Błękitny anioł/Rozdział trzeci

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Heinrich Mann
Tytuł Błękitny anioł
Podtytuł Powieść
Wydawca Instytut Wydawniczy „Renaissance“
Data wyd. 1930
Druk Drukarnia Państwowa w Łodzi
Miejsce wyd. Warszawa; Poznań; Kraków; Lwów; Stanisławów
Tłumacz Marceli Tarnowski
Tytuł orygin. Professor Unrat oder das Ende eines Tyrannen
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ TRZECI

Unrat wbiegł szybko zpowrotem po cichej uliczce, gdyż powziął myśl, której słuszność sprawdzić chciał natychmiast, ale to natychmiast. Dzięki nagłemu objawieniu wiedział, że Róża Fröhlich jest ową bosonogą tancerką, o której teraz tyle mówiono. Przyjechała podobno i produkowała się w sali Towarzystwa Ducha Obywatelskiego. Unrat przypomniał sobie wyraźnie, jak starszy nauczyciel Wittkopp, członek tego towarzystwa, opowiadał o tem. W pokoju nauczycielskim podszedł do swojej szafki ściennej, otworzył ją, włożył do niej paczkę zeszytów z ćwiczeniami i rzekł przytem:
— Będziemy więc tu mieli teraz także ową słynną Różę Fröhlich, która bosemi stopami wykonywa greckie tańce.
Unrat widział przed sobą Wittkoppa, jak sobie dodawał powagi, z pychą spoglądał ponad binoklami i wysuwał wargi, mówiąc: „Róża Fröhlich“. Bezwątpienia, powiedział: Róża Fröhlich. Unrat słyszał przecież każdą z tych czterech sylab, wypowiedzianą sztuczną mową Wittkoppa z szorstkiem r. Powinien to sobie był pierw przypomnieć! Niewątpliwie bosonoga tancerka Fröhlich przybyła już, a uczeń Lohmann nawiązał z nią kontakt. Unrat był na najlepszej drodze, aby ich oboje „złapać“.
Dotarł do Siebenbergstrasse, przebiegł ją już w połowie, gdy nagle opadła hałaśliwie żaluzja na jakiemś oknie wystawowem, a Unrat przystanął zdruzgotany o kilka kroków od tego miejsca. Gdyż żaluzja ta należała do właściciela sklepu z instrumentami muzycznemi, Kellnera, który przy takich sposobnościach sprzedawał bilety. Zdawało się, że Unrat nie dogoni już dzisiaj pary, którą ścigał.
Mimo to nie mógł sobie wyobrazić, że pójdzie teraz do domu i zje kolację. Ogarnęła go gorączka polowania. Udzielił sobie jeszcze kilku minut wolności, wykonał ostatnią drogę okrężną. Koło Rosmarinweg zatrzymał się przejęty przed wydeptanemi schodkami drewnianemi. Wznosiły się one stromo do wąskich drzwi sklepowych z napisem: „Johannes Rindfleisch, majster szewcki“. Wystawy nie było; za szybami dwóch małych okien stały doniczki z kwiatami. Unrat ubolewał, że opatrzność nie sprowadziła go już wcześniej tutaj, do domu sprawiedliwego i rzetelnego człowieka, herrnhutczyka[1], w którego ustach nie zabrzmiało nigdy obelżywe słowo, który nigdy nie skrzywił się niechętnie i który bez sprzeciwu udzieli mu informacyj o artystce Fröhlich!
Otworzył drzwi. Zabrzmiał dzwonek, a ton jego drgał przyjaźnie. Warsztat, uprzątnięty czysto, spowity był w półmrok. W obramieniu drzwi do sąsiedniego pokoju widać było łagodnie oświetlony obraz rodziny szewca przy wieczerzy. Czeladnik żuł u boku córki pana domu. Małym dzieciom dawała matka kartofli i surowej kiełbasy. Ojciec postawił brzuchatą butlę ciemnego piwa obok lampy, wstał i spojrzał na klienta.
— Dobrywieczór, panie profesorze. — Starannie przełknął pierw kęs. — I czem mogę służyć?
— Tak, — odparł Unrat, z niepewnym uśmiechem zatarł ręce i przełknął, z pustem gardłem.
