Argonauci/Tom II/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Tytuł Argonauci
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1900
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IV.

To, co Maryan mówił Kranickiemu o ojcu swym, było prawdą. Aloizy Darwid wyprawiał teraz prawdziwe orgie pracy. Uginali się pod nią i oddech tracili pomocnicy i wspólnicy; on więcej niż kiedykolwiek wydawał się niezmordowanym. Narady, posiedzenia, rachunki, bilanse, korespondencye, porozumiewania się z organami władzy, finansowości i przemysłu, banki, biura, giełda, targi publiczne i t. d., i t. d. W tem wszystkiem zaś ład, kolejność, punktualność, logiczność, nadające biegowi tych olbrzymich interesów pozór machiny z mnóstwem kół, poruszanych siłą żywiołową i nieprzezwyciężoną. Dla tych nawet, którzy najdawniej i najbliżej go znali, Darwid stawał się teraz niespodzianką: przerastał sam siebie. Coraz więcej było takich, którzy zaczęli spoglądać na niego jak na rzadki fenomen natury. Skąd człowiek czerpie tak nadzwyczajne siły fizyczne i umysłowe? Od południa, aż do bardzo późnych godzin popółnocnych nieustannie czynny. Kiedy ma czas spać i odpoczywać? Do czego dojść zamierza? Do czego dojdzie? Ostatnie to pytanie nasuwało wyobraźniom jakieś szczyty pieniężnej potęgi, która w dziejach tego kraju po raz pierwszy może wzbić się miała do tak zawrotnej wysokości. Olbrzym rozumu i energii. Niektórzy mówili: nadczłowiek!
Ale w ogromnej liczbie ludzi połączonych z Darwidem siecią stosunków najrozmaitszych, byli i tacy, którym wydawał się on w tej chwili zagadką ciekawą, wyobrażającą jakąś walkę zażartą, której pobudki spoczywały na tajemniczem dnie jego istoty. To rzucenie się z większym niż kiedykolwiek gwałtem w wir zajęć i interesów, to do ostatecznych granic możliwości wytężanie ku jednemu celowi energii i myśli wydawało się teraz oczom przenikliwym nie tyle już żądzą zdobyczy i zysków, ile walką zażartą z czemś niewidzialnem i niewiadomem prowadzoną. Wydawało się niektórym, że w tej chwili swego życia Darwid podobny jest do kogoś, kto z całej siły i na oślep biegnie przed siebie, bo czuje, że gdy zatrzyma się, coś potężnego za kark go pochwyci. Inni powiadali, że przypomina człowieka, któremu wypadkiem wlazł do ucha nieustannie brzęczący owad i który chroni się do fabryki pełnej łoskotów, mogących to ciche, jednak nieznośne, brzęczenie zagłuszyć.
Prawdą było to, że Darwid budował w tej chwili z żelaznej pracy ścianę pomiędzy sobą a tą olbrzymką, którą po raz pierwszy w życiu ujrzał twarzą w twarz, bardzo zblizka. Rzecz prosta, że nie tylko o istnieniu jej, lecz i o tem, że nic w świecie nie jest od niej pospolitszem, wiedział zawsze, lecz świadomość ta znajdowała się u niego w stanie martwym, w postaci czegoś oderwanego od codziennej treści życia i nad czem rozmyślać nigdy nie wypadła potrzeba żadna. Ktoś, jakiś znajomy, współtowarzysz zabawy znany albo nieznany potentat świata, umarł; cóż? szkoda go! lub: mniejsza o to! Zastanówmy się, jaki wpływ zniknięcie człowieka tego wywrzeć może na pewną sferę czynności ludzkich, na bieg takich, lub innych stosunków i interesów! Potem, życie jak wartki potok rwie żyjących naprzód, naprzód, a za nimi coraz dalej pozostaje mglista kraina, którą napełniają znikli i zapomniani. Któż kiedy myśli o niej i wpatruje się w oblicze królującej nad nią olbrzymki? Księża, dewotki, może jeszcze niekiedy poeci, albo ludzie płynący po strudze życia leniwej i smutnej. Darwid nigdy nie miał na to czasu. Potok, który go niósł, był rwący, szumiący, błyszczący i niespokojny.
