Błąd Abbé Moureta/Księga pierwsza/XI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Zola
Tytuł Błąd Abbé Moureta
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1898
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Artur Gruszecki
Tytuł orygin. La faute d'Abbé Mouret
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XI.

Około szóstej nastąpiło raptowne przebudzenie. Hałaśliwie otwierane i zamykane drzwi i wybuchy śmiechu wstrząsnęły całym domem i pojawiła się Dezyderya, z włosami spadającemi, z rękami zawsze jeszcze obnażonemi po łokcie, wołając:
— Sergiuszu, Sergiuszu!
Gdy spostrzegła brata w ogrodzie, przybiegła, usiadła przez chwilę na ziemi u jego stóp, błagając:
— Chodźże zobaczyć zwierzęta!... Nie widziałeś jeszcze zwierząt, powiedz sam! Zobaczysz, jakie one teraz śliczne!
Prosiła go długo. Nie lubił kurników. Ale widząc łzy w oczach Dezyderyi, ustąpił. Wtedy rzuciła mu się na szyję, z nagłem rozradowaniem młodego psa, śmiejąc się głośniej, nie otarłszy sobie nawet policzków.
— Jaki ty jesteś kochany! — mówiła, pociągając go. — Zobaczysz kury, króliki, gołębie i moje kaczki, które mają świeżą wodę, i moją kozę, której pokój jest teraz taki czysty, jak mój... Wiesz, mam trzy gęsi i dwa indyki. Chodź prędko; zobaczysz wszystko.
Dezyderya miała wtedy dwadzieścia dwa lata. Wychowana na wsi u swojej mamki, chłopki i Saint-Eutrope, wyrosła wśród nawozu. Z próżnym mózgiem, bez myśli poważnych jakiegobądź rodzaju, korzystała z tłustego gruntu, ze swobodnego powietrza wiejskiego, rozwijając się cała w ciało, stając się pięknem zwierzęciem, świeżem, białem, z krwią różową, z jędrną skórą. Była to, jakby oślica rasowa, posiadająca dar śmiechu. Pomimo babrania się od rana do wieczora, zostały jej jednak kształtne ręce, nogi, szyja, miękie linie kibici, mieszczańskie wydelikacenie dziewiczego ciała; tak że była ona stworzeniem osobnem, ani panną, ani chłopką, dziewczyną przez ziemię wykarmioną, z pełnemi ramionami i nizkiem czołem bogini.
Głupowatość jej zapewne zbliżyła ją do zwierzał. Między niemi tylko czuła się w swoim żywiole, rozumiała ich mowę lepiej, aniżeli ludzką, pielęgnowała je z czułością macierzyńską. W braku ciągłości w rozumowaniu, miała instynkt, który ją stawiał na równi z niemi. Na pierwszy ich krzyk, wiedziała, co im dolega. Obmyślała łakocie, na które rzucały się żarłocznie. Jednym gestem uspakajała ich spory, zdawała się poznawać od jednego spojrzenia ich charakter dobry, czy zły, opowiadała obszerne historye, dawała szczegóły tak obfite, tak dokładne o sposobie bycia najmniejszego pisklęcia, iż zdumiewała głęboko ludzi, dla których jedno małe kurczę nie różni się niczem zupełnie od drugiego małego kurczęcia. Jej kurnik stał się tym sposobem całym krajem, w którym ona była panią samowładną; krajem z organizacją bardzo skomplikowaną, zakłócanym przez rewolucye, zaludnionym przez istoty najrozmaitsze, których kroniki ona jedna znała. Ta pewność instynktu sięgała tak daleko, że odróżniała węchem bełtuny między jajami wysiadywanemi i oznajmiała naprzód ilość małych w pokocie królika.