— Niech pan wybaczy, — dodał szewc, — że tu już ciemno zupełnie. Punkt o siódmej robimy fajerant. Reszta wieczora należy do Pana. Ktoby jeszcze wtedy pracował, na dzieło jego nie spłynie błogosławieństwo.
— To może być owszem z jednej strony... zupełnie słuszne, — wyjąkał Unrat.
Szewc podniósł głowę wyżej. Miał kościste ramiona, a pod skórzanym fartuchem śpiczasty brzuch. Siwiejące kosmyki, nieco tłustawe, okalały łukiem jego długą, ołowianą twarz, której policzki przechodziły w klinowatą brodę i która uśmiechała się wolno. Rindfleisch nieustannie splatał palce nad brzuchem, rozsuwał je i łączył znowu.
— Ale to nie jest z drugiej strony wszelako powodem, dla którego przychodzę, — oświadczył Unrat.
— Pan profesor, dobrywieczór panu profesorowi, — rzekła szewcowa od progu i dygnęła. — Czego stoisz z panem profesorem pociemku, Johannes, wpuśćże go. Panie profesorze, nie weźmie nam pan za złe, że jemy surową kiełbasę.
— Dalekie to ode mnie, poczciwa kobieto.
Unrat zdecydował się na ofiarę.
— Majstrze Rindfleisch, ubolewam, że panu przerwałem posiłek, ale przechodziłem właśnie i przyszło mi na myśl, żeby mi pan — baczność więc tedy! — zdjął miarę na parę trzewików.
— Do usług pana profesora, — i kobieta dygnęła, — do usług.
Rindfleisch zastanowił się; potem zażądał lampy.
— No to zostaniemy wszyscy przy jedzeniu pociemku, — zauważyła kobieta wesoło. — Nie, panie profesorze, niech pan wejdzie, zapalę dla pana światło w niebieskim pokoju.
Poszła pierwsza do izby, gdzie było zimno, i na cześć Unrata zapaliła dwie nietknięte różowe świece, które odbijały się w lustrze nad swemi wygiętemi ramionami, mając u boków dwie wielkie muszle. Pod jaskrawo niebieskiemi ścianami stały w niedzielnej postawie pradziadowskie meble mahoniowe. Na szydełkowej kapie kanapy błogosławiący Chrystus wyciągał biszkoptowe ramiona.
Unrat zaczekał, aż pani Rindfleisch wyszła. Gdy miał już szewca za zamkniętemi drzwiami i niejako w swojej mocy, zaczął:
— Naprzód więc tedy, teraz musi pan pokazać, że pan, który wykonał niektóre drobne roboty ku memu zadowoleniu, potrafi też stworzyć przyzwoitą parę trzewików.
— O tak, panie profesorze, o o oh tak, — odpowiedział Rindfleisch pokornie i gorliwie, jak prymus.
— Aczkolwiek bądź co bądź posiadam już dwie pary, to jednak przy panującej obecnie wilgoci nikomu nie może być za wiele dobrego, ciepłego obuwia. Rindfleisch uklęknął, zdejmując miarę. Miał ołówek między zębami i mruczał tylko.
— Z drugiej strony jest to pora roku, która zazwyczaj wnosi do miasta coś nowego, nieco — owszem napewno — rozrywki duchowej. Tego bo też istotnie człowiekowi potrzeba.
Rindfleisch podniósł wzrok.
— Niech pan to jeszcze raz powtórzy, panie profesorze. Tak tak taak, tego człowiekowi potrzeba. I o tem wie także nasza gmina braterska.
— Tak, tak, — rzekł Unrat. — Ale mam na myśli odwiedziny wybitnych, wyróżniających się pośród ludzi jednostek.
— O tem i ja myślę, panie profesorze, i myśli też o tem nasza gmina; to też zbiera nas braci jutro wieczorem na modlitwę ze słynnym misjonarzem. Tak, o taak.
Unratowi trudno było przejść do artystki Fröhlich. Zastanawiał się przez chwilę, a nie znajdując drogi okrężnej, poszedł prosto.
— Także w Towarzystwie Ducha Obywatelskiego ukaże się nam niezadługo — ciągle raz poraz — pewna sława. Pewna artystka — słyszał pan pewnie o niej, podobnie jak wszyscy, majstrze.
