Awantura (Kraszewski, 1885)/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Awantura
Podtytuł Powieść osnuta na plotce
Pochodzenie „Świt“, 1885, nr 44-66
Wydawca Salomon Lewental
Data wyd. 1885
Druk Salomon Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


W jednym z najbardziéj rozpowszechnionych dzienników warszawskich, pomiędzy ogłoszeniami płatnemi, jedno, tajemniczo brzmiące, które długo drukować się wzbraniano, zwracało powszechną uwagę.
Ludzie chłodniejsi mieli je za jakąś mistyfikacyę, drudzy twierdzili, że historya była prawdziwą, inni nareszcie upatrywali w tém koncept redaktora dla obudzenia ciekawości w czytelnikach.
Ogłoszenie brzmiało jak następuje:
„Matka, okolicznościami smutnemi przed laty dziesięciu zmuszona do porzucenia synka na opiece dwojga staruszków, uwolniona teraz od prześladowania i ucisku, jakich doznawała, zgłasza się do nich, pragnąc odzyskać skarb najdroższy. Imię chłopca było Maks.
(Tu następował opis ubrania, twarzy, barwy oczu i włosów).
„Wynagrodzenie za koszta utrzymania i wychowania gotową jest matka powrócić z wdzięcznością, a nawet znaczną ofiarą okupić ukochaną, a ocaloną dziecinę.”
W kamienicy na Starém Mieście, należącéj do wdowy pani Pawłowiczowéj, gdyż pan Teofil zmarł był przed trzema latami, staruszeczka w okularach, siedząc zrana przy kawie, rozczytywała się w Kuryerku.
Była samą. W oknie tylko szczebiotały w klatce kanarki, a piękny kot, zwinięty u nóg jéj w kłębek, mruczał, dopominając się o śniadanie.
Salonik ten skromny, mieszczański, od lat dziesięciu wcale się nie zmienił, przybył w nim tylko bardzo piękny fortepian Kralla, na którym dużo nut leżało.
Na pani Pawłowiczowéj lat ów dziesiątek, bolesne owdowienie, nie wywarły zbyt widocznego wpływu; zawiędła staruszka z uśmiechniętą smutnie twarzą, tąż samą była prawie, jakąśmy widzieli w Krasińskich Ogrodzie.
Czytanie Kuryerka, zarówno z sucharkami do kawy potrzebnego, sprawiało pani Pawłowiczowéj przyjemną dystrakcyę, ale nigdy zbyt ją nie poruszało.
Na ten raz zatrzęsła się, pobladła. Kuryerek wypadł jéj z rąk i omało sama nie stoczyła się z krzesełka, schyliwszy się po niego. Złożony w kilkoro, z obawą natychmiast schowała do kieszeni.
— O mój Boże! — zawołała cicho — nuż mu gazetka w oczy wpadnie, a on sobie przypomni!
Załamała ręce pomarszczone. Stracić Lutka dla niéj było to więcéj, niż życie postradać. Do śmierci przygotowywała się pobożnie, ale rozłączenie na świecie z tym, który dla niéj był synem, którym się cieszyła, który w oczach jéj rozkwitł tak cudownie, oddać obcym, puścić w świat inny, zostać osamotnioną sierotą, było niewysłowioném nieszczęściem.
Lutek wprawdzie zapomniał był prawie całkowicie piérwszą matkę i przyswojenie Pawłowiczów — unikano o tém rozmowy — lecz któż mógł powiedziéć, czy w duszy jego nie zostało jakie wspomnienie, które się teraz mogło rozbudzić?...
Z ogłoszenia domyślać się było można, iż Maks-Lutek należał do zamożnéj, zapewne arystokratycznéj rodziny. Pawłowiczowa obawiała się, aby pokusa jaka nie pociągnęła go ku niéj. W kamieniczce na Starém Mieście, czego się mógł młody Pawłowicz, choć zamożny, spodziewać? Życia na uboczu, skromnego, cichego, dostatniego, lecz wcale nie świetnego. Mógł się ożenić bogato, lecz jako syn kupca i mieszczanin musiał pozostać w swéj sferze.
Tymczasem przybrana matka oddawna w nim dostrzegła gusta i instynkta, które krwi przypisywała. Nadzwyczaj piękny chłopak miał rysy wielce arystokratyczne, ruchy wdzięczne od natury, upodobanie we wszystkiém piękném, szlachetném, wznioślejszém.