Więc wszystkie góry, usypywane ze złota, z rozumu i z energii, przeskoczyła i — przyszła! Myślał o tem w tej chwili, gdy Kranicki zobaczył go stojącego u ściany i wtłaczającego się w jej śnieżyste puchy, tak, jak przelękniony owad wtłacza się w szczelinę. Była to szczelina jeszcze jednej góry, którą usypał ze złota. W tem wielkiem mieście z podziwem opowiadano o bajecznej prawie kosztowności tego ostatniego pokoju małej milionerki. Mógł uczynić to i daleko więcej jeszcze. Cóż z tego? Zmógł w życiu swem niezmiernie wiele i mógł teraz bardzo wiele. Cóż z tego? skoro przyszło coś, czego zmódz nie mógł, przeciw czemu nic nie mógł i co ugodziło w niego podwójnie — w serce bólem, a w głowę myślą: cóż z potęgi, która nie może osłonić przed bólem? I nic to jeszcze, że przed bólem, bo z nim mocować się można, ale przed zniszczeniem! To, na co tak zblizka teraz patrzał, było nagłem i nieubłaganem zniszczeniem życia w całej pełni i z wielkim wdziękiem rozkwitłego. Coś z powietrza, z przestrzeni, z za granic dostępnych ludzkim zmysłem nadleciało i zdeptało to świeże, śliczne życie. Moc nieprzezwyciężona, której niepodobna przekupić pieniędzmi, ani przekonać rozumem, ani zwalczyć energią. Moc tajemnicza, z początkiem i celem niewiadomym, przylatująca na skrzydłach cichych i zmiatająca z ziemi wszystko, co tylko zmieść chce, bez możności oporu i ratunku. Zdawało mu się, że ponury szum jakichś olbrzymich skrzydeł od brzegu do brzegu wypełnia ten śnieżny pokój umarłej i po raz pierwszy w życiu doświadczył uczucia rzeczy nadzmysłowych i nadludzkich. W pierś, która oddychała dumą, w głowę, której jedyną wiarą była moc rozumu i tego, co zdobyć jest zdolny, uderzyła tajemnica niepojęta i po raz pierwszy wznieciła w nim uczucie niezmiernej małości własnej. Uczuł się tak małym, jak małą czuć się musi glista ziemska, gdy na trawy, po których pełza, spadnie cień zlatującego od błękitów sępa i jak glista w szczelinę kamienia, cofał się i zanurzał w okrywające ścianę śnieżyste puchy krep i muślinów. Uczuł się też tak słabym, jak gdyby nie był mężem silnej woli i sławionych czynów, lecz niemowlęciem, którego drobna ręka nie może odepchnąć stojącego przed niem stracha. Z plecami i połową głowy zanurzonemi w śnieżystych puchach, ze wzrokiem wlepionym w wynurzającą się z białych kwiatów twarz uśpionej Kary, w myśli mówił do niej: «Nic nie mogę uczynić dla ciebie, maleńka! Wiele, prawie wszystko mogę, ale dla ciebie nic nie mogę!» Wątłe, szarawe mgiełki dymu unosiły się nad jej uśpioną twarzą i przez niewidzialne ruchy powietrza przędzione, powiewnemi nićmi rozciągały się od niej ku niemu... W tej właśnie chwili zobaczył wychodzącego z głębi mieszkania i klękającego u stopni, okrytych kwiatami, Kranickiego. Zobaczył, poznał i nie doświadczył żadnego z tych wzruszeń, które obudzało w nim przedtem samo imię tego człowieka. Czemże były ludzkie gniewy, nienawiści, niezgody, wobec tego czegoś niezmiernego, na co w tej chwili twarzą w twarz spoglądał? Czemże ten człowiek, przedtem nienawistny, mógł być mu w chwili, gdy mówił: «Nie wiem, nie rozumiem, pojąć tego niepodobna, a przecież jest tak, że ja, ja, dla ciebie, maleńka, nic nie mogę!»
