Przejdź do zawartości

Atlantyda (Jókai, 1926)/XIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Mór Jókai
Tytuł Atlantyda
Pochodzenie Atlantyda
Wydawca Bibljoteka Groszowa
Data wyd. 1926
Druk Polska Drukarnia w Białymstoku
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Antoni Lange
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XIII

Miasto lśniło zdala wśród ciemności wieczornej, gdy pięciu ludzi stanęło u jego bramy. Wszystkie domy błyszczały od pochodni i lamp różnokolorowych.
Zaczynała się uroczystość kwiatów, mająca trwać trzy dni. W owym czasie wszystkie ulice i dachy domów były pokryte wonnemi kwiatami, słupy były uwieńczone bukietami z ziół rozmaitych, a posągi bogów były połączone barwistemi i pachnącemi łańcuchami.
Święto kwiatów jest też świętem miłości: róża, wiosna, kwiecista łąka — to najpiękniejsze zjawienia. Wiedzą o tem mieszkańcy miasta Trytona i uważają się za szczęśliwych ludzi, gdy rozpoczyna się ta uroczystość: uroczystość róż, łąk i wiosny.
Po ulicach, obsypanych kwiatami, idzie pięciu smutnych ludzi; na ramionach mają płaszcze, w rękach długie spisy. Ci, co ich spotykają, z podziwem na nich patrzą. W mieście Trytona, w owym dniu żaden mężczyzna sam nie chodzi: każdy ma towarzyszkę. Ani oręża w owym dniu żaden mężczyzna nie nosi. Pewnie to cudzoziemcy, którzy zwyczajów nie znają.
Na placu, pośród kwiatów, stoi stare wydrążone drzewo oliwne, którego gałęzie spadają na ziemię, a ciemne liście, jak baldachim, otaczają pień drzewa.
Pięciu obcych rycerzy w każdym domu przywołuje ciche syknięcie, pieszczony głosik, słodkie słowo. Uśmiechnięta twarz, kuszące oko spogląda na nich, z mostów spadają im na głowy woniejące kwiaty.
Oni zaś milczą i nie zwracają na to uwagi; idą ku starej oliwie i tam wbijają swe włócznie; na włóczniach zawieszają płaszcze, aby namiot urządzić, i zabierają się do spoczynku.
Ciekawy lud otacza obcy namiot; naprzód szepcze coś między sobą, później ich wywołuje, wreszcie zuchwale podnosi zasłony, zagląda i wzywa na uroczystość.
Bar Noemi powstał i ukazał się wśród tłumu.
— Mieszkańcy miasta Trytona, dużo was jest tutaj?
Lud poznał z grzmiących słów zwycięzcę olbrzyma i z przestrachem rozsunął się przed nim.
Bar Noemi spojrzał na ten tłum, pokryty morzem kwiatów: ile głów — tyle wieńców.
— Idźcie i zwołajcie więcej ludzi. Przyślijcie ich tutaj, aby usłyszeli, co powiem.
Z ulic i mostów, z dachów i mieszkań wybiegła moc ludzi i słuchali ciekawie.
— Mieszkańcy miasta Trytona! — mówił Bar Noemi — słuchajcie, czego wysłuchać musicie! Pan, jedyny Bóg prawdziwy, Pan morza i ziemi, mówi do was przez moje usta. Pięciu ludzi sprawiedliwych przybyło do waszego miasta, aby usunąć wyrok Boga, który na zagładę ostateczną was skazał. Nie lata, ale dni wasze są już policzone, albowiem wypełniła się czara waszych grzechów i nadeszła godzina kary. Pokutujcie za wasze winy, posypcie głowy wasze popiołem i proch rzućcie u wrót waszych domów, zamiast kwiatów i zielonych liści, gdyż zaprawdę, powiadam wam, gniewna ręka Pańska wisi nad wami i niedługo nadejdzie chwila, kiedy ta ziemia przestanie rodzić kwiaty i zielone liście!