Stary Pawłowicz za żywota swego chciał z niego zrobić sławnego lekarza, albo inżyniera; okazało się, że do matematyki, do nauk przyrodniczych, Lutek mało miał powołania. Za to lubił namiętnie muzykę, bawił się chętnie rysunkami, czytał i deklamował poezye, gorąco zajmował go teatr. Matka przybrana nie żałowała na suknie eleganckie od dobrego krawca, i na Lutku wszystko téż leżało dobrze, umiał się ubrać, smak miał wytworny.
Temperamentu żywego, lubił się bawić, trzpiotał, marzył o konnéj jeździe, o polowaniu, słowem, natury mieszczańskiéj wcale w nim czuć nie było.
Wszystkie te przymioty i wady w oczach i sercu staréj Pawłowiczowéj czyniły go miłym, nadawały mu urok, ale i niepokoiły ją po trosze. Za życia ojca przybranego już dłużki za niego potajemnie opłacać musiała; teraz, dawszy jéj słowo, że ich robić nie będzie, dotrzymywał go wprawdzie Lutek, ale z każdym dniem rosły wydatki, a tak się matusi przypochlebiać umiał, że choć przestrzegała, uczyła oszczędności, niczego mu nigdy odmówić nie umiała.
Naprawdę Lutek Pawłowicz mógł się nazwać jednym z najszczęśliwszych akademików, bo rozpoczął był już studya akademickie.
Słuchał historyi, literatury, przerzucał się z kursów na kursa, pracował ile sam chciał, miał wszystko prawie, czego mógł zapragnąć. Kochał matusię, ona jego i marzył o przyszłości jeszcze szczęśliwszéj, w którą wchodziła piękna twarzyczka, pożycie rajskie, wszystkie życia przyjemności.
Czasami zdawało się Lutkowi, że ma i powinien być artystą, lecz, jak tylko łamać się przychodziło z trudnościami przygotowawczemi, przysiedziéć fałdów, ponudzić się, porzucał zawód i ograniczał się dyletantyzmem. Jedną muzykę i to tylko, niestety, fortepianową, doprowadził do pewnego stopnia wprawy i biegłości. Miał wiele i w tém smaku, a na serio uczyć się nie chciał.
Lepsze towarzystwo, widywane zdala, podobało mu się wielce, miał pociąg do niego; ale obawiała się go staruszka dla syna, bo miała uprzedzenie, a nasłuchała się tych plotek niechętnych, które plączą się po bruku.
Pragnęła co najprędzéj znaléźć dla niego stałe zajęcie, cel w życiu jakiś, a potrzeba było czekać, aby się objawiło powołanie, aby on sam poczuł je w sobie. Cieszyła się tém, iż się przecie uczył czegoś.
Każdego dnia regularnie najprzód rano Lutek przychodził do matki, którą kochał, aby jéj ręce pocałować i dostać błogosławieństwo na dzień poczynający się; wracał potém na obiad, czasem wieczory spędzał w domu przy fortepianie, niekiedy wolno mu było do siebie zaprosić kilku dobrych towarzyszów.
Pokoiki, które zajmował obok matki na tém samém piętrze, wesołe były, przystrojone, wygodne i nie zbywało w nich na niczém; nie było to po pańsku, lecz dostatnio, zamożnie, a środki pomocnicze do nauki, choćby najdroższe, stały na zawołanie.
Niekiedy wśród wrzawliwych rozpraw z kolegami poczciwa staruszka zjawiała się wśród przyjaciół syna i odżywiała wesołą ich młodością, przynosząc im za to jakiś przysmak i łakocie.
Z tego, cośmy o Lutku powiedzieli, zewnętrzną jego postać wyobrazić sobie łatwo; co w sercu i duszy już mieszkało lub wyrobić się mogło jeszcze, będąc w zarodku, zgadnąć nie było łatwo. On sam nie miał jeszcze najmniejszego wyobrażenia, co zrobi z sobą.
Znajdował się właśnie na tém rozdrożu młodości, które o przyszłości stanowi. Serce było dobre, popędy szlachetne, ale krew grała żywo i wszystkie świata pokusy niezmiernie na niego działały. Pobożna bardzo pani Pawłowiczowa zaniedbane w tym względzie wychowanie dziecięcia starała się późniéj o ile możności wynagrodzić, wszczepiając mu pobożność i pilnując spełniania religijnych obowiązków. Lutek nawet wśród swobodniéj myślącéj młodzieży dotąd się pod tym względem nie zepsuł. Nadewszystko na przywiązanie jego do siebie Pawłowiczowa rachowała, bo jéj téż winien był wszystko, i największą niewdzięcznością byłoby zapomnienie zaciągniętych względem niéj obowiązków.
