Argonauci/Tom II/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Tytuł Argonauci
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1900
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
I.

Baron Emil mawiał czasem do Ireny:
— Pani posiada arystokratyzm ducha. Umysł pani jest nowy. Ma pani w sobie mnóstwo ładnej ironii. Nie daje się pani łapać na malowane garnki!
Słowa te sprawiały jej taką przyjemność, jaką niewprawnemu wędrowcowi sprawia pochwała górala, że umie wspinać się na karkołomne szczyty. Wiele ironii wpłynęło w nią istotnie z pewnych, tajemnych stron jej życia. Ale po raz pierwszy zdała z niej sobie sprawę pod wpływem i przewodnictwem barona. Imponował jej oryginalnością pojęć i mowy, absolutną szczerością swojej niewiary i swego egoizmu. W dzieciństwie jeszcze, ujrzała maskę, która przeraziła umysł jej i ugodziła ją w samo serce. Odtąd, wszystko wydawało się jej lepszem i milszem nad maski. Przytem, baron w mniemaniu jej, był skończonym estetą, wybornym znawcą całej dziedziny sztuki, i pod tym względem niewiele się myliła. Opinie artystyczne i filozoficzne, które wygłaszał, zajmowały ją swoją nowością, a wyrażenia, których używał, wymyślne, czasem brutalne i zaczepiające o rynsztoki, zaciekawiały dziwactwem i zuchwalstwem. Naśladowała go w mowie; w obecności jego stała na straży ust, aby nie wymówiły czegoś, czem mogłaby zasłużyć na nazwę «pastuszka».
— Pani jest bardzo oddaloną od stanu pastuszków, z którym spotykam się tu na każdym kroku. Pani jest skomplikowaną, podobną do orchidei, której jedna łodyga ma kwiat z kształtem motyla, a druga trupiej główki.
Z krótkim śmiechem przerwała:
— Motyl jest banalnością...
Śmiech jej brzmiał ostro, bo zimne połyski oczu barona oblewały ją śmiało i uparcie.
— Nie — zaprzeczył — nie, połączenie trupiej główki z motylem tworzy dysonans. To zgrzyta i przeciąga po duszy nową piłę.
— A harmonia grecka?... — wtrąciła zapytanie.
Z pobłażliwym uśmiechem, który ją upokarzał, baron mówić zaczął:
— Niech pani nigdy nie mówi o harmonii. Była ona mleczkiem, którem karmiły się pacholęta. My żyjemy czem innem. Lubi pani zwierzynę, prawda? — ale tylko w stanie rozkładu. Il n’y a que du gibier faisande, n’est-ce pas? Eh bien, nous nourrissons du monde faisandé. Żywimy się światem, będącym w stanie rozkładu. C’est ainsi. A pani mówi o tej cerowanej szkarpetce, którą jest harmonia! cha, cha, cha! Ale pani czasem myśli tak, a czasem inaczej. Dusza pani jest pełna zgrzytów! Ma pani w sobie idyllę i satyrę. Szydzi pani z idylli, a czasem do niej jeszcze trochę tęskni. Czy dobrze zgaduję? Czy prawda?
— Prawda — odpowiedziała, spuszczając powieki.
Spuściła powieki, bo zawstydziła się odkrycia, które baron w niej uczynił, i dlatego jeszcze, że czuła na twarzy jego oddech i sama oddychała wonią jakichś dziwnych perfum, którą z siebie wydawał. Oczy jego szukały jej oczu i usiłowały wlewać w nie swoje zimne i zarazem palące połyski. Spróbował wziąć jej rękę, ale ona ją usunęła, a on przyciszonym, przewlekłym, trochę nosowym głosem, mówił:
— Pani chce, to znowu nie chce, czuje w sobie krzyk życia i stara się zamienić go w piosenkę liryczną...
Krzyk życia! Nad wyrażeniem tem zastanawiała się potem, ale krótko. Dotkniętej wiedzą przedwczesną, znaczenie jego prędko stało się jasnem. Baron, mały, wątły, z twarzą zwiędłą i o rysach nieregularnych, był mistrzem w wywoływaniu u kobiet «krzyku życia». Obejście się jego z niemi było wykwintne, ale zarazem i zuchwałe. W siwych źrenicach, okrążonych zaczerwienionymi brzegami powiek, miewał spojrzenia, hypnotyzujące uporem i zimnym ogniem. Było to podobne do blasku stali, bladego i przeszywającego. Ze sposobu, jakim ujmował rękę kobiety i składał na niej pocałunek, ze spojrzeń, któremi zdawał się odzierać ją z zasłon, z intonacyi, nadawanej pewnym słowom, dobywała się, pozorami wyrafinowanej ogłady przysłoniona, pierwotność żądania i podbijania. Wśród nudy i ckliwości flirtów pospolitych, zużytych, przedstawiało to siłę cyniczną, ale śmiałą i szczerą. Można ją było porównać do kosmatej głowy zwierza, wychylającej się z kosza heliotropów, wiecznie jednostajnych i jednostajną woń wydających. Szpetną jest ta głowa, ale pachnie jaskinią i troglodytem, co wśród mdłych i pospolitych kwiatków nadaje jej urok oryginalności i potęgi.
Irena czyniła zrazu przypuszczenie « pradziadowskie». Gdy w obecności barona, nerwy jej drgały, jak struny targane w sposób dotąd nieznany, zapytywała samej siebie: «Byłażbym zakochaną?» Ale skoro tylko oddalił się, zapytanie to wywoływało z niej śmiech krótki i ironiczny. Analizowała i krytykowała wówczas istotę barona fizyczną i moralną z doskonałym chłodem, czasem nawet z odcieniem pogardy. Wibryon! W wyrazie tym zawierało się pojęcie uwiędu fizycznego i moralnego, prawie dotykalny obraz żyjątka, które drga w przestrzeni, zaledwie zdolne do życia. Wobec tego obrazu doświadczała przeczucia jakiejś siły zdrowej, szlachetnej, pięknej i odraza do barona zaczynała oblewać jej serce, przedostając się aż do ust smakiem ckliwym i do mózgu myślą gorzką: «Dlaczego na świecie tak jest, jak jest? Dlaczego nie inaczej? A może gdziekolwiek jest inaczej, ale nie dla niej? Ona w idylle wierzyć przestała. Nazbyt zblizka i nazbyt długo patrzała na tragedyę i ironię rzeczy, aby wiarę w idylle zachować miała. Może gdziekolwiek są, ale nie w tej sferze, wśród której ona żyje, nie dla niej! Tęsknić do tego, czego może wcale na świecie niema, czego dla niej najpewniej niema! Co za «reumatyzm myśli!» Głowa jej z japońskim węzłem ognistych włosów u wierzchu czaszki, pochylała się czasem nisko, bo podnosił się ku niej płynący od serca potok ołowiu. Zwykłym sobie ruchem splatała długie ręce i silnie je zaciskając, myślała:
— Cóż? Trzeba przecież zrobić sobie jaką przyszłość, a dlaczegóż jakakolwiek inna miałaby lepszą od tej? Tu jest przynajmniej szczerość obustronna i zgodność poglądu na rzeczy.
Z czasem powiedziała sobie, że to, co uczuwa dla barona, jest pewnym gatunkiem miłości, i że w gruncie rzeczy innych miłości wcale niema, a jeżeli i jest jaka inna, to mało na tem zależy, bo każda prędko mija. Zaczęła wogóle do tej strony życia przywiązywać wagę coraz mniejszą i jednocześnie samo życie zaczęło mieć dla niej urok coraz mniejszy. W posępności znudzeń i apatyi, w które popadała, to, co wiązało ją z baronem, porównywała sobie do czerwonej latarni elektrycznej, świecącej w ulicznym tłoku i zmroku. Nie słońce promienne, nie księżyc srebrzysty, lecz ot, taka sobie latarnia czerwona, która przyświecając ulicznemu tłokowi, pozwala widzieć wiele rzeczy ciekawych lub świetnych.