— Lud głośno śmiać się począł.
— Ten cudzoziemiec sam nie wie, co mówi. Co za szkoda: taki piękny człowiek, a taki bezrozumny! taki silny, a taki zimny!
I wesoło tańczyli i śpiewali, hołdując kwiatom, które kwitną na zielonych gałęziach i na różowych ustach niewiast.
I oto tej samei nocy, kiedy Bar Noemi ukazał ludowi gniewny palec Boży, z przeraźliwem brzęczeniem przybył z pustyń ciemny tuman, niezliczona chmara szarańczy; czarna, zakrywająca słońce i gwiazdy, armja spadła na ziemię i osiadła na kwiatach i trawie; szybko pełzając, potężni ci wojownicy niszczyli łąki i trawniki; młode gąsienice obsiadły drzewa, wlazły na dachy, gromadami sunęły po ulicach i mostach i w niesłychanej liczbie obsiadły każde drzewo, każdy kwiat, każdy krzew. Po jednym dniu cała okolica była zniszczona: palmy były bez wieńców, lasy były bez liści, gaje puste, trawy i zioła zniknęły.
Tylko jedno stare drzewo oliwne pozostało całe ze swemi ciemnemi, zielonemi liśćmi, pod których cieniem spoczywał Bar Noemi i jego towarzysze.
Na trzeci dzień przestraszony lud z krzykiem pobiegł do namiotu przybyszów i błagał człowieka, który wyrzekł przekleństwo, aby odwrócił od ich kraju kary niebios, aby nie zniszczył ich ziemi.
Bar Noemi rozżalił się nad spustoszoną krainą i podniósłszy ręce do nieba, modlił się — a po kilku godzinach nadszedł wicher potężny, który porwał szarańczę i poniósł w morze, gdzie wszystko poginęło. Nocny szron zabił młode gąsienice, nim spadły w wodę. Trawy i drzewa niedługo potem znowu zazieleniały i z ludzkich serc znikło pierwsze przerażenie, gdy znikła pierwsza klęska.
A jak bujnie zakwitła znów trawa i kwiat, tak bujnie znów uderzyły namiętności w ludzkiem sercu. Znów u bogato zastawionych stołów ucztują, znów z wieńcami na głowach tańczą i śpiewają i drwią z pięciu ludzi, którzy w mieście Trytona, dalecy od rozkoszy, siedzą samotnie. Wreszcie, gniewni za ich obojętność, rozkazali, aby im jeść nic nie dawano: — „Jeżeli nic ich z miasta nie wygna, niech ich głód wypędzi“.
Gniewem napełniła się pierś Bar Noemiego i jeszcze z ust jego przekleństwo nie wyszło, gdy sklepienia niebios grzmieć poczęły, jakby w posadach swych się waliły, i cały błękit pokrył się czarnemi chmurami i z gniewnych niebios upadł grad, pustoszący wszystkie nadzieje i całą dumę narodu.
Druga klęska znów przeraziła mieszkańców Oceanji i pośpieszyli oddać owoce ofiarne pięciu obcym ludziom, owoce, których dotychczas nie dotykali, gdyż dla Boga były przeznaczone. I poczęli ich błagać, aby i tę klęskę od nich odsunęli.
Na modlitwą prawych ucichło niebo, a gdy zdjął Pan z grzesznej krainy swą rękę, na nowo w sercu wyspiarzy zjawiła się bezbożna pycha. Kobiety z malowanemi twarzami, wyzłoconemi brwiami włożyły suknie ze szklanych włókien i biegły ulicami, urągając Bogu i drwiąc z młodzieńców, którzy, w namiocie swym ukryci, nie poruszali się na widok ich wdzięków ułudnych i kuszących.
Na placu, niedaleko od miejsca, gdzie stał namiot cudzoziemców, był wodotrysk z wielką cysterną, gdzie o świcie i o zachodzie słońca przychodziły się kąpać białe postacie dziewcząt oceanijskich, nęcąc nieustannie zmysły młodzieńców.