Jednak, nie było to odkrycie jedyne, które w momencie tym miał uczynić. Przybyły inne jeszcze. Nigdy nie zdał przed sobą sprawy z ilości godzin, które tam wówczas spędził, ale widział świt, który sinawą podszewkę rozciągnął za okrywającymi okna śnieżnymi fałdami i potem słońce, które nalało je roztopionem złotem, po wiele razy słyszał uderzenia zegarów, z których jeden basowo i zwolna wygłaszał godziny kędyś za nim, a drugi przed nim odpowiadał tamtemu głosem cieńszym i spieszniejszym, aż nagle, za zamkniętemi drzwiami, w jednym z salonów zabrzmiały dźwięki instrumentu muzycznego. Darwid wiedział, co to znaczy: jeszcze jedna góra złota, którą usypał dla «maleńkiej!«
Wiele złota wysypać trzeba było, aby sprowadzić tu te głosy, których chór wzniósł nad umarłą dziewczyną pieśń żalu i modlitwy. Ale nim się to stało, drzwi otworzyły się naoścież i biały pokój umarłej do połowy napełnił się samym szczytem towarzystwa najświetniejszego, jakie znajdowało się w tem mieście. Z oznakami głębokiego uszanowania i współczucia książę Zenon wprowadził Malwinę Darwidową całą we łzach i czarnych krepach. Irena weszła wsparta na ramieniu słynnego z urody młodego księcia, Maryan prowadził księżniczkę; dalej gwiazdy trzech potencyi: rodu, pieniędzy i sławy. Nie było tego bardzo wiele, bo szczyty zawsze bywają wązkie, jednak powstał lekki rumor podawanych i przesuwanych krzeseł, szmer szeptów, chrzęsty jedwabi.
Czarne jedwabie, koronki i krepy, czarne i z bielą olśniewającą zmieszane ubrania mężczyzn, ręce smutnie na kolanach splecione, albo z powagą skrzyżowane u piersi, twarze zamyślone, milczenie uroczyste. Wśród milczenia, w salonie przyległym, wzniosła się wielka pieśń pogrzebowa, z towarzyszeniem instrumentu muzycznego, wykonywana przez chór artystów, w tem mieście najznakomitszych. Uroczystość żałobna, ale zarazem wielkoświatowa, niezwykłością swoją obudzająca podziw dla tego, który hołd tak wspaniały składał u stóp zmarłego dziecka. Z góry złotej wytrysnął zdrój muzyki czarującej, na którym dziecię to odpływało za granicę — ziemskiego świata.
Darwid nie powitał wchodzących, może po raz pierwszy w życiu nie uczynił zadość wymaganiom przepisów towarzyskich; oni także, szanując usposobienie, które w nim odgadywali, nie mącili go niczem. Pozostał jak był, plecami oparty o ścianę i zdala podobny do sylwetki, ciemno na jej tle zarysowanej. Patrzał na świetne grono, z którem rozdzielała go połowa salonu i doświadczał uczucia, że rozdziela go z nim przestrzeń tak wielka, jakby wszyscy ci ludzie znajdowali się na jednym końcu świata, a on na drugim. Cienie, których imiona znał, ale którym do niego nie było nic, ani jemu do nich. Mogli istnieć, mogli nie istnieć, jemu to było wszystko jedno. Po co tu przyszli? Po co są? Mniejsza o to, wie tylko, że nie są dla niego, tak jak on nie jest dla nich. Uderzyło weń uczucie rozległej pustki, oddzielającej go od ludzi. Było to coś nakształt przestrzeni okiem nieścignionej, z dwiema krawędziami, z których na jednej znajdował się on, a na drugiej oni. On osobno, oni osobno.