Rindfleisch milczał, a Unrat czekał niecierpliwie. Był przekonany, że to, czego mu potrzeba, tkwi w tym klęczącym człowieku, trzeba to tylko wydobyć z niego. Artystka Fröhlich figurowała w gazecie, omawiana była w pokoju nauczycielskim, wisiała w oknie u Kellnera. Całe miasto wiedziało o niej, prócz Unrata. Każdy inny miał więcej od Unrata znajomości spraw świeckich i osób: nie zdając sobie z tego sprawy, piastował to przekonanie; i z pełnem zaufaniem zwracał się do szewca herrnhutczyka po informacje o tancerce.
— Tańczy ona, majstrze. Tańczy w Towarzystwie Ducha Obywatelskiego. Ejże, to dopiero ludzie będą się zbiegali.
Rindfleisch skinął głową.
— Ludzie nie wiedzą, panie profesorze, gdzie mają biec, — rzekł głosem stłumionym i znacząco.
— Tańczy wszak boso, to przecież szczególna zdolność, majstrze, Unrat nie wiedział, w jaki jeszcze sposób zachęcić ma tego człowieka.
— Niech pan tylko pomyśli: boso!
— Boso, — powtórzył szewc. — O o oh! Takoż tańczyły kobiety Amalekitów, które tańczyły przed bałwanami.
I wybuchnął pustym śmiechem, tylko z pokory, że on, nieuczony człowiek, poważył się zdobić swoją mowę słowami Pisma.
Unrat kręcił się z udręką, jak przy tłumaczeniu ucznia, który się jąkał i za chwilę mógł utknąć. Uderzył pięściami w poręcze fotelu i zerwał się.
— Więc niech pan da spokój z mierzeniem, majstrze, i niech mi pan powie — naprzód więc tedy! — czy bosonoga tancerka Fröhlich już przybyła! Pan to przecież powinien wiedzieć!
— Ja, panie profesorze? — i Rindfleisch wstał zakłopotany, — ja... o tancerce?
— Przez to nie stanie się pan gorszy, — twierdził Unrat niecierpliwie.
— O o oh, daleką niechaj będzie ode mnie pycha duchowa i wyrozumiałość względem siebie. A miłość w Panu, panie profesorze, niechaj będzie we mnie dla tej mojej bosonogiej siostry, o taak, będę błagał, aby Pan uczynił jej to, co uczynił grzesznicy Magdalenie.
— Grzesznicy? — zapytał Unrat z wyższością. — Dlaczego uważa pan artystkę Fröhlich za grzesznicę?
Szewc spojrzał cnotliwie na naoliwioną podłogę.
— Ej że, — ciągnął Unrat, coraz bardziej niezadowolony z majstra, — gdyby pańska żona, albo pańska córka chciały rozpocząć tryb życia artystki, toby im — owszem więc tedy — nie odpowiadało. Natomiast bywają sfery i zasady moralne: — ale dość o tem.
I wykonał ręką ruch, który wskazywał, że poruszono tu w „tercji“ przedmiot, który należał co najmniej do „primy“.
— I żona moja jest grzesznicą, — rzekł szewc cicho, splótł palce nad żołądkiem i podniósł oczy ze wzrokiem kającego się.
— A ja sam muszę mówić: Panie nad Pany. Gdyż grzesznikami cielesnymi jesteśmy aż nadto.
Teraz zdumiał się Unrat.
— Pan i pańska żona? Jesteście przecież prawnie zaślubieni? — O o o h taak, to prawda. Ale grzechem cielesnym, panie profesorze, pozostaje to mimo wszystko, a Bóg zezwala na to tylko...
Herrnhutczyk wyprostował się do wypowiedzenia czegoś ważnego. Oczy jego zaokrągliły się i pobladły zupełnie z tajemniczości.
— No? — zapytał Unrat wyrozumiale.
A szewc, szeptem:
— Inni ludzie nie wiedzą, że Bóg zezwala na to tylko dlatego, aby mieć w niebie więcej aniołków.
— Tak, tak, — rzekł Unrat, — to przecież owszem bardzo piękne.
I z podstępnym uśmiechem spojrzał na rozświetloną twarz szewca.