Ale Bar Noemi zakrył spłonioną twarz jedną ręką, a drugą podniósł przeciw nim ruchem odrazy: ten ruch był przekleństwem.
W jedną noc zmienił się porządek pór roku: w ciepły dzień wiosenny zawył zimny wicher od północy, który całą naturę zamroził. Tam, gdzie nigdy lodu nie widziano, rzeki pokryły się twardym pancerzem, a przestraszeni mieszkańcy ujrzeli spadający z nieba biały puch, który zasłoną swoją pokrył pola, lasy, ulice i domy.
Hal gdybyż raz ucichła ta szalona wesołość. Pierwszego dnia dziw nieznany olśnił mieszkańców, przyglądali się ze strachem i ciekawością śniegowi, lodowi, szklanym soplom. Ale nazajutrz przyrządzili sanki i, zawiesiwszy dzwonki, pędzili po śnieżnych ulicach, z wesołą pieśnią na ustach; włożyli ciepłe, bramowane suknie, z lodu zbudowali przezroczyste pałace, ze śniegu cukrowane potrawy.
Na błaganie Bar Noemiego przeminęła trzecia klęska; na nowo ciepłe stonce wyjrzało, śnieg i lód stopniał i zmienił się w wodę, ziemia na nowo zazieleniała.
Trzecia klęska nie poprawiła grzeszników. Śmieli się z pięciu obcych ludzi i jeszcze wzywali Bar Noemiego, aby im więcej dziwów zrobił, gdyż życie tak nudne, tak jednostajne.
Biada ziemi, gdzie już dzieci mówią o nudach życia.
Bar Noemi jeszcze raz przemówił do nich:
— Mieszkańcy miasta Trytona i wy wszyscy, co w Oceanji mieszkacie, słuchajcie, co powiem i opowiedzcie to jedni drugim. Oto Pan ogłasza wam przez moje usta klęski okropne, abyście się upamiętali i poprawili. W pierwszych siedmiu dniach zamrą wody, w drugich — ziemia, w trzecich — powietrze, aby wszędzie, gdzie życie jest, była śmierć; aby wszystko, co teraz jest u piersi matczynej, w grobie leżało. Po trzech tygodniach staniecie przed Bogiem, który dla dobrych jest dobry, ale dla złych — nieubłagany.
Rozweselony lud wyśmiał te słowa i wykrzyknął szyderczo:
— Rób, co chcesz!
Ciężkie przekleństwo dotknęło naprzód wodę. Jakiś mały, zielony robak pokrył powierzchnię wód niezliczoną gromadą, zatruwając ten miły napój wstrętnym odorem, a każde zwierzę, które tej wody się napiło, w cierpieniach padało wpółumarłe. Ryby, w zatrutej wodzie, uśnięte, nawierzch wypływały, a prąd je wyrzucał na brzeg, pokryty szlamem. Wkrótce potem popsuła się woda w studniach: stała się gorzka, słona i budziła odrazę. Pociemniały promienie wodotrysków od szlamu, który naniosły tu przeklęte robaki. Wszystka woda straciła świeży chłód, była natomiast nieprzyjemnie ciepła, tak, że spragnione zwierzęta uciekały od niej i ze śmiertelną boleścią ryczały, podnosząc łby ku niebu. Miały więcej rozumu, niż ludzie. Ci śmiali się z klątwy: kiedy woda zatruta, słodszem jeszcze jest wino. Każdy więc człowiek pił ów podniecający płyn, nawet kobiety i dzieci. Serce człowieka było twarde!