Śpiew chóralny wzbierał w potęgę, grzmiał, lub opadając pozwalał głosom solowym rozlewać po przestrzeni nuty dźwięczne i przeczyste. Niewidzialne ruchy powietrza lekkiemi drgnieniami przebiegały po krepach i niezmierną liczbę świateł wprawiały w migotanie chwiejących się płomyków. Darwid nie wsłuchiwał się w muzykę; nie miał nigdy czasu stać się jej znawcą i miłośnikiem, jednak czuł, że tony jej wlewają się mu do wnętrza i poruszając jego tajemne warstwy, wprawiają je w ruchy dotąd nieznane. Patrzał na twarz Kary, wynurzającą się z białych kwiatów i myślał, raczej czuł, że gdy tamci zdawali się oddzieleni od niego przestrzenią bezgraniczną, ona była mu bardzo blizką. Ona jedna. «Moja!» — szepnął. Ona jedna. Sam nie wiedział, jak się to z nim właśnie stać mogło, ale myślą kładł na ramieniu swem tę małą głowę w złotych włosach i mówił do niej:
— Uciekajmy, mała! Zapytywałaś mię raz: po co mi ci ludzie? Otóż powiem ci teraz, że na nic zupełnie. Nie chcę ich, są mi obcy, nie obchodzą mię wcale, tyś tylko mi potrzebna, ty jedna, promień słońca taki, jaki raz w podróży dostrzegłem i zapamiętałem, jasny i ciepły. Ty jedna, moja! Chodźmy, uciekajmy razem od wszystkiego i wszystkich, bo wszystko i wszyscy na nic nam, obcy, dalecy.
Tu przypomniał sobie, że nigdzie i nigdy nie będzie mógł z nią pójść, ani uciec. Był częściowym posiadaczem kilku dróg żelaznych, miał możność wynajęcia dla siebie samego mnóstwa pociągów, przebiegających te drogi; kędyś na Wschodzie, po olbrzymiej rzece, w kłębach pary pływały statki jego własne; w tej stolicy i w tamtej i w owem jeszcze mieście wielkiem roje ludzi zamieszkiwały jego własne, duże domy — jednak, tej uśpionej dziewczyny, ani lądem, ani wodą, ani do miasta, ani do domu żadnego uwieźć nie mógł. Do wzniesionych ku niej oczu nabiegać mu zaczęła gryząca wilgoć i skupiała się w krople, których kilka pociekło na policzki, drganiami skóry we wszystkich kierunkach wstrząsane.
Ale jednocześnie na usta mu wybiegł ten uśmiech, o którym mówiono, że był najeżony szpilkami.
— Cóż to? Egzaltacya!
Odkrył w sobie egzaltacyę. Przed kilku dniami, jeszcze nawet przed tą jedną nocą, byłby śmiał się z przypuszczenia, że ona w nim zaćmić może jasność wzroku i rozsądku. Pomyślał, że jednak człowiek bywa czasem sam dla siebie najdziwniejszą z niespodzianek. Pod wpływami rozmaitymi budzą się w nim kreacye natury, od których podejrzewania w sobie jest najdalszym. Odkrył teraz w sobie rzecz najniespodziewańszą: egzaltacyę. Przyzwyczajenia całego życia i to, co przez całe życie poczytywał za niezachwiane przekonania swoje, powstało w nim z głośnym nad samym sobą śmiechem. Czy jak poeta zacznie pisać treny po umarłem dziecku? albo jak mnich odda się rozmyślaniom o śmierci? Nędza! Już i dawniej słowo to nieraz przychodziło mu do głowy; w tej chwili tylko rozpiera się w niej szeroko. Pomimo to, on egzaltacyi pobić się nie da. Trzeba wyprostować się i trzeźwo na rzeczy patrzeć.