Ale stłumił wnet szyderstwo i skierował się do odejścia. Począł wierzyć, że Rindfleisch istotnie nie wie nic o artystce Fröhlich. Szewc powrócił do świata ziemskiego i zapytał, jakie wysokie mają być cholewki. Unrat odpowiedział niedbale i z niewielką też życzliwością pożegnał rodzinę Rindfleischów. Poczem szybko ruszył ku domowi.
Gardził Rindfleischem. Gardził niebieskim pokojem, ciasnotą tych duchów, temi pokornemi duszami, tą pietystyczną przesadą i zapamiętałością moralną. I w domu Unrata wyglądało raczej skromnie; ale posiadał on natomiast w głowie możliwość dyskutowania z licznymi starożytnymi książętami ducha, gdyby kiedy powrócili, w ich własnym języku o gramatyce ich dzieł. Był ubogi, nieuznany; nie wiedziano, jak ważną pracę tworzył od dwudziestu lat. Kroczył wśród tego ludu niepozorny, wyśmiewany nawet; — ale w świadomości swej należał do panujących. Żaden bankier i żaden monarcha nie posiadał większego udziału w potędze, nie był bardziej zainteresowany w zachowaniu porządku rzeczy, niż Unrat. Stawał gorliwie w obronie wszelkich autorytetów, w odosobnieniu swego gabinetu srożył się potajemnie przeciwko robotnikom — którzy, gdyby osiągnęli swoje cele, prawdopodobnie sprawiliby także, że i Unrat byłby sowiciej opłacany. Młodych pomocników nauczycieli, lękliwszych jeszcze niż on, wobec których odważał się mówić, ostrzegał posępnie przed fatalnem dążeniem ducha współczesnego do wstrząsania podstawami. Pragnął usilnie: wpływowego kościoła, mocnej szabli, bezwzględnego posłuszeństwa i zesztywniałych obyczajów. A przytem był absolutnie niewierzący i wobec siebie samego zdolny do najdalszego wolnomyślicielstwa. Ale jako tyran wiedział, jak się utrzymuje niewolników; jak należy poskramiać motłoch, wroga, pięćdziesiąt tysięcy miejscowych uczniów, którzy go dręczyli. Lohmann zdawał się być w stosunkach z artystką Fröhlich; Unrat zaczerwienił się na myśl o tem, gdyż nie mógł się nie zaczerwienić. Ale przestępcą stawał się uczeń Lohmann przez to dopiero, że przy zakazanych przyjemnościach wymykał się z pod surowej dyscypliny nauczyciela. Nie prostota obyczajów skłaniała Unrata do gniewu...
Dotarł do swego mieszkania i na palcach przemknął się obok kuchni, gdzie gospodyni, oburzona na jego spóźnienie, brząkała garnkami. Potem dostał na kolację surowej kiełbasy z kartoflami. Były rozgotowane, ale zimne. Unrat nie ważył się powiedzieć na to ani słowa; dziewczyna ta natychmiast wsparłaby ręce na biodrach. Unrat chciał ją uchronić przed buntem przeciwko panu.
Po jedzeniu stanął przed swoim pulpitem. Ze względu na krótkowzroczność Unrata był on niezwykle wysoki; a trzydziestoletni wysiłek, aby oprzeć na nim prawą rękę, wysunął Unratowi ramię z prostej linji. „Prawdą jest tylko przyjaźń i literatura”, powiadał przytem zazwyczaj. Zdanie to podchwycił gdzieś i przyswoił sobie; czuł potrzebę powtarzania go sobie w myśli, ilekroć zabierał się do pracy. Co powinien rozumieć pod przyjaźnią, nie dowiedział się nigdy. Ale literatura! To było przecież jego ważne dzieło, o którem ludzie nic nie wiedzieli, które dojrzewało tutaj w ciszy od długiego czasu, i które może kiedyś wzbudzając podziw, wykwitnie z pieczary Unrata. Traktowało ono o partykułach u Homera!... Ale zeszyt Lohmanna leżał obok i nie pozwalał mu się skupić. Musiał sięgnąć po niego i myśleć o artystce Fröhlich. Było coś, co go bardzo niepokoiło: nie był już pewien, że słynna bosonoga tancerka nazywała się Róża Fröhlich. Ta panna Fröhlich mogła być kimś zupełnie innym. Tak, była kimś zupełnie innym: po zastanowieniu stało się to dla Unrata pewnem. Ciągle jeszcze musiał ją odszukać, aby jej „dowieść“ uczniowi Lohmannowi. W walce z tym nędznikiem widział się znowu odrzuconym daleko i dyszał w samotnem podnieceniu.