O Lili Kerth, roli, którą ona odgrywała wobec świata wogóle, a wobec barona w szczególności, Irena wiedziała. Baron i w tym wypadku, tak, jak w innych, maski nie nosił, towarzyszył niekiedy Lili Kerth na publicznych przejażdżkach i kilka razy ukazał się z nią nawet w loży teatralnej. Było to sprzeczne ze zwyczajami, zwłaszcza przez wzgląd na stosunek jego do Ireny, ale uległość zwyczajom nie byłażby stawaniem na straży grobów, lub «cerowaną szkarpetką?»
W tym wypadku, Maryan, nie wiedzieć dlaczego, przyjaciela nie pochwalał.
C’est crâne, mais trop cochon — osądził i dął się trochę na barona, a z ciekawością patrzał na siostrę, także w teatrze obecną. Irena jednak siedziała w loży jak zwykle, spokojna i dystyngowana, trochę sztywna, niczem nigdy nie zachwycona, ani rozśmieszona. Jak zwykle też, rozmawiała z baronem w antraktach, aż Maryan, patrząc na nią, uśmiechać się zaczął:
— Jakże ci się podoba twoje vis-à-vis? — zapytał.
Irena niedbale odpowiedziała:
Qui? cette fille?... kolor włosów ma przepyszny. Czyste złoto weneckie.
Ani obrazy, ani zawstydzenia.
— Brawo! — rzekł Maryan.
I z komiczną uroczystością w głosie dodał:
Chère soeur, jesteś umysłem zupełnie nowym. Przeszłaś moje oczekiwania, i odtąd nazywać cię będę ma vraie soeur!
Cóż? Alboż była naiwną z teatru? Wie dobrze, że takie rzeczy dzieją się wszędzie i w życiu barona być muszą. A jeżeli muszą być, to już lepiej niech będą otwarcie, bo tajemnice... o! nad tajemnice i maski woli już wszystko. Rzecz przecież była w tem głównie, że ta historya barona ze słynną szansonistką nic a nic jej nie obchodziła.
Za oknami domu rozpoczynał się białawy od śniegu zmierzch. W salonie wśród zimnej białości rzeźb, przyozdabiających ściany i przelewania się na sprzętach połysków błękitnej mory, u jednego z okien, na wysokim taburecie siedziała Irena. Na tle szyby, napojonej białawym zmierzchem, długi jej stan z wąskiemi ramionami i trochę zanadto wydłużonym profilem, nad którym wznosił się węzeł ognistych włosów, przypominał posągi hieratyczne, wyprostowane i zagadkowo uśmiechnięte. Powieki miała spuszczone, długie ręce spokojnie splecione na sukni, ale uśmiechy, po ustach jej błądzące, coraz inne, spokojnymi nie były. W dniach ostatnich częściej niż kiedy przestawała z baronem, który coraz więcej usiłował widywać ją, spotykać. Po prostu ścigał ją, znajdował nieraz w magazynach, do których przybywała z matką, lub sama jedna. Przybywając, nie osłaniał się zrządzeniem trafu, ale ze zwykłą sobie szczerością mówił:
— Chciałem dziś panią widzieć i widzę. Umiem chcieć!
Dziś, zaledwie weszła do zakładu słynnego krawca, wszedł tam także i odrazu, z ożywieniem niezwykłem mówić jej zaczął o swoim wielkim projekcie wyjechania do Ameryki i osiedlenia się tam na długo, jeżeli nie na zawsze. Był przez tę myśl podniecony, prawie wyegzaltowany; rozogniała mu wyobraźnię nadzieja nowych widoków i wrażeń, może wielkich zysków. O tych ostatnich mówił także Irenie.
— Trzeba się ruszać, budzić fantazyę, wprawiać w czynność nerwy, bo inaczej ulegną wyschnięciu. Trzeba zwyciężać i podbijać. Kto nie odnosi zwycięztw, wart grobu. Pieniądz jest przedmiotem godnym podboju, bo otwiera wrota życia. William Morris jest słynnym poetą i malarzem, jednak został fabrykantem. Zrozumiał, że lekceważenie przemysłu, to tak samo, jak wiele innych rzeczy, malowany garnek. Ulepili go i na piękne kolory wymalowali poeci, poczem pomarli z głodu. Ameryka posiada jeszcze nowe horyzonty.
Mówił długo, sam dziwiąc się entuzyazmowi swemu.
— Myślałem, że nigdy już entuzyazmu nie doświadczę, i to nawet, że jest on reumatyzmem myśli. Tymczasem, czuję entuzyazm, tak, entuzyazm! I przejmuje mię to miłym dreszczem. Czy pani go ze mną nie podzieli? Czy pani, równie jak mnie nie pociągają perspektywy dalekie, horyzonty, nowe, les vibremets divins des mers virides, les silences traversés des Mondes, des Anges...
I czyniąc plagiat, powtórzył dodatek Maryana:
Et des millions!
Owszem, pociągały. Nie miliony; była z nimi aż nadto oswojoną, ale dalekie perspektywy, nowe horyzonty, bezbrzeżne przestrzenie mórz i bezdenne cisze przestrzeni, które w mgnieniu oka rozwinęły się przed jej wyobraźnią. Głuche bóle i posępne niesmaki, nurtujące ją oddawna, krzyknęły: «Tak! tak! Jechać, lecieć daleko, jak najdalej, pod nowe nieba, pomiędzy inną ludzkość! Jechać, uciekać, szukać».
Z bladym rumieńcem na policzkach, do najwyższego stopnia udelikatnionych, wszystko to powiedziała baronowi, którego zmięta i zwiędła twarz zajaśniała radością.
Vous me faites heureux, vous me faites vraiment heureux! — zaszeptał i dodał: — Każe mi pani czołem uderzyć przed sobą. Korzę się i uderzam!
Tymczasem, w wielkim magazynie, co chwila dzwonek rozlegał się u drzwi, i jakaś fala przesuwających się obok postaci przypominała Irenie, po co tu przybyła. Skierowała się ku wytwornemu gabinetowi, w którym oczekiwała już na nią rozrzucona po sprzętach ulewa materyi. Baron posiadał znawstwo kobiecego stroju, mówić o niem lubił i nieraz, z dokładnością krawca i upodobaniem artysty, opowiadał o widywanych w stolicach toaletach oryginalnych i nadzwyczajnych. Teraz, w gabinecie krawca, pomiędzy wielkiemi zwierciadłami, w powodzi rozwijających się materyi, mówił:
— Proszę tylko nie urządzać sobie nic szablonowego, proszę mi nie psuć rozkoszy patrzenia na panią żadną koczkodaneryą miejscową. Ja tu nie spotykam kobiet, któreby miały subtelność gustu. Bogactwo jest, często nawet i gust jest, ale pospolity, szablonowy. Dla pani trzeba wymyślić coś nowego, coś... symbolicznego, a raczej symbolizującego. Strój kobiety powinien być symbolem jej indywidualności. Dla pani trzeba wymyślić strój, któryby symbolizował arystokratyzm ciała i ducha.