Wyprostował się, oderwał plecy od ściany, siłą woli uspokoił twarz i spojrzenie, na usta sprowadził uśmiech uprzejmy i postąpił ku gościom. Śpiewy właśnie w tej chwili umilkły, więc zaczął gościom podawać rękę z powitaniem bardzo grzecznem, z nielicznemi lecz płynnemi słowami podziękowania. Był to początek jednego z tych Heraklesowych bojów, któremu podobnych stoczył w przeszłości swojej wiele. Ten za ciąg dalszy miał tę orgię pracy, którą od kilku tygodni wyprawiał i która budził u wszystkich na nią patrzących zdziwienie, albo ciekawość.
Teraz, pomiędzy powrotem z miasta a godziną przyjęć, stał w błękitnym salonie u okna i myślał: jaki to ruch szczególny panował na schodach w chwili, gdy wracając do domu na nie wstępował? Tragarze znosili z nich jakieś sprzęty, którym się nie przypatrywał, lecz zdaje mu się, że były to obrazy i coś innego jeszcze. Czy Maryan dom opuszcza? Być może. Niepodobna przewidzieć, co uczynić jest zdolny ten uparty i zarozumiały chłopak. Ale cokolwiek się stanie, on nie ustąpi i nie pozwoli dalej na ten sposób życia marny, z szalonymi wybrykami, które szalenie kosztują... Zresztą, w ostatnich czasach, wszystko, nie wyłączając Maryana, znacznie mniej niż przedtem obchodzić go zaczęło. Dlaczego? Nie odpowiedział sobie na to pytanie, bo usłyszał za sobą szelest kroków i szept:
— Aloizy!
Obejrzał się. Była to Malwina, ogromnie zmieniona. Pod włosami z surową prostotą uczesanymi, czoło jej przerzynała ciemna pręga głębokiej zmarszczki, kąty bladych ust w dół zwisały, z tyłu głowy ciężki węzeł włosów, niedbale związany, opadał na stanik sukni czarnej, prawie zakonnej. Stała w zapadającym zmierzchu, o kilka kroków za nim. Wymówiła imię jego, lecz nic więcej mówić jeszcze nie mogła. Biała jej ręka, wsparta o mały stolik, drżała; głowę miała schyloną i wznosiła ku niemu oczy przygasłe, ze spojrzeniem ciężko zadumanem i nieśmiałem. Przez chwilę patrzali na siebie milcząc, poczem on zapytał:
— Czem służyć mogę?
Pytanie to brzmiało grzecznie i sucho. Ona, jeszcze po minucie wahania się, czy zbierania na siły, mówić zaczęła:
— Za kilka dni, ja i Irena odjechać stąd mamy. Niepodobna mi uczynić tego bez pomówienia z tobą, Aloizy. Oczekiwałam chwili sposobnej i zobaczywszy cię tu, przyszłam.
Umilkła znowu. Oddychała szybko, była bardzo wzruszona. On, zwrócony do niej profilem, który delikatną i suchą linią rysował się na tle szyby, zasnuwanej zmrokiem, zapytał:
— O co idzie?
Szeptem odpowiedziała:
— Bądź cierpliwy... trudno mi...
I jakby lękając się wyczerpywać tę cierpliwość, o którą prosiła, śpiesznie, więc bezładnie, mówić zaczęła:
— Dotknęło nas wspólne nieszczęście... byłeś, Aloizy, tak nieskończenie dobry dla naszej biednej... gdy odjedziemy z Ireną, zostaniesz tak samotnym... Maryś ma jakieś projekty wyjazdu... więc może... jeżeli to podobna... gdybyś mógł przeszłość zapomnieć... nie wiem zresztą... przebaczyć... gdybyś chciał, ja i Irena zostaniemy...
Mówiąc, ośmielała się nieco; czuć w niej było wewnętrzną pobudkę, która zmuszała ją do mówienia.
