś te wszystkie ładne rzeczy wydrukował, bo z języczkiem nie umiesz sobie radzić, biedaku. Mielesz nim, niby kusy pies ogonem. I płucka twoje na nic. Miechy kowalskie nie miałyby z nich pociechy.
„Kamilek“ posłuchał przyjaciela. Wydrukował te „wszystkie ładne rzeczy“ na szarej, ordynarnej bibule, nazwał je La France librę i puścił w świat. Szare, ordynarne świstki rozleciały się po ulicach Paryża, pofrunęły, jak ptactwo spłoszone, od miasta do miasta, od wsi do wsi, a gdzie upadły, tam zacierał z radością, ręce drobny mieszczanin, chłop, wszelaki głodny, wydziedziczony, spoglądając pożądliwie, żarłocznie na pałace, hotele, zamki, plebanie, na ziemię szlachty i księży.
— Niech żyje wolność! niech żyje naród! — wykrzykiwał, gotując pikę, kłonicę, widły.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Teodor Jeske-Choiński.