I wymyślał; wymyślali oboje. Przebierali pomiędzy barwami i gatunkami materyi, rozpatrywali wzory, rysunki; baron poprawiał je i uzupełniał szczegółami, czerpanymi z fantazyi własnej. Po upływie pewnego czasu, zgodzili się na jedno: suknia będzie koloru flamme. Przy delikatnej cerze Ireny i jej ognistych włosach utworzy to, według zdania barona, całość irytującą.
— Będzie pani w tej sukni dziwną i irytującą...
Właściciel zakładu, elegancki i poważny, wchodził i wychodził, zapytywał, doradzał i znowu pozostawiał ich namysłom i decyzyom własnym. Oni zaś bawili się coraz lepiej, otoczeni lekkim obłokiem perfum, unoszącym się z ich sukien i chrzęstem jedwabiów, spadających im do stóp, jak różnobarwne kaskady. Materya flamme była już wybraną, jednak oni wybierali jeszcze. Baron, z wybijającymi się na policzki rumieńcami, zawołał:
— Przepysznie czas spędzamy, nieprawdaż? I któżby się spodziewał? U krawca! Ale ja i pani, umiemy doznawać sensacyi takich, jakich nikt nie doznaje. Na to trzeba posiadać szósty zmysł. Ja i pani, posiadamy szósty zmysł.
Irena zaczęła tracić zwykłą sztywność i dystynkcyę, mówiła prędko i wiele, kilka razy zaśmiała się głośno, ruchy kibici jej i ramion stawały się nierówne, zbyt żywe chwilami, albo pełne półsennej gracyi. Baron umilkł i przypatrywał się jej przez chwilę, potem z zachwyceniem w oczach, mówić zaczął:
— Jak się pani w tej chwili zmieniła! Jak się pani prześlicznie i niespodziewanie zmieniła! Takie niespodzianki interesują, irytują... Posiada pani rzadki dar sprawiania niespodzianek...
Z błyszczącemi oczyma, natarczywie zaczął ją prosić, aby powiedziała, czy zmiana, której uległa, humor, w który wpadła, były mimowolne, albo sztuczne, wynikiem nastroju, czy kokieteryi?
— Jest pani bez wątpienia produktem wysokiej hodowli, więc trudno rozeznać, co w pani jest naturą, a co sztuką. A taka pani w tej zmienionej postaci zawiła, zagadkowa... Proszę, proszę, niech mi pani powie, czy jest to w pani naturą, czy sztuką?
Słuchając słów tych, podszytych myślą bardzo zuchwałą, śmiała się i odwracała oczy. A on, pochylony ku niej, uśmiechem satyra przypominający, z prośbą w głosie zapytywał:
Est-ce nature? est-ce art?
Z nagłą determinacyą odpowiedziała:
C’est nature!
I śmiałości odpowiedzi chciała sprostać śmiałością spojrzenia, ale płomienny rumieniec na twarz jej wytrysnął i powieki przykryły źrenice, w które uderzyło zawstydzenie. Pomimo, że wstyd dziewiczy był malowanym garnkiem, nowa ta zmiana, której uległa Irena, wywarła na barona znowu wpływ irytujący. Z pośród szeleszczących materyi wziął obie jej ręce i w twarz spłonioną rzucając z oczu snop promieni magnetycznych, delikatną jej kibić ku sobie pociągnął. Ona targnęła ręce i ruchem gwałtownym spróbowała kibić w tył odrzucić, ale wątły baron był w tej chwili bardzo silnym, ręce jej ściskał w swoich, jak w kleszczach, i przy samej twarzy jej szeptał:
— Niech się pani nie sprzeciwia temu krzykowi życia, który się w pani rozlega... Ja jestem despotą... umiem chcieć...
Razem z ostatniem słowem usta swoje do jej usta przycisnął. Ale wówczas i ona zdobyła się na siłę niespodziewaną, i w mgnieniu oka już o kilka kroków od niego oddalona, bardzo blada teraz i cała drżąca, zawołała:
Oh! c’est trop nature!
Głowę miała podniesioną, i z oczu jej sypały się iskry, które jednak wkrótce stopniały w zimnej ironii.
Wzruszając ramionami, z uśmiechem pełnym szpilek, wymówiła:
Dieu! que c’était vulgaire!
Poczem, obu rękoma zgarniając suknię tak, jakby żadnego pyłku z tego pokoju zabrać z sobą nie chciała, weszła do magazynu, i baron widział ją rozmawiającą z krawcem przez chwilę ze spokojem zwykłym, a potem ze zwykłemi słowami krótkiego pożegnania, zmierzającą ku wyjściu.
Teraz siedziała na wysokim taburecie u okna, otoczona przygasającymi połyskami błękitnej mory, i na tle szyby, przenikniętej białawym zmrokiem, wydawała się posągiem o delikatnym torsie i nieco wydłużonym, w kamienną nieruchomość zakutym profilu. «Krzyk życia», który w postaci słowa posiadał urok nowości i zuchwalstwa, w czyn zamieniony, podniósł w niej wszystkie dziewicze wstydy i obrazy. Kudłate zwierzę zanadto wysunęło się z pomiędzy heliotropów i wydało z siebie zbyt silną woń jaskini i troglodyty. „C’est vulgaire!“ — krzyknęła do barona i istotnie pojęła odrazu, że to, co się stało, nie było ani nowem, ani rzadkiem, ale starem jak świat i gminnem jak ulica. Magazyn krawca pełen ludzi, nieustanne dzwonienie u drzwi, gwar kupiecki, przechodnie za oknami... ulica. Pocałunek otrzymany — na ulicy. Przygoda uliczna. Plecy jej, od góry do dołu przeszedł dreszcz. Przed wyobraźnią przesunęły się nędzne postacie kobiece, ciągnące w zmrokach wieczornych brzegami ulic. Na twarz pochyloną wytrysnął rumieniec; ten malowany garnek, który nazywa się wstydem kobiecym, pod postacią instynktu odziedziczonego i dumy niewieściej, pracował w niej bolesny i niepozbyty. Po chwili, zastąpił go niewysłowiony niesmak.
Baron, którego jedynym urokiem była subtelność, ukazał się w postaci gminnej. Ten gatunek miłości, o którym mniemała, że wzajemnie dla siebie uczuwają, z blizka ujrzany, przypomniał jej obrazy, na których Fauny z koziemi brodami ścigają po lesie Nimfy. Na ustach Ireny usiadł uśmiech drwiący, prawie zły. Co on takiego mówił o «szóstym zmyśle?» Po co tu szósty zmysł? Puste słowa! Baron drwi z malowanych garnków, a sam je lepi i na stare kolory maluje. Idylla, rzecz stara i jaskinia rzecz stara, lecz idylla byłaby lepszą, gdyby — była. Ale gdzież ona? Oczy jej nie spotkały się z nią ani razu, natomiast widziały, ach, widziały! co dzieje się i staje z ludzkiemi miłościami i takimi związkami, które noszą nazwę świętych! Więc cóż? Cóż będzie z baronem... i Ameryką? Oblały ją, napełniły całą, taka wzgarda dla wszystkiego, taka niewiara we wszystko, takie uczucie lekceważącego pomiatania wszystkiem i samą sobą, że u końca rozmyślań mówiła sobie: »Wszystko jedno!« Splotła i silnie zacisnęła u piersi ręce, głowę nieco pochyliła i myślała: »Wszystko jedno, wszystko jedno!«
Kilka łez, jedna po drugiej, upadło na silnie splecione palce. »Wszystko jedno! Byle prędzej!«
Co prędzej? Dlaczego prędzej? Powolnym ruchem zwróciła twarz w stronę pokojów matki; usta jej, drgające i spadłą na nie łzą świecące, miały wyraz taki, jaki bywa u płaczącego pocichu dziecka. Z podniesionemi nieco brwiami, szepnęła:
— Mama!