Spadła druga klęska na karmicielkę ziemię. Ciężka prawica Pana ogromem kary przeraziła świat. Suche, twarde otwory rozdarły jej chorą powierzchnię, a od jej wewnętrznego cierpienia, siną pleśnią i żółtym liszajem pokryły się naczynia, mieszkania i gładka kora drzew. Chora, smutna była ziemia: trawa i drzewa rodziły potwory, w słodkich owocach nikt nie widział mięsnej owocni, jadowity robak pożerał ją całą; w ziarnie kłosów osiadł perz; winograd schnie i, więdnąc, na ziemię opada; chlebodajne drzewo zatrutą żywicę sączy i przekleństwo, zamiast błogosławieństwa, rodzi. Chorą i zbolałą jest cała roślinność pod klątwą Boga: tylko człowiek nic nie czuje. O! twarde było serce człowieka.
Po raz trzeci zagrzmiała klątwa nad powierzchnią. Gęste, nieprzejrzane gazy padły na okolicę. Było ciemno, czarno, ponuro. Słońca nie było widać, a dzień był podobny do nocy. Chłodna mgła wytwarzała bolesny kaszel i wstrzymywała oddech. Nie można było chodzić po ulicach, ze ścian spadała jakaś ciecz wilgotna, a ciężki, gęsty obłok, który zawsze ponad ludzkiemi głowy w niebo się unosi, upadł na ziemię, pogrążając w swej toni pola i domy: przeraźliwy był to widok.

„Wgórę fletnie, wgórę rogi!
Niech wesoło zabrzmią śpiewy,
Kiedy mgła zakrywa słońce,
Niech pochodnie jaśniej płoną!
Kiedy tuman na ulicy,
Słodszym będzie kielich wina!
Kiedy życie nasze krótkie,
Bardziej śpieszyć nam wypada!
Kiedy śmierć się do nas zbliża.
Więc rozkoszy wszystkich czarę
Aż do dna, do dna wypijmy!“

Oto jaka myśl górowała nad umysłami mieszkańców Oceanji i nikt nie przyszedł prosić pięciu dobrych, aby Boga o łaskę prosili.
Bar Noemi ze smutkiem patrzył na tę szaloną radość, na ten lud, zuchwale pędzący w przepaść, i z goryczą wyrzekł takie przekleństwo:
— Wszystko, co ludziom jest miłe, niechaj wam straszliwem będzie; słodycz niech będzie goryczą, pokarm i napój — trucizną, sen niech wam będzie zmorą; tam, gdzie szukacie wesela, znajdziecie cierpienie; z pocałunków niech wam trąd się wywiąże; uśmiechnięta twarz niech się wykrzywi boleśnie; każda rozkosz niech w was odrazę budzi.
A gdy minęło dni siedm i mgły się rozproszyły, mieszkańcy Oceanji przerazili się, spoglądając na siebie. Wrzody i trąd obsypały im twarz, nosy i wargi popuchły, włos powypadał, ciało się zgięło. Sam Bóg złamał postać tych, których żałował, że stworzył.
Niebo zaś, które tę część świata pokrywało, stało się nadzwyczaj ponure i żółte. Zniknął błękit, zniknęła promienność słońca. Można było na tem sklepieniu burem obliczyć fałdy, jakie układały chmury.
Ale nie było jeszcze dość kary.
Nie miał wszak przyczyny jeden człowiek, aby śmiać się z drugiego. Wszyscy byli jednakowo brzydcy, wszyscy jednakowo straszni — a jednak szyderstwo było jeszcze głośniejsze, śmiech jeszcze wstrętniejszy.
Zwierzęta domowe nie poznawały swych panów i, nagle, te oswojone, przyzwyczajone do miejsca istoty, gromadami opuszczać poczęły miasto i, jakby smutku pełne, ruszyły w góry. Psy i małe, śpiewne, żółte ptaszki uszły na śnieżne wierzchołki. Jakby zmówiły się ze sobą, psy nie szczekały, ptaki nie śpiewały, aby opuszczeni gospodarze nie gonili za niemi.
Miejsca ich zajęły kruki i wilki. Grobowe te zwierzęta, niby za wspólną zgodą, postanowiły podzielić się ciałem ludzkiem.