W szesnastym roku, kiedy przyszła dojrzałość dziewicza, Dezyderya nie doznawała zawrotu głowy ani nudności, jak inne dziewczęta. Rozrosła się jak dojrzała kobieta. Stała się zdrowszą, suknie pękały przy wspaniałym rozkwicie jej ciała. Od owego już czasu miała tę kibić okrągłą, swobodnie rozwiniętą, te członki szeroko osadzone, jak u starożytnego posągu, całą tę bujność tęgiego zwierza. Zdawałoby się, że wyrasta z użyźnionej ziemi swoich kurników, że wsysa żywotne soki przez swoje nogi, białe a mocne, jakby młode drzewa. I wśród rozkwitu żadne pożądanie cielesne się nie odezwało. Znajdowała ciągłe zadawolenie w poczuciu mnożenia się dokoła siebie. Z pomiędzy kup gnoju, z pomiędzy parzących się zwierząt, wydzielała się fala rodzajności, wpośród której ona doznawała uciech płodności. Coś się w niej zadowalało, gdy niosły się kury; zanosiła samice królikowi, ze śmiechem pięknej, zaspokojonej dziewczyny; doznawała szczęścia kobiety brzemiennej przy dojeniu swej kozy. Nie mogło być nic zdrowszego. Nasycała się niewinnie zapachem, ciepłem, życiem. Żadna ciekawość rozpustna nie skłaniała jej do niepokojenia się kwestyą odradzania się, wobec kogutów bijących skrzydłami, samic w połogach, kozła zatruwającego ciasną stajnię. Ze spokojem ładnego zwierzęcia, ze swojem jasnem spojrzeniem, wolnem od myśli, cieszyła się, widząc mnożenie się swego małego światka, odczuwając, jakby jakieś powiększenie własnego ciała, zapłodniona, utożsamiona do tego stopnia z temi wszystkiemi matkami, że była jakby matką wspólną, matką naturalną, rozrządzającą bez żadnego dreszczu znojem zapłodnienia.
Od czasu, kiedy Dezyderya była w Artodach, przepędzała dni swe w pełni szczęśliwości. Wreszcie spełniło się marzenie jej życia, jedyne pragnienie zakłócające jej niedołężny umysł. Posiadała swoje kurniki, norę oddaną jej zupełnie, gdzie mogła hodować swoje zwierzęta, jak sama chciała. Odtąd zagrzebała się tam, klecąc budki dla królików, wykopując sadzawkę dla kaczek, przybijając gwoździe, przynosząc słomę, odrzucając wszelką pomoc. Robota Teuse kończyła się tu na umywaniu Dezyderyi. Kurniki znajdowały się za cmentarzem; często nawet się zdarzało, iż ciekawa kura przeskoczyła przez mur i Dezyderya musiała iść ją łapać między grobami. W głębi znajdowała się szopa, w której była królikarnia i kurnik; na prawo mieszkała koza w małej stajence. Zresztą wszystkie zwierzęta żyły razem, króliki puszczone między kury, koza kąpała swe nogi między kaczkami, gęsi, indyki, perlice, gołębie żyły po braterska w towarzystwie trzech kotów. Kiedy się ukazywała przy wrotach drewnianych, niedozwalających tym zwierzętom dostać się do kościoła, witała ją wrzawa ogłuszająca.
— A co? Słyszysz je? — rzekła do brata zaraz za drzwiami jadalni.
Ale kiedy go wprowadziła, zamykając za sobą wrota, została otoczona tak gwałtownie, że prawie zniknęła. Gęsi i kaczki, kłapiąc dziobem, ciągnęły ją za spódnice; żarłoczne kury skakały do jej rąk, dziobiąc je z rozmachem; króliki kuliły się na jej stopach, w podskokach sięgających do kolan; trzy koty wskakiwały na jej ramiona, a koza beczała w głębi stajni, iż nie może się do niej dostać.
— Puśćcież mnie, bestye! — krzyczała, cała dźwięcząca swoim swobodnym śmiechem, łaskotana przez te pióra, te łapki, te dzioby, ocierające się o nią.
I nie czyniła nic dla oswobodzenia się. Dałaby się zjeść, jak powiadała, tak jej było miło czuć to życie, garnące się do niej i otulające ją ciepłem puchu. Wreszcie jeden tylko kot uparł się, by pozostać na jej plecach.
— To Moumou — rzekła. — Łapki ma jak aksamit.
I dumnie pokazując podwórze bratu, dodała:
— Widzisz, jak tu czysto!
Podwórze było rzeczywiście zamiecione, wymyte, wygracowane. Ale z tych kałuży poruszonych, z tej podściołki przewróconej widiami, wydobywała się woń dzika a tak ostra, że schwyciła księdza Moureta za gardło. Gnoje, złożone na wielką kupę pod murem od cmentarza, dymiły się.