Godzina kawy z Kuryerem, którego tak pośpiesznie w głębiny kieszeni zanurzyła Pawłowiczowa, była właśnie tą, o któréj Lutek do niéj przychodził.
Jakoż niebawem otworzyły się drzwi i śliczny chłopak, jak laleczka ustrojony, z kilku książkami pod ręką, z wysypującym się zaledwie na zwierzchniéj wardze ciemnym wąsikiem, wszedł wesoło do pokoju. Zbliżył się, aby rękę matusi ucałować, obejrzał po saloniku, przywitał kota, który mu się o nogę ocierał, i siadł na chwilę przed Pawłowiczową, zjadającą go oczyma.
Zmieszana wyczytaném w Kuryerze ogłoszeniem, staruszka jeszcze ust nie mogła otworzyć, gdy Lutek jéj oznajmił, że bardzoby chciał być na ostatniéj maskaradzie.
— Gdyby kto starszy mógł pójść z wami — odparła matka — nicbym nie miała przeciwko temu, ażebyś się rozerwał z dobrymi kolegami. Ale sami młodzi, w niezbyt dobraném towarzystwie — obawiam się.
— Ale ja bo jestem bardzo rozumny — rozśmiał się Lutek — niech mama wierzy, a nadewszystko złego i rozpasanego towarzystwa nie lubię. Maskarada kończy się o północy i ja zaraz do domu powrócę.
Pawłowiczowa trochę się opierać chciała jeszcze, gdy Lutek pocałowaniem ręki ją zwyciężył. Łzy miała na oczach.
— Proszę cię, tylko nie zazięb się. W sali gorąco, przy wyjściu obwieje cię wiatr chłodny. Nic łatwiejszego, jak dostać jakiego zapalenia. Ileż to suchot winniśmy karnawałowi...
Lutek zaręczył, że weźmie futerko i szal na szyję, pocałował raz jeszcze w rękę matkę i, śpiewając, wyszedł z pokoju, a za nim niespokojny pogonił wzrok Pawłowiczowéj.
Historya Lutka i jego usynowienia, o któréj nigdy już teraz nie mówiono nawet, mało komu znaną była z najbliższych przyjaciół Pawłowiczów. Do tych należała dawna koleżanka, towarzyszka na pensyi, równie potém owdowiała, jak pani Salomea, stara kupcowa Grzegorzewiczowa, która zdawszy swój handel korzenny na synów, sama żyła przy nich, używała wczasu i bardzo często do przyjaciółki Salomei zaglądała.
Kochały się wielce, choć charakterami wcale nie były do siebie podobne. Pawłowiczowa cicha była, milcząca, cała w szczęściu swém domowém zamknięta; Grzegorzewiczowa, któréj piastowanie wnucząt nie starczyło, niezmiernie ciekawa była plotek, swatała, rozwodziła, wiedziała, co się w mieście działo, a w duchu należała do opozycyi, która arystokratycznych sfer, kłaniając się im, nie cierpi i ciągle plam na nich szuka.
Dla Grzegorzewiczowéj skandalik w wyższém towarzystwie był prawdziwym przysmakiem. Stało się téż i dzisiejsze ogłoszenie dla niéj przedmiotem najżywszego niepokoju. Co najśpieszniéj biegła się czegoś dowiedziéć do Salusi.
Nim czas miała rozpocząć zadychana babina, Pawłowiczowa położyła palec na ustach i dała jéj znak, ażeby milczała. Sprzątano właśnie kawę; wyszły razem do sypialni.
— Moja Marysieczko — odezwała się w progu gospodyni — zaklinam cię, nie mów o tém, milcz, nie przypominaj nikomu; jestem w trwodze śmiertelnéj o Lutka. Mało kto wiedział, żeśmy go sobie przyswoili; nie zdradź mnie.
— Hm! — zniżonym głosem poczęła siadając Grzegorzewiczowa — myślisz, że Lutek o tém zapomniał? że ogłoszenia czytać nie będzie? że mu ono nie da do myślenia? Chłopak miał ósmy rok.
— Ja mojego ósmego roku prawie nic nie pamiętam — odparła Salusia.
— A ja mój doskonale — przerwała Marysieczka. — Dostałam rózgą za pokrajaną umyślnie sukienkę... Myślisz, że Lutkowi nagła zmiana matki surowéj na taką, jak ty dobrą i złotą, nie stanie za rózgę? O! on pewnie pamięta wieczór, gdyście go tu przyprowadzili.