I po chwili, pod temi brwiami, podobnemi do delikatnych płomyków, oczy jej zaczęły łagodnieć, tracić łzę i ironię, aż nabrały wyrazu takiego pocieszenia, jakby dostrzegły idyllę!
Jednocześnie powietrze, zaprawione już szarością zmroku, przerznęła jasna ruchoma linia. Była to Kara, która szła od strony pokojów ojca z toczącym się tuż za suknią Pufkiem. Idąc, nuciła. Ujrzawszy siostrę, przestała nucić i z końca salonu zawołała:
— Wiesz, Iro? Ojczulek będzie dziś z nami jadł obiad!
W cienkim głosie jej brzmiał tryumf. Od wielu tygodni, po raz pierwszy ojciec zasiędzie z niemi do rodzinnego stołu, a gdy tylko się to stanie, no, to już i wszystko dobrze pójdzie! Co mianowicie szło źle? I dlaczego szło źle? Nie wiedziała. Ale miała swoje spostrzeżenia, zadziwienia i niepokoje. Coś czuła; tym prawdziwie szóstym zmysłem, który posiadają istoty z wyegzaltowaną uczuciowością, czuła w powietrzu jakiś ciężar, jakąś groźbę i nie wiedząc, co znaczą, skąd pochodzą, cierpiała. W ten sam sposób organizacye z nerwami nadczułymi przeczuwają atmosferyczne burze. Teraz jednak szła swoim drobnym krokiem, prosta i cienka, z Pufkiem u sukni wesoło nucąc.
Kiedy wkrótce potem Irena weszła do gabinetu matki, ujrzała w świetle lampy grupę, złożoną z trzech osób. Na kanapce, z połyskami czarnych dżetów w jasnych włosach, siedziała Malwina Darwidowa, obok z nizkiego fotelu pochylał się ku niej elegancki jak zwykle Maryan, a przed nią, z łokciami opartymi o jej kolana, klęczała Klara, bladobłękitną smugą przerzynając czarność morowej sukni matczynej.
— Obraz godny oczu Sary i Rebeki! — zażartowała Irena, idąc wprost ku wielkiemu zwierciadłu, przed którem, z podniesionemi ramionami zaczęła poprawiać i przerabiać węzeł włosów u wierzchu głowy. Maryan, wesoło usposobiony, prosił matkę, aby pozwoliła malować swój portret jednemu z najsłynniejszych malarzy miejscowych.
— To znakomity pendzel! Nie pojmuję, jakim sposobem na łonie starzyzny tutejszej powstać mógł talent do tego stopnia nowy, indywidualny. On ma w krajobrazach przepyszny plein-air, a jako portrecista, umie chwytać duszę. Moja mamo, niech ja mam duszę mamy zaklętą w portrecie... Czy mama uważała, że oczy niektórych portretów patrzą na świat, jakby z za świata. Jest w nich zaklęta dusza. Niech ja mam portret mamy, wymalowany przez artystę, z którego płócien wieje tchnienie zaświatowości...
Pochylił swoją cherubinową głowę i rękę matki, opartą na ramieniu Kary, pocałował. Kara zawołała:
— I mnie za jednym zachodem pocałuj!
— Sentyment! — prostując się, rzekł Maryan — strzeż się sentymentów, ja ci to mówię, twój pradziadek!
— Wybornie powiedziane! — ozwała się od zwierciadła Irena. — Kara ma duszę tak pierwiastkową, a ty...
— Tak schyłkową — wtrącił Maryan.
— Że masz prawo do tytułu jej pradziadka...
— Witam cię prababuniu! — zaśmiał się ku siostrze, a do matki mówił: — Bo widzi mama, z dużą siostrą jużeśmy się doskonale zrozumieli, a z małą jeszcze nie, ale i to kiedyś nastąpi, nawet zapewne wkrótce. Mais revenons à nos moutons. Co będzie z portretem?
Malwina śmiała się. Twarz jej, przed godziną zmęczona bardzo, znowu odmłodniała. Jakiś promień przerzynał w tej chwili jej grubą chmurę. Od myśli o portrecie broniła się.
— Po co? jest już tych portretów moich aż nadto, o, aż nadto!
— Karykatury! — zawołał Maryan — i żaden wyłącznie do mnie nie należy. Ja proszę o portret mamy specyalnie dla siebie, na swoją własność wyłączną.
— Po co? — powtórzyła Malwina — ile razy czujesz potrzebę tego, patrz na oryginał. Lepiej nawet, abyś nie miał portretu, bo może częściej uczuwać będziesz tę potrzebę.
Point des reproches, chère maman! Niechaj wyrzuty, groźby, cały arsenał patryarchalizmu, pozostaną wyłącznie po jednej stronie... tamtej...
Gestem wskazał drzwi, prowadzące w głąb mieszkania. Kara z nad kolan matki głowę podniosła i oczy jej zamigotały.
— A z tej strony niech będzie sama słodycz, sam wdzięk, sama ta droga, śliczna słabość, przed którą jestem zawsze na klęczkach! Co zaś do tego, że będę mógł widzieć oryginał portretu, o który proszę, ilekroć tego zapragnę, to kwestya! Jesteśmy ziarnami piasku, któremi miota po świecie wiatr... interesujących wojażów!
— Czy masz znowu jaki zamiar podróżniczy? — zapytała Malwina.
— Tak! To i owo... w zarysach jeszcze lekkich, ale coraz więcej się uwyraźniających. Będzie to krok olbrzyma, zmykającego przed tą różdżką, którą Duch św. dziateczki bić radzi!
Znowu gestem wskazał drzwi, prowadzące do pokojów dalszych, i w krótkim śmiechu, który towarzyszył ostatnim jego słowom, zabrzmiała zjadliwość, prawie nienawiść. W tej samej chwili spotkał się z oczyma Kary i zawołał:
— Czego ty mała, tak patrzysz na mnie? Voilà des yeux! Ciekawe, aż chciwe i wystraszone, jak u ściganej łani! Czegoś ty taka ciekawa? I czego tak się lękasz?
Kara szybko ukryła twarz w sukni matczynej, a Irena odezwała się nagle z przed zwierciadła:
— A jakby się mamie podobało zrobić razem ze mną fugę do Ameryki?
Upięła ostatecznie włosy, przebiła je fantastyczną szpilką, i odwróciwszy się od zwierciadła mówiła dalej:
— Ja mam takie buty du petit Poucet, że jak je włożę, to trzy duże kroki — i jesteśmy obie z mamą za morzami. Jak się mamie ta myśl podoba?
— Jesteście dziś deszczem projektów! — zażartowała Malwina. — Portret, ucieczka od różdżki, Ameryka...
— Bal! — podnosząc głowę, zawołała Kara. — Bo przecież ty o niczem nie wiesz, Marysiu... za kilka tygodni będzie u nas prawdziwy wielki bal!
— Ciekawą historyę prawisz, mała; praw dalej! — odpowiedział Maryan.