Bar Noemi po raz ósmy podniósł klnącą swą rękę i smutnym głosem powiedział:
— Niech będzie śmierć!…
I przyszedł wezwany anioł, straszny anioł Maloch–Hamowez, z płomiennym w ręku mieczem, którym tłumy przebija, przed którym ani wysoko, ani nisko nic się nie ukryje i rozpoczął swoją okropną pracę od najmniejszych istot.
Jeden dzień minął i znikł wszelki owad z powierzchni ziemi, tak, jakby nagle nastąpiła jesień, która ich zabija.
Nazajutrz węże i jaszczurki wybiegły ze swych jaskiń, aby zginąć wśród dnia jasnego u wrót przeklętego miasta.
Na trzeci dzień spadły z powietrza skrzydlaki, w konwulsjach zwaliły się z dachów na ziemię, ulice zaległy gnijącemi ciałami. Wilki z przerażeniem ujrzały, jak ich towarzysze kruki umierają, ale nie miały dość odwagi, aby przy ich trupach pozostać, tylko uszły ku bramom i smutne patrzały wokoło, jakby pytając człowieka:„— Czyż tu nikt nie pomoże?”
Czwartego dnia pozdychały te drapieżne czworonogi, padając przed domami ludzi. Nikt nie pozostał na ziemi, prócz człowieka i potworów dawnego świata.
Ale i to jeszcze ich nie opamiętało, nie przerazili się, że są sami na świecie z temi potworami. Wszystkie istoty pomarły, tylko oni i bałwany ich pozostały.
Był jeszcze czas, nie spełniły się dni. Nie wyrzekł jeszcze nad nimi Bóg najstraszliwszego wyroku. Czekali go.
Krwawy anioł śmierci rozpoczął swą robotę nad ludźmi. Jakaś przerażająca choroba szła z miast do miast, ludzie padali bezpomocni, bezsilni. Krótkie były chwile ich życia: dziś dumny młodzian, jutro blada bezduszna mara. Mogił było więcej, niż domów, i miejsca brakło, aby umarłych pochować. — Biada! biada! — grzmiało po całej ziemi. Po kraju szedł płacz i jęki. Ludzie ze drżeniem w prochu się kładli.
Dlaczego w prochu? Czyż w prochu mieszka Pan? Czyż w niebie szukać Go należy? Ach! nigdy oni tam nie spoglądali, mieli tyle wykutych z kamienia bałwanów i mówili: — „Oto nasi Bogowie. Myśmy ich sami stworzyli”.
I nikt nie miał dość odwagi, aby wyrzec: — „Zrzućcie precz z ołtarzy te ziemskie dziwotwory, które są prochem najnędzniejszym; zróbcie miejsce Bogu, który jednym jest Panem!“
Zamiast tego w sercach mieszkańców zapanował strach i przerażenie i z gniewem biec poczęli ku drzewu oliwnemu i rzucali w Bar Noemiego zatrute strzały, wszelkie nań posyłając przekleństwa.
— Ośm klęsk nie poprawiło ludu! Niech klęska dziewiąta go dotknie! — zawołał wysłaniec gniewu Bożego i uderzył nogą w twardą ziemię.
I drżeć poczęła w swych posadach twarda ziemia. Naprzód jęczenie jej zdawało się niby szum oddalony, później, jak turkot olbrzymiego wozu, który pałace depcze i przewraca świątynie.
Powierzchnia ziemi bałwani się, jak wzburzone morze. Najwyższe palmy koronami swych liści całują twarz swej rodzicielki, a wieże i bastjony chylą się u stóp tych budowli, na których szczycie stały przedtem.
Któż zachowa złote pałace? Tysiące kolumn na prawo i na lewo pęka i w kawałach pada na ziemię. Dumna złota kopuła wali się, gniotąc mieszkańców. Olbrzymie kamienie bram miejskich, jedne od drugich oderwane, giną w otwartej paszczy wstrząsającego ducha głębin ziemskich. Śród ruin pałaców leżą rozbite ruiny mostów wiszących. W proch i czerepy zmieniło się to, co było bogactwem I wspaniałością.