— On ogłoszeń nigdy nie czyta, a teraz karnawałem zajęty, gdzie mu to w głowie?
— Ba! ba! — zawołała Marysieczka — on o tém nie myśli, ale całe miasto, począwszy od przekupek za Żelazną Bramą, gada o tém dziecku zatraconém, o uszy mu się to odbije.
Grzegorzewiczowa miała powierzchowność staréj, niepoczesnéj przekupki, ale rozum zdrowy i sąd wytrawny.
— Moja Salusiu — rzekła — ja tu nie darmo przybiegłam do ciebie. Byłam pewną, że stracisz głowę, a ja ci dobrze z serca życzę. Ty się mylisz, kochanie moje, rachując na przypadek, na niedosłyszenie, na zapomnienie. Ja na twém miejscu wcalebym postąpiła inaczéj.
— A jakże? — spytała zaciekawiona Salusia.
— Wprostbym Lutkowi powiedziała wszystko — ciągnęła daléj Marysieczka, sapiąc od pośpiesznego mówienia. — Chłopak rozumny i do ciebie, dobrodziejki swéj, przywiązany, ani wątpić, że téj matki, która się jego zaparła, po któréj tak gorzkie pozostało wspomnienie, znać nie zechce.
Gdyby mu się tam nawet nie wiem co uśmiechało, miliony i tytuły, byłby podłym, gdyby ciebie, moja Salusiu, opuścił. Ta matka, co się o niego upomina, co ona warta? Z pozwoleniem, moja Minka, co za kociętami swemi gotowa w ogień i wodę, lepsza od niéj.
Plunęła na podłogę Grzegorzewiczowa i nogą zatarła, w taki trzewik uzbrojoną, że strach było nań spojrzéć.
— Ja sama nie wiem! sama nie wiem — zaczęła załzawiona Pawłowiczowa. — I tak źle i tak nie dobrze; niech Bóg mnie obroni! Lutek ma złote serce, ale pokusy...
— Nie wartby był ciebie, gdyby się choć zawahał — dodała kupcowa. — Ja mu więcéj ufam, niż ty. Bądź spokojna. A że się sprawa przed nim nie utai, i że on sobie przypomni, za tobym szyję dała...
— Truchleję! — zakończyła biedna staruszka.
Na obiad potém powrócił do domu Lutek. Ze strachem przyjęła go matka, obawiając się, czy już się o czém nie dowiedział, ale był tak zajęty dominem, maską i ubiorem na maskaradę, że przy obiedzie o niczém więcéj mowy nie było.
Biedna matka zajęła się gorliwie przysposobieniem hiszpańskiego ubioru syna. Lutek w nim wyglądał jak prawdziwy grand, przynajmniéj ślicznemi rysami twarzy.
Wieczorem sama, z pomocą służącéj, zapragnęła ustroić go na maskaradę. Lutek był w najlepszym humorze. Przypinała mu właśnie jakieś kokardy do ramienia, gdy nagle zwrócił się do staruszki.
— Czytała dziś mama ogłoszenie w Kuryerku? — zawołał. — Historya trochę do mojéj podobna, ale nie moja! nie moja!! Zresztą, gdyby się do mnie jaka jéjmość, porzuciwszy i wyrzekłszy, po dziesięciu latach zgłosiła, powiedziałbym jéj: Nie znałaś mnie, gdym był biedny i słaby, zdałaś na los i ręce obcych, nie mamy już nic wspólnego z sobą.
Pawłowiczowa, która, piérwsze słowa usłyszawszy, o mało nie zemdlała, gdy Lutek mówić dokończył, rzuciła mu się na szyję i rozpłakała, okrywając pocałunkami.
Lutek nie dodał już ani słowa i, jak gdyby co najprędzéj chciał o tém zapomniéć, natychmiast mówić zaczął o czém inném.
Biedna staruszka jąkała się tylko, łzy ocierając. Turek i żydek, młodzi towarzysze Lutka, którzy z nim razem mieli być na maskaradzie, nadeszli właśnie, i chłopak ustrojony, szczęśliwy, wybiegł z nimi.
Pawłowiczowa po oddaleniu się ich padła na kolana, dziękując Bogu. Nie była zupełnie uspokojoną, ale niebezpieczeństwo chwilowo zdało się usunięte. Lutek miał złote serce i historyi własnéj nie chciał brać za swoją.
W kilka dni, pocieszała się stara, ludzie mieli przestać mówić o tém ogłoszeniu i o niém zapomniéć.
Tak sobie pochlebiała.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.