— A co? Jaka kapa! — mówiła znów Dezyderya, prowadząc brata w te opary. — Sama wszystko tu zgromadziłam, nikt mi nie pomagał... Nie myśl sobie, to wcale nie jest brudne. To wyczyszcza. Patrz na moje ręce.
Wyciągnęła ręce, które zanurzyła była tylko w kuble wody, ręce królewskie, wspaniale zaokrąglone, wyrosłe na tym gnoju, niby róże, białe i tłuste.
— Tak, tak — mruczał ksiądz — napracowałaś się. Bardzo tu teraz ładnie.
Zwrócił się ku wrotom, ale ona go zatrzymała.
— Poczekajże! Zobaczysz zaraz wszystko. Ty się nie domyślasz.
Pociągnęła go do szopy, przed królikarnię.
— We wszystkich przedziałach są małe — rzekła, klaszcząc w ręce z zachwytu.
I zaczęła mu szeroko opowiadać o koceniu się. Musiał przykucnąć i przyłożywszy nos do kraty, słuchać drobiazgowych szczegółów. Matki, ze swemi wielkiemi, zaniepokojonemi uszami, spoglądały na nich z ukosa, zasapane, przygwożdżone ze strachu. W jednym przedziale była jama pełna sierści, w głębi której migała się w żywych ruchach, masa czarna, niewyraźna, oddychająca silnie, niby jedno ciało. Z boku małe wybiegały na brzeg jamy, niosąc głowy ogromne. Dalej były już większe, podobne do młodych szczurów, węszących, w podskokach, z sadem w powietrzu, naznaczonym białą plamą ogona. Te miały wdzięk swawolny dzieciaków, obiegając przegrody galopem, białe z oczyma blado-rubinowemi, czarne z oczyma błyszczącemi, jak węgle. Nagłe strachy rzucały niemi, odkrywając za każdym skokiem ich łapki cienkie, zrudziałe od wydzielin. I zgromadzały się do kupy tak ciasno, iż nie widać było głów.
— Ciebie się tak boją — mówiła Dezyderya. — Mnie znają dobrze.
Przywoływała je, wyciągnęła z kieszeni skórkę od chleba. Małe króliki uspokoiły się, przychodziły zwolna jeden po drugim, stając i opierając się na kracie. Zostawiała je tam przez chwilę, aby pokazać bratu różowy puszek na ich brzuchach. Potem dawała skórkę najśmielszemu. Wtedy cała gromada zbiegała się, cisnęła, wciskała, bez bójek: czasem troje małych gryzło jedną skórkę; inne uciekały, obracały się do ściany, aby zjeść spokojnie; podczas kiedy matki w głębi sapały w dalszym ciągu, nieufne, nieprzyjmując skórek.
— A, łakotnisie! — krzyknęła Dezyderya. — Oneby tak sobie jadły do jutra rana!... W nocy słychać, jak chrupią zapomniane liście.
Ksiądz powstał, ale ona nie przestawała uśmiechać się do ukochanych małych.
— Widzisz tego dużego, tam, tego co jest cały biały z czarnemi uszami... Otóż on uwielbia maki. Doskonale je wybiera z pośród innych traw... Onegdaj miał kolki, chwyciło go to pod tylnemi łapkami. Wzięłam go, trzymałam w cieple, w mojej kieszeni. A teraz, jaki tęgi. Wkładała palce między oczka kraty i głaskała małe po grzbiecie.
— Zupełnie atłas — mówiła znowu. — Ubrane są, jak książęta. A przytem eleganciki! Ot ten, wiecznie się myje. Łapki sobie ściera... Gdybyś ty wiedział, jakie one są śmieszne! Ja nic nie mówię, ale widzę dobrze ich figle. Naprzykład ten szary, co na nas patrzy, nie cierpiał jednej małej samiczki, którą musiałam umieścić osobno. Straszne rzeczy działy się między niemi. Za długoby o tem opowiadać. Otóż, kiedy ją ostatnim razem wytłukł, przybiegam wściekła i cóż widzę? Ten łotr wtulił się w kąt z miną konającą. Chciał, abym myślała, że to on został przez nią pokrzywdzony.
Przerwała sobie i zwróciła się do królika:
— Słuchaj nie słuchaj, zawsze łajdak jesteś!