W świątyniach zgromadzony lud wobec ruin i klęsk — zapomnienia szuka — i w podniecających sokach bachanaljów tajemnice rozkoszy ostatniej połyka. Nagle lud wspomniał o Trytonie, który byt głową wszystkich bałwanów i pobiegł szybko ku jego świątyni.
Ośm ścian świątyni leży na ziemi pękniętych, odwieczny bezmyślnie bałwan siedzi na miejscu, z głową ku ziemi spuszczoną. Siedzi na swym tronie, nieruchomy, jak dawniej, tylko wielkie oczy poczęły drżeć zdziwione, że nastąpił taki dzień okropny.
Lud otoczył potwora wokoło i, głowami bijąc o ziemię, wołał:
— Pomóż, Trytonie!
Potwór poczuł nagle pod swemi nogami drżenie ziemi i tam, gdzie na lewej stronie pod jego skórą łuskowatą widziano zwykle powolne pukania serca, słyszeć się dało silne uderzenia i potwór wstał z miejsca i, wysoko podniósłszy głowę, wyglądał jak wieża nad tłumem.
Bałwochwalcy wołali z radością:
Ha, Tryton powstał! Słuchajcie słów Trytona! Tryton będzie walczyć przeciw obcemu Bogu! Pokaż teraz swe oblicze, cudzoziemski Boże, i zadrżyj przed Trytonem, który ma sześć sążni wysokości, a rękę silniejszą, niż piorun.
Te wyzywające okrzyki dobiegły pięciu sprawiedliwych ludzi w ich namiocie. Wtedy Bar Noemi namiot zwinął. Płaszcze włożyli na ramiona, włócznie wzięli w ręce i śmiało poszli, aby stanąć przed Trytonem, w imieniu Wszechmocnego.
Tu zatrzymali ich kapłani i wyrzekli do nich:
— Oto powstał Tryton i podniósł wszechpotężną rękę i wnet otworzy usta, z których wyjdzie, głos, od gromu potężniejszy. Wy, obcy ludzie, którzy klątwy rzucacie, padnijcie przed nim w proch albo czekajcie na jego gniew, który przeciw waszemu Bogu się obróci.
W sercu Bar Noemiego zapłonęły ognie nadludzkiego natchnienia. Wokoło niego tłuszcza stutysięczna, przed nim stał bezkształtny olbrzymi potwór. I wyrzekł do nich grzmiącym głosem:
— Nędzni ludzie! Niemasz dla was ani błogosławieństw, ani klęsk! Ani złe, ani dobre was nie poprawi. Najohydniejsze robaki ziemi! Oto dziesiątą klęskę wam zapowiadam, aby zniknął ten, do któregoście się modlili. — Nieforemny potworze! straszliwa istoto! zegnij się przed imieniem Tego, Który cię z prochu złożył i Który cię na nowo w prochobróci. Stań się pastwą panów ziemi — robaków!
Rzekłszy, podniósł swą potężną włócznię i skierował ją ku potworowi.
Ze świstem przeleciała włócznia nad głowami kapłanów i utkwiła po lewej stronie, gdzie pod twardą łuskowatą skórą bije serce bałwana.
Przeraźliwem wyciem wykrzywił twarz swą Tryton, czarną krwią z paszczy zionął i, ogonem bijąc o ziemię, deptał kopytami kamienie pod sobą.
Wobec pierwszego przerażenia ludu Bar Noemi i jego towarzysze cofnęli się, a gdy śród tłumu zrodziła się myśl, aby zabić zabójcę Trytona, Pan wstrząsnął ziemią, między tymi a tamtymi, i wywołał błękitny ogień i dym piekielny z głębi, i oddzielił jednych od drugich.
Pięciu mężów powróciło znów na jedenaście śnieżnych wierzchołków gór. Bar Noemiego czekała w domu wielka niespodzianka. Żona urodziła mu syna, podobnego do ojca i matki.