Kiedy szło o prawienie, Kary nigdy nie trzeba było dwa razy prosić. Zerwała się z klęczek i zaczęła opowiadać historyę godziny, którą przed kilku dniami spędziła w gabinecie ojca. Matce i siostrze o projekcie balu oznajmiła zaraz, ale skąd wynikł, nie powiedziała. Coś przeszkodziło. Teraz wszystkim opowie. Do ojczulka przyszło z wizytą trzech panów: książę Zenon, hrabia Czarski i trzeci jakiś, którego nazwiska nie pamięta, ale taki duży pan, wysoki i szeroki, z piersią błyszczącą od gwiazd i krzyżów. Ona, Kara, chciała przed gośćmi schować się za etażerkę... tam jest taka etażerka, za którą ona często siaduje, i sama niewidzialna wszystko widzi i słyszy: ogromnie wygodne schowanko, w którem z Pufkiem tylko biedę miewa, bo co kto wejdzie do pokoju, to on chce szczekać, ale ona wtedy mu pyszczek mocno ręką ściśnie i cicho! Tego dnia jednak, nie poszła za etażerkę, bo ojczulek stanowczo kazał na fotelu usiąść. Więc tak usiadła z powagą...
Tu, siadając na taborecie, pokazywała w jakiej postawie siedziała wobec ojcowskich gości, ręce opuszczone na kolana, prościuteńka, z powagą na różanej twarzy. Powagę tę mącił tylko Pufik, który wlazł jej za plecy, łapki położył na ramieniu, a mokry pyszczek przytknął do samego ucha. Jeden z panów zwrócił się wówczas do niej i powiedział:
— Ślicznego ma pani pieska!
— Jest bardzo grzeczny — odpowiedziała.
— A na imię mu? — zapytał drugi.
— Pufik! — objaśniła.
Nie śmiała się wcale, bo nie było z czego. Pufik jest naprawdę grzeczni i imię ma ładne, ale ci panowie, patrząc na nią, uśmiechali się bardzo przyjemnie, a jeden z nich rzekł do ojczulka:
— Jak szybko czas upływa! Niedawno jeszcze widywałem młodszą córkę pana dzieckiem, a teraz...
Drugi podchwycił:
— Jest już prawie dorosłą. Wzrostem dorównywać się zdaje starszej siostrze...
Tamten znowu zaczął:
— Bardzo rzadko tej zimy mamy przyjemność widywania rodziny pana w towarzystwach...
Drugi potwierdził:
— Żona i córka pana prowadzą w tym roku życie bardzo zamknięte...
— Żona moja uskarża się na częste migreny — odpowiedział ojczulek, a wtedy i nieznajomy, duży pan się odezwał.
Dotąd Kara, opowiadając rozmowę dwóch panów, zmieniała głos, naśladowała ruchy i postawę każdego; teraz słowa dużego pana powtórzyła głosem najgrubszym, na jaki tylko zdobyć się mogła:
— Nie miałem jeszcze zaszczytu być przedstawionym żonie i starszej córce pana, a tyle słyszałem, że i t. d.
Potem rozmawiali jeszcze z ojczulkiem o czem innem, a odchodząc powiedzieli jej kilka ładnych komplementów. Ona dygała. Śmiało powiedzieć może, że z blaskiem odegrała rolę dorosłej panny. Ojczulek po odejściu gości powiedział, że cieszy się z wizyty dużego pana, bo znajomość z nim jest mu potrzebna dla interesów. Potem zamyślił się, aż rzekł:
— Wiesz co, maleńka? Trzeba, abyś zaczęła już pokazywać się w świecie!
Tu Maryan półgłosem mruknął:
— Nowej kolumneczki zapotrzebował do swojej świątyni...
Irena uśmiechnęła się; Malwina udała, że nie słyszy; Kara rozszczebiotana, nie słyszała i szczebiotała dalej:
— Potem ojczulek mówił, że mama i Ira prowadzą życie klasztorne, mało przyjmują i wyjeżdżają. Ma to minę nieszczęścia domowego, albo bankructwa. Taki pozór jest czemś brzydkiem wogóle i dla interesów szkodliwem. Aby mu zapobiedz, trzeba urządzić jedno przyjęcie, ale wielkie, jak najokazalsze. Karnawał skończy się wkrótce, a u końca karnawału wydamy bal, na którym »maleńka« pierwszy raz ukaże się w świecie. Dzisiaj zaś przed godziną, ojczulek powiedział, że przyjdzie do nas na obiad i z mamą o tym balu obszernie pomówi.
Na tem Kara skończyła opowiadanie, które było trochę przedstawieniem dramatycznem, a Maryan nagle z siedzenia się podniósł.
— Trzeba, abym sobie stąd szedł — wymówił z postawą zesztywniałą i rysami zastygającymi.
Malwina ozwała się z cicha:
— Zostań, Marysiu!
Twarz jej stała się udręczoną, z pogłębioną linią zmarszczki na czole; w głosie brzmiała prośba. Maryan patrzał na nią, chwilę wahał się, aż ruchem automatu opuszczając się na fotel, wymruczał.
Que votre volonté soit faite! Niech będę garnkiem pomalowanym na kolor miłości synowskiej... dla ciebie, mamo!
Od myśli, że zaraz spotkać się ma z ojcem, wnętrzności serca wysychać mu zaczęły.
Lokaj oznajmił podany obiad. Kara zerwała się z tabureta.
— Pójdę, ojczulka przyprowadzę!
Biegła ku drzwiom, ale od drzwi wróciła, i przed matką osunąwszy się na klęczki, kilka długich, namiętnych pocałunków na jej kolanach i ręku złożyła. Ku szyi jej wspięła się i cicho zaszeptała:
— Mamciu złota, jedyna, najdroższa!
I porwała się z klęczek, jak ptak z pokoju wyfrunęła. Co znaczył ten gwałtowny wybuch czułości dla matki? Nikt nie wiedział, ani może ona sama. Byłaż to prośba za kimś, czy chęć upewnienia, że nie tylko tego kogoś, ale i matkę także bardzo kocha? czy radość, że nakoniec oboje ich razem zobaczy? Jak ptak leciała przez salony, oświetlone palącemi się gdzie niegdzie lampami, aż cicho, jak promień wsunęła się do gabinetu ojca i stojącemu u biurka rękę pod ramię wsunęła. Cała zaróżowiona, udając gruby i uroczysty głos lokaja, rzekła:
— Obiad podany!
Darwid uczuł spływający mu do piersi strumień ciepła i słodyczy.
— O, ty, swawolnico! — rzekł. — Promyku! Maleńka!
Kiedy po chwili wchodził z Karą do sali jadalnej, przez drzwi przeciwległe Maryan wprowadzał tam matkę, całą w czarnych połyskach mory i dżetów.
Darwid pochylił się i ręki żony dotknął ustami; na twarzy Malwiny rozlewał się uśmiech uprzejmy.
— Tak jestem niezmiernie zajęty — rzekł — że nie codzień mam czas zapytać cię o zdrowie.
— Dziękuję ci, mam się wybornie — odpowiedziała.
Dzieci, miss Mary, służba. U ozdobnego bufetu krzątali się dwaj lokaje, przy stole, błyszczącym od kryształów i sreber stała miss Mary, zgrabna i jeszcze młoda, z purytańską prostotą w stroju obcisłym i gładkich pasmach włosów nad spokojnem czołem. Gospodarz domu powitał Angielkę i wyraził żal, że z powodu zajęć tak rzadko widywać ją może, a gdy wszyscy już zajęli miejsca u stołu, Malwina ze swobodą wprawnej gospodyni rozmowę rozpoczęła:
— Mówiliśmy przed chwilą o Stanach Zjednoczonych, któremi od jakiegoś czasu Ira i Maryan żywo interesować się zaczęli.
— Zapewne z powodu wystawy, przygotowującej się w Chicago — podjął Darwid; — istotnie, ma być to coś kolosalnego.