I obracając się do brata:
— On rozumie wszystko, co ja mówię — szepnęła, mrugając oczyma.
Ksiądz Mouret nie mógł dłużej wytrzymać w buchającem od królikarni gorącu. Życie drgające pod tą sierścią, wydartą z brzucha matek, ziało ku niemu z siłą odurzającą go. Dezyderya, jakby się upajała stopniowo, stawała się coraz weselsza, bardziej różowa, pewniejsza siebie.
— Ależ nikt cię nie woła! — krzyknęła. — Zawsze tak wyglądasz jakbyś uciekał... A mojeż pisklęta! Wykluły się tej nocy.
Wzięła garść ryżu, rzuciła przed siebie. Kura gdakając zwołująco, zbliżyła się poważnie, a za nią cała gromada piskląt, ze świegotem i gwałtownem rozbieganiem się ptactwa zabłąkanego. Kiedy były w samym środku ziarn ryżu, matka uderzyła mocno dziobem, odrzucając ziarna które rozbiła, a małe, dziobały przed nią pośpiesznie. Zachwycające dziecęcością, półnagie, z głową okrągłą, z oczami żywemi jak ostrza stali, z dziobkiem tak śmiesznie osadzonym, z puszkiem tak zabawnie stojącym do góry, iż podobne były do trzygroszowych zabawek. Dezyderya śmiała się z uciechy, patrząc na nie.
— Kochaniątka! — szeptała.
Wzięła dwoje, po jednem do każdej ręki, okrywając je mnóstwem pocałunków. I ksiądz musiał ja oglądać szczegółowo, a ona mówiła spokojnie:
— To niełatwo odróżnić koguty. Ale co do mnie, to się nie pomylę... Ot, to jest kura, a to, także kura.
Postawiła je na ziemi. Ale inne kury zbiegały się do ryżu. Wielki kogut czerwony o piórach płomienistych, postępował za niemi, podnosząc swe szerokie łapy z pełnym ostrożności majestatem.
— Aleksander robi się przepyszny — rzekł ksiądz — aby sprawić przyjemność siostrze.
Kogut nazywał się Aleksander. Patrzył na młodą dziewczynę swojem ognistem okiem, z głową obróconą i rozszerzonym ogonem. Zbliżył się aż do brzegu jej spódnic.
— On mię lubi, — rzekła. — Tylko mnie jednej pozwala się zbliżyć do siebie. To dobry kogut. Ma czternaście kur i nie znajduję nigdy jaja bez zarodka... Prawda, Aleksander?
Schyliła się. Kogut nie uciekł przed jej pogłaskaniem. Zdawało się, że fala krwi zapala jego grzebień. Bijąc skrzydłami, z wyciągniętą szyją, wydał krzyk przeciągły, dźwięczący jakby wyszedł z trąby śpiżowej. Po czterykroć zapiał, a wszystkie koguty w Artodach odpowiadały z oddali. Dezyderyę rozbawiła bardzo zmieszana mina brata.
— A co, rozdziera ci uszy? — rzekła. — On ma głos znakomity... Ale wierz mi, że nie jest zły. To kury są złe... Czy pamiętasz tę wielką nakrapianą, co znosiła żółte jaja? Pozawczoraj zdarła sobie skórę na łapce. Jak tamte zobaczymy krew, jakby powaryowały. Wszystkie za nią chodziły, dziobały ją, piły jej krew, tak że do wieczora zjadły jej łapę. Zastałam ją, kiedy z głową za kamieniem, jak głupia, nic nie mówiąc, dawała się pożerać.
Żarłoczność kur nie przeszkadzała jej śmiać się. Opowiedziała inne okrucieństwa ze spokojem: młode kurczęta z zadem rozszarpanym, z wyciągniętemi wnętrznościami, po których odnalazła tylko szyję i skrzydła; pokot kociąt zjedzonych w stajni, w kilka godzin czasu.
— Dałbyś im człowieka — mówiła — a poradziłyby mu... A wytrzymałe! Doskonale żyją ze złamaną nogą. Z ranami, z takiemi dziurami w ciele, że pięść wlezie, zajadają jak zwykle swoją zupę. Ja dla tego lubię je; we dwa dni ciało im odrasta, a ciepłe są zawsze jakby miały zapas słońca pod piórami... Kiedy je chcę uraczyć, to kraję im mięso surowe. A robaki! Zobaczysz zaraz czy im smakują.