Wielka była z tego powodu radość śród mieszkańców gór, gdyż tą drogą Pan im pokazał, że ziemia, na której urodziło się niewinne dziecię, nie pójdzie na zagładę.
Najstarszy wysłuchał z ust Bar Noemiego wszystkich zdarzeń i klęsk Oceanji. Jedenaście śnieżnych wierzchołków nic z tego nie zaznały: było tam ciepłe lato, słońce jasno świeciło, powietrze było czyste, łąki zielone, potoki wesołe, wszystkie zwierzęta i ptaki, i owady radowały się życiem, na drzewach i ziołach kwitło błogosławieństwo. Starzec, usłyszawszy od pięciu ludzi tak okropne wieści, jak najszybciej rozkazał, aby ci, co w dolinach mieszkają, wnet zabrali swoje mienie, swoją odzież, swoje rodziny, swoje zwierzęta i aby przenieśli się na wysokie góry i tu chaty zbudowali. Niebo już samo pomyśli o usunięciu śniegów i o zrobieniu miejsca dla drzew i roślin, które człowiek zasiewa, któremi się żywi.
Tryton jeszcze trzy dni wił się w męczarniach, zanim umarł, kończąc swój tysiącletni żywot.
Trzy dni od gór do gór biegło jedno wycie okropne, niby piorun straszliwy, a na to wycie wyszły ze swych jaskiń potwory pierwotnego świata, których olbrzymie kości dzisiaj podziwiamy.
Wstrząśnięta ziemia zbudziła je z wiekowego snu i wyszły ciężkie, bezkształtne postacie rogate, gałęziste, ciemnym pancerzem pokryte — wyszły świat przerazić.
— Umarł bóg Tryton! Niemasz więcej boga na ziemi! — wołali rozradowani mieszkańcy wyspy Szczęśliwej. — Tylko na śniegach jeszcze Bóg pozostał! Idźmy tam, zabijmy go! Niech przepadnie!
I we wściekłych rękach zabłysło tysiące mieczów, które Boga znieść miały. I pomieszały się z nimi dziwotworne ichtyozaury, mamuty, megatheria, które kłem i rogiem drogę im ku śnieżystym górom torowały.
W niebo grzmiący ryk zahuczał nad daleką ziemią; wszystko zdawało się zapadać, nawet drzewa i trawy poczęły walczyć z niebem. Liście palmy, zdrętwiałe, wzniosły się ku górze, jak miecze, i wszystkie trawy stanęły prosto, jak bez życia. Rozdarły się szczyty gór i nagle ich spokojne ciała poczęły zionąć płomieniami, dymem i kamieniem, ulatując ku niebu z bezbożnym grzmotem; ziemia w stu miejscach pękła, tworząc brudne moczary i wydzielając gazy zatrute; lasy zagorzały płomieniem i krwawą barwą malowały niebo…
Tylko śnieżne wierzchołki pozostały białe i spokojne.
Kiedy buntownicze tłumy przeklętych ludzi i potwory starożytnego świata wrzawą napełniały tę ziemię, stanął na niebie ciężki, czarny, błyskawic i gromów pełny, obłok, którego ryk zagłuszył ryk potworów i ludzi, i który swemi płomiennemi strzałami roznosił śmierć na tłumy i bił ognistemi wężami trzy dni i trzy noce.
Po drugiej stronie zamieszkały lud modlił się i chwałę Boga opiewał w cieniu swych chat spokojnych i zdaleka tylko słuchał okropnej wrzawy żywiołów.
Ma trzeci dzień zamilkło wszystko.