Nagle rzucił się ku swojej pelerynie i wypadł z domu, Brama zamknięta już była na łańcuch: Unrat szarpał go jak zbieg. Gospodyni złorzeczyła, słyszał, jak się zbliża. W lęku ostatniej minuty wykonał prawidłowy ruch, drzwi otwarły się, znalazł się w ogródku przed domem i na ulicy. Aż do bramy miejskiej na zmianę to biegł kłusem, to szedł przyśpieszonym krokiem; potem pohamował się, ale serce jego biło. Czuł się samotny, jak na zakazanych drogach. Szedł przez opustoszały szereg ulic, przez góry i doliny, ciągle prosto przed siebie. Zaglądał w uliczki i zaułki, zatrzymywał się przed gospodami i z naprężoną nieufnością podnosił wzrok ku oknom, za których zasuniętemi storami zdawał się migotać promień światła. Szedł po ciemnej stronie, na przeciwnym chodniku leżał jasny księżyc. Niebo było rozgwieżdżone, wiatr nie wiał już, a kroki Unrata rozlegały się echem. Przy ratuszu skręcił na rynek i okrążył go pod drzewami. Łuki, wieże, studnie rysowały się otoczonemi gałęźmi sylwetkami na tle gotyckiej nocy księżycowej. Zagadkowe podniecenie ogarnęło Unrata; powtarzał raz poraz:
„Toby przecież owszem... zaprawdę...“ i „Więc tedy naprzód!“
Badał przytem gorliwie każde zoddzielna okno poczty i urzędu policyjnego. Ponieważ uznał za nieprawdopodobne, aby artystka Fröhlich ukrywała się w tych budynkach, powrócił na opuszczoną pierw ulicę. O kilka kroków dalej połyskiwała szeroka szyba lokalu, w którym wielu kolegów Unrata zbierało się co wieczór na piwo. Na firance zarysowała się czarno nakreślona, o ostrej bródce i poruszająca ustami głowa jednego z nauczycieli, bardzo nikczemnego, który odmawiał Unratowi respektu, gdyż daje on rzekomo powód do rozluźnienia dyscypliny w szkole, i który oburzał się zbożnie na syna Unrata. Unrat przyjrzał się w zadumie temu doktorowi Hubbenettowi: jak on mówił prosto z brody, jak lubił żłopać piwo, jakim był zwyczajnym Michałkiem![2] Unrat nie miał z tymi ludźmi w lokalu nic wspólnego, zupełnie nic; uświadomił to sobie teraz, ku swojej satysfakcji. Siedzieli tam sobie razem i byli w porządku: on zaś wydawał się sobie wątpliwym poniekąd i że tak rzec odtrąconym. A myśl o nich nie była już dla niego złem żądłem. Skinął głową cieniowi nauczyciela, wolno i z lekceważeniem — i poszedł dalej.
Miasto kończyło się znowu. Zawrócił, skierował się na Kaiserstrasse. U konsula Breetpoota musiał być bal; wielki dom był cały oświetlony, nieustannie zajeżdżały powozy. Lokaj i chmara służących wyskakiwali, otwierali drzwiczki, pomagali przy wysiadaniu. Jedwabne suknie szeleściły na progu. Jakaś dama zatrzymała się, z łagodnym uśmiechem wyciągnęła rękę do młodzieńca, który przyszedł pieszo. Unrat poznał w pięknym mężczyźnie w cylindrze młodego nauczyciela Richtera. Słyszał, jak opowiadano, że Richter znajduje się na drodze do bogatego ożenku, z panną z eleganckiej rodziny, do jakiej zazwyczaj nauczyciele nie mają dostępu. I Unrat, stojąc w mroku, zaśmiał się do siebie.
— Ejże, ambitny on jest — zaprawdę wszak, — rzekł.