Miss Mary wspomniała o mającym zebrać się z okazyi tej wystawy kongresie niewieścim, Malwina i Irena wiadomość tę uzupełniały szczegółami; rozmowa popłynęła gładka, łatwa, wiadomościami rozmaitemi napełniona, chłodna. Maryan żadnego w niej nie brał udziału. Siedział sztywny, głuchy, niemy, z rysami stężałymi. Gdy jadł, ruchy jego miały pozór automatycznych, powieki nawet mrugały bardzo rzadko. Obraz apatyi i wzgardy, limfy i żółci. Nawet blada cera mu pożółkła i wargi przybladły. Sprawiał dokładne wrażenie lalki woskowej, w eleganckiem ubraniu i błyszczącemi oczyma.
Darwid z pobłażliwą żartobliwością mówił o gmachu, który miał być wzniesiony w Chicago, według planu dokonanego przez kobiety-architektki.
— Obawiam się o losy tych, którzy w nim przebywać będą. W budownictwie znaczenie ogromne posiada umiejętność zachowania równowagi, a to jest dla kobiet najtrudniejsze. Kobiety tak łatwo, tak zawsze, tak prawie nieuchronnie tracą równowagę...
Było to mówione w sposób zupełnie lekki, żartobliwy, jednak, nie wiedzieć czemu, w głosie mówiącego drgnęło kilka zjadliwych tonów, a na czoło Malwiny wystąpił blady rumieniec. Ale Irena z wielką żywością mówić zaczęła do miss Mary o najnowszych objawach dążeń emancypacyjnych u kobiet angielskich, i Darwid sam, z niejakim pośpiechem, o dążeniach tych, sądy spokojne, choć nieco ironiczne, wypowiadać zaczął.
Wielka lampa, w bronzy ubrana, rzucała obfite światło na stół, okryty połyskami sreber i kryształów. Lokaje w białych rękawiczkach, jak ciche widma zmieniali talerze, zdobne w malowane i wyzłacane monogramy, z butelkami w ręku, zapytywali o gatunki win, które nalewać mają, roznosili półmiski, z których ulatywały kapitalne wonie trufli, pikli, rzadkich mięsiw i jarzyn. Kilka wysoko umieszczonych kinkietów oświetlało ściany, ubrane w obrazy z silnie błyszczącemi ramami i w festony ciężkich firanek u drzwi i okien. Rozmowa, która opuściwszy Amerykę, spłynęła na stolice europejskie i rozmaite objawy ich życia, brzmiała dźwiękami mowy angielskiej i francuskiej. Mówiono po angielsku przez wzgląd na miss Mary, a chwilami po francusku, bo Darwid i jego żona woleli posługiwać się tym językiem, niż angielskim. W zamian, Irena i Kara mogły być wzięte za rodowite Angielki. Biegła i poprawna angielszczyzna, biegła i czysto paryska francuzczyzna, w rozmowie mnóstwo wiadomości różnostronnych, pod płachtą światła, padającą z góry na stół roziskrzony połyskami naczyń drogocennych, cisza i poważna ozdobność wielkiej sali, wysoka skala życia, niewątpliwy high-life...
Był moment, w którym Alojzy Darwid wzrokiem powiódł dokoła i głowę nieco w tył odrzucił; czoło jego pozbyło się zmarszczek, i gładkie, mądre, nieco u skroni lśniące, zdawało się być z kości słoniowej wyrzeźbionem, a nozdrza delikatne i nerwowe rozwierały się i zwierały, jakby razem z zapachem win i przysmaków wciągały subtelniejszą i bardziej upajającą woń własnej wielkości. Ale trwało to krótko; niebawem, jakieś kamyki zamyśleń i powiewy roztargnień zaczęły chwiać mowę jego i mącić pogodną dumę. W dwu palcach kołysząc deserowy nożyk, mówił do miss Mary:
— Bardzo, bardzo poważam ziomków pani za ich praktyczność i wysoki rozum... Jest to naród... jest to naród...
Zająknął się, co w mowie jego przyciszonej i płynnej nie zdarzyło się nigdy. Myślał o czem innem.
— Jest to naród, który powiedział sobie: »Czas to pieniądz...« który też...
Znowu zająknął się. Oczy, nieprzezwyciężoną siłą pociągane, skierowywały się wciąż ku temu punktowi przy stole, na którym bogato i posępnie błyszczały czarne dżety, a roztargnione usta kończyły zdanie rozpoczęte:
— Który też posiada dziś najwyższą potęgę pieniężną...
Tu Maryan po raz pierwszy przemówił:
— Nietylko pieniężną. Anglia teraz przewodniczy najnowszym kierunkom sztuki.
Było to powiedziane brzegami warg, bez udziału innych rysów twarzy, które trwały w stanie stężałości, a na usta Darwida wystąpił uśmiech, o którym mówiono, że był najeżony szpilkami.
— Najnowsze kierunki sztuki! — wymówił, a wyrazy trochę syczały mu w ustach. — Sztuka jest rzeczą wspaniałą, szkoda tylko, że czasem przerabia się na cacko, psute przez niegrzeczne dzieci!
Maryan podniósł na ojca wzrok, z którego wylewała się cała fala ironii i brzegiem warg odpowiedział:
— Ten tylko nie jest dzieckiem, kto wie, że wszyscy jesteśmy dziećmi, przerabiającemi wszystko na cacka dla siebie. Tylko, że cacka bywają rozmaite.
Malwina, z niepodobnem do pokonania zaniepokojeniem, szepnęła.
— Marysiu!
A Darwid nagle ku niej twarz obrócił, i spojrzenia ich, dotąd unikające się starannie, utonęły w sobie na kilka zaledwie sekund, ale wystarczyło to, aby oczy Darwida napełniły się blaskami wyostrzonej stali, i aby Malwina tak nizko twarz nad talerzem pochyliła, że w rzęsistem świetle widać było tylko czoło jej, przerznięte pod jasnymi włosami ciemną pręgą bardzo pogłębionej zmarszczki. Ale w tej samej chwili Irena zagadnęła ojca o Londyn, w którym parę razy dość długo przebywał, a on, natychmiast odpowiadając córce, mówił długo płynnie, w sposób zajmujący, wciągając też do rozmowy angielkę, do której zwracał się często i uprzejmie.
Rozmowa znowu płynęła gładko, łatwo, chłodno. Nad stołem, zamiast kapitalnych zapachów mięs i sosów, unosiły się lekkie wonie owoców i wanilii. Lokaje roznosili wety. Darwid mówił o owocach, właściwym różnym strefom, które zwiedzał w podróżach swych, prawie nieustannych; nagle przerwał mowę w połowie okresu i zwrócił się do Kary, która kilka razy zaniosła się kaszlem suchym i uporczywym.
— Zdawało mi się, żeś już zupełnie wyzdrowiała. Kaszlesz jeszcze! To smutno!
Dziewczynka miała na ogniście zarumienionej twarzy wyraz żalu czy gniewu. Porywczo, prędko, z ust jej wydętych jak u rozżalonego dziecka, wypadły słowa:
— Tyle jest na świecie rzeczy smutnych, ojczulku, że mój kaszel to w porównaniu z niemi pyłek...
Było to odezwanie się zupełnie niespodziewane, ale wrażenie, które sprawić mogło, Irena stłumiła natychmiast śmiechem i wykrzykiem może trochę za głośnym:
Voilà où le pessimisme va se nicher! Czy Pufik zachorował?
— Obserwacya Kary wczesna jest, ale trafna! — brzegiem warg przemówił Maryan.