Pobiegła do kupy gnoju, znalazła robaka i wzięła go bez obrzydzenia. Kury rzucały się do jej rąk. Ona, podnosząc robaka bardzo wysoko, bawiła się ich łapczywością. Wreszcie otworzyła palce. Kury tłoczyły się, rzuciły, potem jedna z nich uciekła z robakiem w dziobie, goniona przez resztę. Tym sposobem był on porwany, zgubiony, odebrany znowu, aż wreszcie jedna kura z wielkim wysiłkiem gardła, połknęła go. Wtedy, wszystkie naraz się zatrzymały, z szyją przechyloną, okiem okrągłem, wyczekując drugiego robaka. Dezyderya uszczęśliwiona, wołała na nie po imieniu, mówiła im czułości; a ksiądz Mouret cofał się o kilka kroków wobec tego natężenia żarłocznego zapału.
— Nie, wcale nie nabrałem odwagi — rzekł do siostry, która chciała, aby ocenił wagę kury przez nią tuczonej. — Boję się dotykać żywych zwierząt.
Starał się uśmiechnąć. Ale Dezyderya nazwała go tchórzem.
— Jakto! a moje kaczki, gęsi, indyki! Cóibyś robił, żebyś tego wszystkiego musiał doglądać?... Ot co brudne jest, to kaczki. Słyszysz jak kłapią dziobem w wodzie? A kiedy dają nurka, widać tylko ogon prosty jak świeca... Gęsiami i indykami też rządzić niełatwo. Co? czy to nie zabawne, jak one chodzą, jedne cała białe, drugie czarne, ze swojemi dużemi szyjami. Zdawałoby się, że to panowie i panie. O, są to stworzenia, którym nie radziłabym powierzyć jednego palca. Połknęłyby ci go gładko za jednym razem... Moje palce, to całują, widzisz!
Przerwał jej mowę radosny bek kozy, która wreszcie potrafiła otworzyć źle zamknięte drzwi od stajni. W dwóch susach, zwierzę było przy niej, klękając na przednich łapach, głaszcząc ją rogami. Ksiądz znajdował, że ma ona dyabelski wyraz z tą bródką spiczastą i skośnemi oczami. Dezyderya objęła ją za szyję, pocałowała jej głowę, biegając z nią, mówiąc, że ją possie. Często się zdarzało, jak mówiła, że chcąc pić w stajni, kładła się i ssała kozę.
— Patrz, pełne są mleka — dodała, podnosząc ogromne dójki zwierzęcia.
Ksiądz przymknął oczy, jakby mu kto pokazywał coś nieczystego. Pamiętał, że w klasztorze świętego Saturnina w Plassans, widział jako ozdobę rynny kozę kamienną z mnichem. Kozy, przesiąknięte wonią kozła, z kaprysami i uporem ladacznic, pozwalające każdemu swych wymion wiszących, były zawsze dla niego istotami z piekła rodem, tryskającemi lubieżnością. Pozwolił siostrze trzymać jedną dopiero po wielu tygodniach ciągłych próśb. A sam, kiedy przychodził unikła nawet muśnięcia długiej jedwabistej sierści tego zwierzęcia, bronił swej sutany od zbliżenia się rogów.
— Zaraz cię już uwolnię — rzekła Dezyderya — spostrzegając się, że brat był coraz bardziej nieswój. Ale pierwej muszę ci jeszcze coś pokazać... Obiecujesz, że nie będziesz się gniewał? Nie mówiłam ci o tem, bo nie byłbyś chciał... Gdybyś wiedział jaka jestem kontenta!
Błagała, składając ręce i opierając głowę na ramieniu brata.
— Nowe jakie szaleństwo — rzekł tenże, nie mogąc powstrzymać uśmiechu.
— Zgodzisz się, powiedz! — mówiła z oczami połyskującemi od radości. — Nie będziesz się gniewał?... Ono takie śliczne!
Pobiegła, otworzyła niziutkie drzwi w szopie. Małe prosię wyskoczyło jednym susem na dziedziniec.