— Nie będę usprawiedliwiała się przed tobą, Aloizy, ani zaprzeczać temu, że byłam winna... to tylko powiem, że szczęśliwą nie byłam także, i że wina moja była mi ciężkim bólem. Chciałabym powiedzieć ci, Aloizy, że może i z twojej strony... bo ty mię nie znałeś... to jest znałeś twarz moją, oczy, włosy, dźwięk głosu i podobały się one tobie, dlatego wziąłeś mię za żonę, ale duszy mojej nie znałeś i nie chciałeś być ani powiernikiem jej, ani obrońcą. Była ona nie bez dobrych chęci, nie bez odrobiny serdecznego szczęścia... nędzna dusza kobiety, rozpieszczonej w bogactwie i bezczynności... Wszakże ty sam, Aloizy, z dziewczyny ubogiej, ale z czołem wysoko wzniesionem pracującej, uczynił kobietę, bogatą, bezczynną i... zawsze samotną. Wszakżeś sam chciał, wymagał, abym jak najświetniej przedstawiała w świecie twoje imię, twoją... jak mówiłeś... firmę...
Umilkła, bo oczy jej spotkały się z jego uśmiechem, najeżonym szpilkami.
— Zdaje mi się — rzekł — że w tej scenie tragicznej, którą podoba ci się odegrywać, mnie to przypadła rola charakteru czarnego...
— O, nie! — splatając ręce, zawołała — o nie! nie chciałam oskarżać cię o nic, ani czynić wyrzutów... nie mam prawa... Tylko... myślę, że ponieważ wszyscy na świecie jesteśmy na jakikolwiek sposób winni i życie jest tak smutne i wszystko tak... biedne, więc może najlepiej byłoby przebaczyć sobie nawzajem... ustąpić, wyrzec się... Tak myślę i choć oddawna już duma moja ranioną jest przez to, że używać muszę wszystkiego co twoje, ustąpię i używać będę... choć oddawna już jedynem pragnieniem mojem jest odejść, oddalić się od świata, zapaść na zawsze w jaki kąt samotny...
Głos jej drżał wstrząśnięty łkaniem, ale powściągnęła je i dokończyła:
— Wyrzeknę się tego pragnienia i pozostanę, jeżeli... tylko zechcesz tego, jeżeli możesz... mną nie pogardzać...
Z profilem, rysującym się coraz twardszą linią na tle szyby, coraz od zmroku ciemniejszej, po chwili milczenia odpowiedział:
— Nie mogę. Bardzo mi przykro, ale na bohatera romansu chrześcijańskiego materyałów w sobie nie mam. Posiadasz zupełną swobodę ruchów. Kryniczna jest już własnością twojej córki... Możesz razem z nią »zapaść w ten kąt samotny», w którym miłej zabawy winszować paniom nie będę, albo tu pozostać i żyć jak dotąd, cobym daleko lepiej rozumiał, ale w żadnym wypadku...
Urwał nagle i umilkł.
Odkąd rozmawiał z tą kobietą, miał pod gardłem kłąb wężów, który go dławił, ale jednocześnie w mózgu odzywały się mu jakieś przypomnienia, wołania, jakby echa czegoś dalekiego. Wydobywały się one z rysów tej kobiety, zmienionych, uwiędłych, tych samych jednak, w które niegdyś z rozkoszą zatapiał oczy, z brzmienia jej głosu, które zawsze posiadało dla niego czar niezmierny... Głowa jego, jakby ją z góry coś niewidzialnego pochyliło, prawie nieznacznym ruchem w dół opadła. Przebaczyć? I cóż z tego wyniknie? Idylla? harmonia? powrót na łono rodzinnego szczęścia? Głupstwo!
— To już nigdy stać się nie może. Jedna jest tylko na świecie rzecz niewątpliwa i niezgładzona: fakt. Fakt był i niema takiej potęgi, któraby sprawić mogła, aby nie był. Wszystko inne — egzaltacya! Po chwili milczenia, chłodno i zwolna dokończył:
— W żadnym wypadku, ani uczucia moje, ani stosunki nasze zmianie uledz nie mogą.