Malwina także zaczęła mówić. Malutką filiżankę podając synowi, zapytała:
— Dla twego upodobania w czarnej kawie powinnam zarezerwować jeszcze jedną filiżankę, nie prawdaż?
Maryan nie odpowiedział, ona zaś z ciemną pręgą zmarszczki na czole i z uśmiechem na ustach, prędko, śpiesznie mówiła dalej:
— Podzielam gust Marysia. Niedawno jeszcze piłam mnóstwo czarnej kawy, ale spostrzegłam, że szkodzi mi na nerwy i sen odbiera. Bardzo jest przykro nie módz sypiać, i lepiej wyrzec się ulubionego przysmaku, niż być narażoną na bezsenność...
Mówiła, mówiła. Z wielkim wdziękiem w uśmiechu i poruszeniach głowy, ze słodyczą, która przepajała zawsze brzmienie jej głosu, mówiła zupełnie o niczem, wiążąc zdanie ze zdaniem wprost tylko dla mówienia, dla zabijania minut, lub zapobiegania innym mowom. Darwid zaś, z podniesioną nieco twarzą, przez szkła, któremi oczy osłonił, znowu na nią patrzał, aż przed połyskami, w tych szkłach migocącymi, znowu nad filiżanką pochyliła głowę bardzo nizko, i oblókł ją niepodobny do ukrycia pozór istoty, która pragnie zniknąć pod ziemią, rozwiać się w powietrzu, stać się cieniem, pyłem, trupem, byle nie być tu, gdzie jest, i — tem, czem jest. Wtedy Irena z lekkim stukiem filiżankę na spodek opuszczając, zaczęła:
— Musisz znać dobrze, ojcze, sposób, w jaki na Wschodzie przyrządzają kawę?
Znał go dobrze, bo na Wschodzie bywał, i w sposób dość malowniczy opowiadał teraz o Turkach, jak zasiadłszy w koło, zwolna sączą do ust napój ulubiony. Delektują się nim, poważni, jak magowie, milczący, jak ryby.
— Moment, w którym oddają się temu absolutnemu spoczynkowi, złożonemu z czarnej kawy i milczenia, nosi u nich nazwę »kijejf«.
Nazwa ta wywołała uśmiech na wszystkie usta. Darwid uśmiechał się także. Na wszystkich czołach, stół otaczających, malowało się znużenie. Cienki głosik Kary zagadał:
— Turcy dobrze czynią, że milczą, bo cóż z tego, że ludzie rozmawiają z sobą? cóż z tego?
— Oto jest mała główka, pytań i odpowiedzi nigdy nie syta! — zażartował Darwid.
— Zdolność do krytycyzmu jest familijną cechą naszą — zaśmiała się Irena.
— Kara od dzieciństwa odznaczała się ciekawością — z uśmiechem przemówiła Malwina.
Nawet Maryan, patrząc na młodszą siostrę, przemówił:
— Zawsze przychodzi czas, w którym dzieci zamiast paplać, zaczynają mówić!
Miss Mary, z czołem pod purytańskimi pasmami włosów, stroskana, nie powiedziała nic.
Na czołach tych wszystkich, którzy mówili, malowała się troska, i we wszystkich oczach, nad uśmiechającemi się ustami, świeciło udręczenie.
Malwina powstała z krzesła, Darwid także opuścił swoje, wszystkim dokoła oddawszy ukłon, wyszukanej grzeczności pełen, i postąpiwszy kilka kroków, podał ramię żonie.
Przeszli mały, rzęsiście oświetlony salonik i zatrzymali się w następnym, w tym, który pośród ścian, ozdobionych białemi girlandami, miał błękitną morę na sprzętach i firankach. Za nimi, w małym saloniku, miss Mary zasiadała z Maryanem do partyi szachów, Kara umieściła się obok nich w roli obserwatorki, a Irena rozwinęła w świetle lampy kawał materyi kościelnej, bardzo starej i przez czas nadwerężonej, którą jako rzadkość przyniósł jej baron Emil, a ona naprawiać zamierzała haftem z nici jedwabnych i złotych.
Darwid i Malwina stanęli pośród błękitnych sprzętów, w przyćmionem świetle lampy, palącej się pod zasłoną. Malwina była bardzo blada, i serce jej silnie bić musiało, bo oddech miała przyśpieszony. Przyszło nakoniec to, czego oczekiwała oddawna i nadaremnie: stanowcza i rozstrzygająca rozmowa.
Z całej siły pragnęła wyjaśnienia, zmiany, czegokolwiek i w formie jakiejkolwiek, byleby położeniu jej przyniosło zmianę. Stała, czekając, gotowa poddać się wszystkiemu, znieść wszystko, byleby raz przemówił. Przemówił:
— Jutro wyjeżdżam na polowanie do dóbr księcia Zenona, a ponieważ stamtąd udam się jeszcze do pewnej miejscowości, w której mam interes do załatwienia, wrócę mniej więcej za dni dziesięć. Zaraz po powrocie moim, w ostatnią niedzielę karnawału, odbędzie się w domu naszym wieczór, poprostu bal, jak najświetniejszy możliwie bal. Wymagają tego interesy moje i opinia domu. Chcę także, aby na balu tym Kara po raz pierwszy ukazała się w świecie. Sporządziłem i przyślę ci spis osób, do których trzeba wysłać zaproszenia, a o których mogłabyś sama nie pomyśleć; resztę zaś towarzystwa znasz lepiej odemnie. Wiem, że rzeczy takie urządzać umiesz wybornie, i spodziewam się, że tym razem także uczynisz wszystko jak najlepiej. Księgę czekową do banku przyniesie ci mój sekretarz, którego sprytem i czasem możesz rozporządzać się nieograniczenie, zarówno jak tą księgą. Na wydatki oglądać się nie trzeba; jakiekolwiek będą, wszystko powinno być tak, jak bywa rzadko u kogo, albo raczej jak nie bywa u nikogo. Zebranie to potrzebne jest dla interesów moich i dla opinii domu trochę, więcej niż trochę, za...chwia...nej!
Mówił powoli i grzecznie, z akcentem na dnie grzeczności rozkazującym. Przy ostatnich słowach, rzucił jej w twarz błysk oczu twardy i przeszywający, poczem skłonił się i uczynił ruch do odejścia. Ale ona, z silnie splecionemi rękoma, zawołała:
— Alojzy!
Zaczęła drżeć. Jakto? Bal i nic więcej! Jej szło o rzeczy tak ważne, jak godność człowieka, sumienie, przymus nieznośny, trwoga przed wzrokiem dzieci...
Zatrzymał się i zapytał:
— Co rozkażesz?
Z pochyloną twarzą, zaczęła:
— Potrzebuję, pragnę pomówić z tobą obszernie i stanowczo...
Uśmiechnął się.
— Po co? — zapytał. — Nie mamy do powiedzenia sobie nic przyjemnego, a rozmowy nieprzyjemne, więcej szkody przynoszą nerwom, niż — czarna kawa!
Podniosła głowę i z mocą, na którą z trudnością się zdobywała, zaczęła znowu:
— Tak, jak jest, pozostać nie może. Położenie moje...
Z wyrazem największego zdziwienia na twarzy przerwał:
— Położenie twoje! Ależ położenie twoje jest świetne!
Uczynił taki gest, jakby wskazywał wszystko, co znajdowało się w tym salonie i w całym domu, ona zaś oblała się rumieńcem gwałtownym, i jak ktoś, w kim dotknięto miejsca najwięcej bolesnego, zawołała:
— Ależ mnie właśnie to najwięcej... ja właśnie tego najwięcej — nie chcę! Mam prawo żądać, aby mi wolno było usunąć się, zrzucić z siebie ten blask... odejść gdziekolwiek...