W swojej spryskanej pelerynie szydził z tego wystrojonego, pełnego najlepszych widoków człowieka, jak opryszek, który niepoznany i groźny przygląda się z cienia pięknemu światu i w duchu ma kres tego wszystkiego niby bombę. Czuł się o wiele wyższy od Richtera, wesoło mu było na duchu; radował się cicho i rzekł, nie rozumiejąc siebie samego:
— Panu mogę jeszcze porządnie zaszkodzić na drodze. Już ja pana — zawsze raz poraź — wpakuję, niech pan to sobie zapamięta!
Idąc dalej, bawił się znakomicie. Gdy napotykał znowu tabliczkę na drzwiach z nazwiskiem jakiegoś kolegi lub byłego ucznia, myślał: „Pana złapię jeszcze kiedy“, i zacierał ręce. Zarazem z ukradkowem porozumieniem uśmiechał się do czcigodnych domów ze szczytowemi dachami, gdyż był przeświadczony, że w jednym z nich ukrywa się artystka Fröhlich. Podnieciła go ona dziwnie, podrażniła, wytrąciła z równowagi. Pomiędzy nią a Unratem, który skradał się za nią szlakiem nocnym, powstał rodzaj łączności. Uczeń Lohmann był drugą sztuką zwierzyny: żeby tak rzec Indjaninem z innego plemienia. Gdy Unrat wyruszał ze swymi uczniami na wycieczkę szkolną, musiał niekiedy brać udział w zabawie w zbójców i żołnierzy. Stał na wzgórzu, wyciągał pięść w niebo i komenderował: „Dzielnie naprzód, teraz obecnie!” i szczerze się przejmował utarczką, jaka następowała. Gdyż to było poważne. Szkoła i zabawa były życiem... A dzisiejszej nocy grał Unrat Indjanina na ścieżce wojennej.
Popadał w coraz pochutliwsze napięcie. Nieokreślone kształty w cieniu budziły w nim lęk i łaskotki; każdy róg ulicy kusił straszliwie. Jak poszukiwacz przygód zapuszczał się w wąskie boczne uliczki, usłyszawszy szept z jakiegoś okna, z biciem serca zwolnił kroku. Tu i ówdzie za zbliżeniem się jego cicho otwierały się drzwi, raz wyciągnęło się ku Unratowi różowo ubrane ramię. Uciekł, przeniknięty dreszczem, i nagle ujrzał się w porcie — po raz drugi dzisiaj, a przecież latami całemi nie bywał w tej okolicy. Okręty piętrzyły się czarno, pod potokami poświaty księżycowej. Unratowi przyszło na myśl, że artystka Fröhlich jest tam, że śpi w kajucie; przed brzaskiem porannym rozlegnie się wycie syreny i artystka Fröhlich odjedzie w dalekie kraje. Na to wyobrażenie wzmogła się w Unracie żądza działania, wmieszania się. Dwaj robotnicy zbliżyli się, jeden z prawej strony, drugi z lewej. Tuż obok Unrata spotkali się, i jeden rzekł:
— No, dokąd to idziesz, Klaas?
Drugi odpowiedział ponuro i basem:
— Golnąć sobie.
Unrat musiał się zastanowić nad temi słowami: gdzie już je dzisiaj słyszał i co one znaczyły. Gdyż przez ciąg dwudziestu sześciu lat nie nauczył się rozumieć gwary. Przez liczne błotniste przecznice szedł za dwoma proletarjuszami i ich skarbnicą mowy, którą należało odgadnąć. Na szerszej nieco ulicy skierowali się oni łukiem ku obszernemu domowi o olbrzymich wrotach, nad któremi przed obrazem błękitnego anioła kołysała się latarnia; Unrat dosłyszał muzykę. Robotnicy znikli w bramie, jeden nucił. Unrat spostrzegł przy wejściu kolorowy afisz i przeczytał go. Zapowiadał on „produkcję wieczorową“. Gdy Unrat był właśnie pośrodku, natknął się na coś, co spowodowało u niego przyśpieszony oddech i wystąpienie potu. W trwodze i nadziei, że mógł się omylić, zaczął jeszcze raz od początku. Nagle porwał się i wpadł do domu, jak w przepaść.




  1. Sekta protestancka „Braci Morawskich“.
  2. Michel, przezwisko jakie Niemcy sami sobie nadają.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Heinrich Mann i tłumacza: Marceli Tarnowski.