— Ach, aniołek! — rzekła z wyrazem głębokiej uciechy, patrząc jak biegło. Prosię było bardzo ładne, całe różowe, z ryjkiem wymytym w pomyjach, z obwódką brudu przy oczach, od ciągłego chlapania się w korycie. Podskakiwało, potrącając kury, przybiegając aby im zjeść to co dla nich było rzucone, napełniając ciasne podwórko swemi nagłemi obrotami. Jego uszy kłapały mu po oczach, ryjek chrapał przy ziemi; podobne było na swych cienkich nóżkach do zwierzęcia na kółkach. A z tyłu, ogon, wyglądał na kawałek sznureczka służącego do zawieszania go.
— Nie chcę tu tego zwierzęcia! — zawołał ksiądz bardzo niezadowolniony.
— Sergiuszu, mój kochany Sergiuszu — błagała znowu Desyderya — nie bądź niedobry... Widzisz jakie to niewinne, kochane maleństwo. Wymyję je i będę utrzymywała bardzo czysto. Teuse poprosiła o nie dla mnie, nie można go teraz odsyłać... Widzisz, patrzy na ciebie, poczuło cię. Nie bój się, ono cię nie zje.
Przerwała sobie, wybuchając szalonym śmiechem. Mały prosiak, ogłuszony, wpadł między nogi kozy i przewrócił ją. Zerwał się i znów pobiegł kwicząc, płosząc cały drób. Aby go uspokoić musiała Desyderya dać mu wiadro pomyj. Wlazł do wiadra po same uszy; chlupał i pomrukiwał a krótkie drgania przechodziły po jego różowej skórze. Zmoczony ogon zwisał na dół.
Ksiądz Mouret ze wstrętem słuchał chlupotania tej brudnej wody. Od kiedy tu był, chwytała go duszność, gorąco w piersiach, policzki, miał rozpalone, ręce również. Zwolna ogarniał go zawrót głowy. Czuł teraz w tem zapowietrzenia wszystko razem, smrodliwe ciepło królików i drobiu, lubieżną woń kozła, mdły zapach tłustego prosięcia. Było to jakby przesycenie powietrza płodnością zbyt wielką na jego dziewicze ramiona. Zdawało mu się, iż Dezyderya urosła, rozszerzając się w biodrach, machając ogromnemi rękami, zamiatając na ziemi swemi spódnicami tę woń potężną, w której on omdlewał. Zaledwie jeszcze zdążył otworzyć furtkę. Stopy jego przylegały do bruku wilgotnego od gnoju, tak silnie, iż sądził, że ziemia zatrzymuje go uściskiem. I naraz wróciło mu wspomnienie Paradou z wielkiemi drzewami, cieniami czarnemi, potężnemi zapachami, i nie mógł się temu obronić.
— Jesteś cały czerwony — rzekła Dezyderya, przechodząc także na drugą stronę płotu do niego. Czy nie jesteś kontent, żeś wszystko zobaczył?... Słyszysz jak krzyczą?
Zwierzęta, widząc że ona odchodzi, cisnęły się za nią do sztachet, wydając żałosne krzyki. Prosiak zwłaszcza miał kwik przeciągły piły, którą się ostrzy. A ona pięknie się im kłaniała, posyłała im całusy ręką od ust, śmiejąc się, że się tak gromadzą wszystkie za nią, jakby w niej rozkochane. Przyciskając się do brata, idąc za nim do ogrodu:
— Jabym chciała krowę — szepnęła mu do ucha, cała zarumieniona.
Spojrzał na nią z ruchem odrazu odmownym.
— Nie, nie, nie teraz — zaczęła żywo. — Póżniej pomówię o tem z tobą... W stajni byłoby miejsce. Taką śliczną, białą krowę z czerwonemi plamami. Zobaczyłbyś, jakie doskonałe mieli byśmy mleko. Koza to ostatecznie jest za mało... A jakby krowa się ocieliła!...
Tańczyła, klaskała w ręce, a ksiądz odnajdował w niej tamto powietrze kurników, które zabrała swojemi spódnicami. Zostawił ją też w ogrodzie, siedzącą na ziemi przy ulu, z którego pszczoły brzęczały jak kule złote na jej szyi, wzdłuż jej nagich rąk, we włosach, nie kłując jej wcale.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: Artur Gruszecki.