Ona silniej rękę o stół oparła i niżej jeszcze pochyliła głowę, w której także błądziły jakieś myśli o powrocie na łono czystej czci niewieściej, przez ekspiacyę, przez uległe poddanie się woli człowieka obrażonego.
— Więc — bardzo cicho zaczęła — nie mogę ci być w niczem pomocną?
Po sekundzie milczenia, odpowiedział:
— Nie.
— Na nic nie potrzebną? — dokończyła pytanie.
Milczał dłużej trochę i powtórzył:
— Nie.
Profilem ku niej zwrócony, patrzał przez szybę na różowy obłok, płynący w zmierzchu nad przeciwległym dachem. Coś mu ten obłok przypominał... coś przypominał! Ona patrzała na niego i po chwili przemówiła jeszcze:
— Córka nasza pisywać będzie do ciebie, Aloizy.
Spiesznie przerwał:
— Córka twoja!...
Zdziwiona zaczęła:
— Irena...
On już wiedział, co mu ten różowy obłok lecący pod zmierzchającym niebem przypominał. Kara!
Odwrócił się twarzą w twarz ku stojącej przed nim kobiecie i powtórzył:
— Irena jest twoją córką... bo cóż znaczą związki krwi, gdyż żadnych innych niema? Ja miałem dziecko jedno, swoje...
W tej chwili zakipiała w nim żądza mszczenia się i druzgotania, więc dokończył:
— I utraciłem je — przez ciebie!
— Przeze mnie?
Pytający wykrzyknik ten był pełen zdumienia.
— Nie wiesz więc o niczem? Utajono to przed tobą? Słuszny wzgląd na delikatne nerwy kobiece! Ale moje męskie, grube nerwy czują potrzebę podzielenia się z twoimi tą wiadomością.
Powoli i dobitnie wymawiając te słowa, które kiedy niekiedy syczały mu na pobladłych wargach, dokończył:
— Twoja córka miała raz ze mną interesującą, bardzo interesującą rozmowę o... wszystkiem, co zaszło, o całej naszej idylii rodzinnej... Dziecko, za jakimś sprzętem ukryte, wysłuchało tej rozmowy — i dostało obłędu umysłowego... o! chwilowego zapewne i któryby przeminął, ale pod jego wpływem wystawiło się na zimne powietrze nocne, aby umrzeć. To zapalenie płuc było komplikowane przez rozstrój psychiczny. Ta śmierć — była samobójstwem.
Ostatnie wyrazy wyszły mu ze ściśniętego gardła szeptem zdławionym, niemniej tak dobitnym, że rozległ się we wszystkich kątach dużego salonu. Ale zagłuszył go przeszywający krzyk kobiecy i szelest osuwającego się na ziemię ciała. To pod Malwiną ugięły się kolana i padając na klęczki, z głową w dłoniach, czołem uderzyła o róg stolika, przy którym stała. W tejże chwili do salonu wbiegła Irena; podobna do jaskółki, lecącej na pomoc swoim małym, ku matce przypadła i obu ramionami złamaną kibić jej otaczając, podniosła ku ojcu twarz, zalaną deszczem łez.
— Nadaremne okrucieństwo, ojcze! — zawołała. — Ach, tak taiłam to przed nią, tak utaić usiłowałam! Nadaremne okrucieństwo! Myślałam, że człowiek tak rozumny, jak ty, ojcze, nic nadaremnie czynić nie może! Jednak, nadaremnie, ojcze, popełniłeś — nikczemność!