Obłoki rozpłynęły się w powietrzu, a gdy mieszkańcy gór o świcie wyszli ze swych chat, ujrzeli naokoło siebie gładką równinę morza. Ciche, nieme zwierciadło wód na dalekim horyzoncie łączyło się z pustą równiną niebios… Góry, doliny, ziemie, gdzież były, gdzież znikły? Jedenaście wierzchołków gór wytworzyło jedenaście wysp. Razem z całą tą ziemią spokojnie pogrążyli się więcej, niż na tysiąc stóp w głębiny morskie. Ciepłe powietrze niższych warstw atmosfery roztopiło śniegi wieczyste i zrodziło nowe życie i nowe zboże. Na najpierwszej czystej glebie, która tak powstała, na chwałę Boga, na wyzwolenia pamiątkę, zasadził Bar Noemi lipę, pod której cieniem zbudował chatę, a im bardziej rozkwitał zielony namiot, tem liczniejszą była jego rodzina, tem większe błogosławieństwo Boże.
Te jedenaście wierzchołków to wyspy Kanaryjskie.
Z całej Oceanji tylko te góry pozostały. Budowa ich i ich twory świadczą, że te wyspy są tylko resztką świata, pogrążonego w wodzie.
Późniejsze odkrycia z podziwem ujrzały, że na tych pozostałych wyspach mieszka lud osobliwy: postać jego piękniejsza, silniejsza, niż znane narody. Dusza jego czysta i cnotliwa; modli się do niewidzialnego Boga, w miłości jest dziewiczy, w żywocie umiarkowany, z losu swego zadowolony. Umarłych balsamuje i w mogiłach składa, bo zmartwychwstania oczekuje; zna sztukę i posiada pismo, niepodobne do innych.
Na tych wyspach żyje, obok cichych i szczęśliwych ludzi, dwoje mieszkańców; psy i żółte wróbelki.
Dziwna, że oba te rodzaje zwierząt na wyspach Archipelagu są nieme. Nie moglibyśmy rozwiązać tej zagadki, gdybyśmy nie wiedzieli o Oceanji. Gdy zaś je stąd unoszą, wnet im głos powraca. Małe ptaszki Kanaryjskie, tak łaskawe, miłe, wesołe śpiewaki — w ojczyźnie swojej są bez głosu.
Dla nas znów potrafią one śpiewać tak pięknie, tak mile, jak niegdyś w wielkiem mieście Trytona i niejedno marzące serce, słuchając ich pieśni, jakieś nieznane, niepojęte odczuwa wrażenia.
Zasadzona przez Bar Noemiego lipa dziś jeszcze stoi na wyspie Ferro, przez którą uczeni prowadzą pierwszy południk. Lipa ta ma sto sześćdziesiąt stóp obwodu, dwa tysiące z górą lat życia liczy, pod jej cieniem cały naród odpoczywa. Jak mówią podróżnicy, z gałęzi tego drzewa sączy się para wodna i, ochłodzona, w kroplach spada na ziemię, tak, że wyspie, pozbawionej wody, codzień jej daje poddostatkiem. Mieszkańcy wyspy uważają tę lipę za święte drzewo.
Między Europą i nowym światem dziś jest pusta bezbrzeżna równina morska. Nic nie świadczy, że była tu kiedyś cała, oddzielna część świata.
Platon ją opisał, Solon opiewał, powieści arabskie o niej mówiły, Kartagińczycy nakazali o niej milczeć, ale prawdę wszyscy wiedzieli.
Dziś żagle po niej płyną. Lecz nieraz, gdy cichy wiatr powiewa, gdy rozsmętniona przyroda marzy o przeszłości, pod wpływem ciepła stają przed oczyma żeglarza dziwne, cudowne widziadła: na błękitnym widnokręgu ukazują się obrazy miast, pałaców z wieżami, połyskującemi na dachach, z palmowemi lasami wokoło. Urocze olbrzymie twory, których nigdzie nie widać na świecie — śmiało unoszą się ponad nieskończoną przestrzenią i grają, skrzą się, weselą, póki zmieniony wiatr ich nie rozproszy i tęskniący żeglarz nie ujrzy znów dokoła siebie nic, jeno nieskończone morze…



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Mór Jókai i tłumacza: Antoni Lange.