Darwid uczynił ruch gwałtowny, ale powściągnął się i znowu twarzą ku oknu zwrócony, słyszał oddalające się kroki dwóch kobiet. Była chwila, sekunda, w której odwrócił głowę i wargi jego poruszyły się, jakby zlecieć z nich miało jakieś słowo, imię. Wówczas właśnie dwie kobiety, splecione uściskiem, przebywały zwolna salon sąsiedni i coraz dalsze, w powiększającym się zmierzchu znikały. Nie wymówił nic... Co czuł, gdy ona krzyknęła i czołem uderzyła o brzeg stolika? Czy litość? Być może. Czy drgnienie żalu po tej przeszłości, która opuszczała go na zawsze i po tem dziecku, które odchodziło z wiszącem na ustach słowem: «nikczemność?» Może. Ale nie powiedział nic, nie wymówił żadnego imienia. Pozostał sam jeden. Cicho było dokoła, pusto. Pustka zalegała kawałek nieba za oknem, bo obłok różany, który mknął po niem przed chwilą, zniknął. Stojąca u okna postać Darwida stawała się ciemniejszą, w zmroku, który gęstniejąc gasił i zgasił białości, błękity, pozłoty wielkiego salonu. Stopniowo zacierały się linie jego twarzy, ręce drżące i drgania skóry na policzkach stawały się niewidzialnemi, aż na szarem tle okna zarysował się linią wązką i zupełnie czarną. Nie odchodził, bo w myślach pełnych zadziwień, skamieniał. Więc tak, więc w takie sposoby kończy się na świecie wszystko! Chodzą po świecie olbrzymy niewidzialne: śmierć, błąd, ból, gniew, depcą, druzgocą, rozrywają wszystko i nikt nic przeciwko nim nie może! On nigdy o tych olbrzymach nie myślał. Alboż był filozofem? Czasu nie miał. Teraz myśli i na dnie kamiennej zadumy widzi twarz bladego przerażenia. Coś nakształt głowy Meduzy, zapamiętanej z widzianego niegdyś obrazu. Wydobywa się z jakichś wzburzonych nurtów, na wznak na nich leży, włosy ma potargane, wzrok z głębiną bez końca i na sinych ustach uśmiech — drwiący. Z czego drwi? Może z wielkości człowieka, który na szarem tle okna zarysowuje się linią wązką, czarną, w gęstym zmierzchu i ciszy samotną?
Wtem uczuł na stopach miękkie, nieśmiałe dotknięcie i u samej ziemi zobaczył poruszający się u stóp drobny punkt, w zmierzchu czarny. Pochylił się i zawołał:
— Pufik!
Przy ziemi ozwało się kilka cienkich szczeknięć. Tak zawsze poszczekiwał Puf, gdy chciał przypomnieć się swej pani.
Darwid nizko schylony, z dłonią na jedwabistej szerści, powtórzył:
— Pufik!
Potem wyprostował się i odchodząc od okna, kilka razy jeszcze zawołał:
— Pufik! Pufik!
Czarna w szarym zmroku linia posuwała się przez dwa salony, a za nią, tuż przy ziemi, toczył się czarny, niewielki, do kłębka podobny przedmiot, aż zajaśniała przed nimi płachta rzęsistego światła. Były to naoścież otwarte drzwi rzęsiście oświetlonego gabinetu.
We drzwiach lokaj głośno wymówił nazwisko, na którego dźwięk Darwid przyspieszył kroku. Nakoniec przybywał! Poseł, agent, ogar jego powracał! Niezawodnie przynosi wiadomości pomyślne, bo gdyby innemi były, nie miałby po co przychodzić. Więc ten interes kolosalny, ta wielka arena walki i pracy, którą przebiega gruba żyła złota, mogą dostać się w jego ręce! Jakże w porę! To go otrzeźwi i wyrwie ze złych snów, w które od czasu pewnego popadł. Bo wszystkie te egzaltacye, cały ten pierwiastek uczuciowy, który z taką mocą w nim się ozwał, to sen niezdrowy i egzaltowany, z którego otrząść się trzeba i powrócić do jasnej, trzeźwej, rozumnej rzeczywistości!





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.