Z całej siły walczyła z porywającym ją płaczem. On z najgłębszem zdumieniem powtórzył:
— Nie chcesz? Masz prawo?
Wszystko w nim: policzki, zmarszczki na czole, usta pobladłe, drgało uniesieniem, już do pohamowania niepodobnem.
Tylko nad głosem jeszcze panował. Mówił cicho, ale z sykiem:
— Jakie prawo? Nie masz żadnego prawa! Utraciłaś wszystkie prawa! Nie chcesz? Nie masz prawa chcieć, albo nie chcieć. Musisz. Musisz tak żyć, jak wypada i trzeba. Rozmów obszernych i stanowczych scen teatralnych żadnych! Ja ich nie chcę... ja, który nie straciłem prawa chcieć. Milczę i wymagam milczenia. Takiem jest i nazawsze pozostanie nasze modus vivendi, które zresztą powinno być dla ciebie do zachowania najłatwiejszem w świecie. Posiadasz wszystko: stanowisko wysokie, zbytek i blask, nawet, jak się zdaje, miłość dzieci... posiadasz wszystko, oprócz... oprócz...
Zawahał się. Przyzwyczajenie do zachowania we wszelkich wypadkach poprawności form walczyło z uniesieniem, które przemogło, i cicho, lecz jadowicie zasyczało mu w ustach:
— Oprócz... kochanka, którego odprawiłaś, czego ci winszuję, i... mego szacunku, który utraciłaś, ale bez którego na zawsze już obchodzić się będziesz musiała. O przedmiocie tym rozmawiamy z sobą po raz pierwszy i — ostatni. Za długo rozmawiamy. Pilno mi do zajęć moich. Życzę ci dobrej nocy.
Ukłon, który złożył przed żoną, mógł zdala wydawać się pełnym uprzejmości przyjacielskiej, odszedł też w sposób zupełnie spokojny i swobodny, a jednak Irena szła już ku matce krokiem równym, lecz śpiesznym i z rozpostartym w ręku kawałkiem starej materyi, idąc zaczęła już mówić:
— Przyszłam do przekonania, że bez pomocy mamy zadaniu nie podołam. Zrestaurowanie tego średniowiecznego cudu wymaga gustu, oka, wycieniowania, przechodzącego moje słabe zdolności.
Stanęła przed matką i pomiędzy wielkimi kwiatami materyi, mieniącej się srebrem i szafirem, wskazywała kilka zepsuć przez czas zrządzonych. Powieki jej mrugały dziwnie prędko, i dlatego może nie spostrzegała ani kredowej bladości, ani drżenia rąk, ani zrozpaczonego wyrazu oczu matki. Nie spostrzegając nic, wesoło i głośno mówiła:
— U mamy są przepaście jedwabiów rozmaitych, które zostały od tylu naszych wspólnych robót. Pójdziemy rozejrzeć się pomiędzy nimi, dobrze? Są w pokoju mamy. Pójdźmy tam, moja mamo. Tak jestem niecierpliwą, aby już rozpocząć restaurowanie tej pięknej ruiny! Mama pomoże mi dobrać jedwabie, prawda? Mój Boże, ileśmy to już ślicznych rzeczy wspólnie z mamą wykonały... temi czterema łapkami naszemi, które zawsze były razem, razem!
I teraz także były razem. Wsunęła rękę pod ramię matki i z zawieszonym na ramieniu pasem materyi srebrno-lazurowej prowadziła bardzo bladą kobietę w czarnych dżetach przez salonik rzęsiście oświetlony, obok stolika z szachami, przy którym siedziały trzy osoby, przez salę jadalną, po której krzątali się lokaje, przez ten gabinet, w którym upłynęło jej z matką najwięcej godzin życia, aż weszły obie do sypialni Malwiny, gdzie śród żółtych adamaszków paliła się przyćmiona lampa. Tu w mgnieniu oka, zasunęła u drzwi bronzowy rygielek i twarzą ku matce obrócona, z rozpłomienionymi nagle policzkami, obie ręce jej w obie dłonie swe ujęła.
— Dość już tych tajemnic, niedomówień, zagród, wznoszących się pomiędzy naszemi sercami i ustami...
Śpieszny szept ten wybuchał z niej, jak gorące tchnienie z naczynia napełnionego żarem i nagle otworzonego.
— Powiedzmy sobie wszystko... Albo nie, nie mów nic... nie mów... nie mów... Ja wszystko wiem i także mówić nie będę!... tylko naradzimy się... namyślimy się wspólnie... o, mamo!
Jej zazwyczaj sztywna i dystyngowana kibić, jak trzcina gięła się i chwiała, a usta, słynące z chłodu i ironii, gradem pocałunków osypywały ręce drżące i twarz matki, której kredową bladość oblał płomień rumieńca.
— Iro! — zawołała — przebacz. Niech mi Bóg przebaczy!
Nic więcej, oprócz tych wyrazów, wymówić nie mogąc, osunęła się na klęczki i głową dotknęła żółtych poduszek nizkiego sprzętu. Wydawała się zdruzgotaną, unicestwioną. Wówczas Irena ostygła znowu. Myśl trzeźwa i wola silna zajaśniały w jej oczach. Pochylona nad matką, prawie opiekuńczym ruchem dłoń delikatną na ramieniu jej składając mówić zaczęła:
— Moja mamo, proszę nie rozpaczać, a nadewszystko nie dręczyć się tem, co mama wyrzuca sobie, co poczytuje sobie za winę. Niech mama nigdy nie mówi do dzieci swoich: »Przebaczcie«! — bo my sędziami twymi być nie możemy... ja najmniej. Byłaś dla nas zawsze dobrą i miłą, jak anioł, żyliśmy z tobą, kochamy cię — ja najwięcej. Trzeba zawsze pamiętać, że się posiada przy sobie serce bardzo oddane i... rodzone, bo serce córki! I trzeba dźwignąć się, mieć wolę, coś obmyślić, ułożyć, postanowić, ratować się...
Patrząc w twarz matki, z dziwnym uśmiechem dodała:
— Może i mnie ratować, bo i ja biedna, niemądra, nie wiem sama co czynić...
Malwina podniosła głowę, wyprostowała się i zwolna powstała z klęczek.
— Tak — szepnęła — ty... ty... tak dawno, tak wiele chciałam mówić... o tobie i... nie śmiałam!
— Więc nakoniec mówmy! — zawołała Irena.
I znowu rękę pod ramię matki wsunąwszy, prowadziła ją ku kanapce, w przyćmionem świetle lamy stojącej.
— Drzwi zamknięte: nikt nam nie przeszkodzi, pomówimy długo! Tylko trzeba nam być rozsądnemi, spokojnemi, patrzeć na rzeczy i w same siebie jasno i zupełnie jasno wiedzieć czego chcemy, a potem spróbować chęci i zamiary nasze do skutku doprowadzić... umieć chcieć!
Przy ostatnich wyrazach naśladowała nosowy głos barona Emila, zaśmiała się i jednocześnie, przed matką, która na nizkim sprzęcie usiadła, osuwając się na kobierzec i ręce jej w swoje ujmując, z oczyma w oczach jej utopionemi, zaczęła:
— Moja mamo, jeżeli chcesz, bardzo prędko zostanę żoną znakomitego medyiwialisty, pana Emila Blauendorfa, i wszyscy troje wyjedziemy stąd do Ameryki... za morza!
— O, nie! nie! nie! — zawołała Malwina, i z takim przestrachem pochyliwszy się ku córce, ramieniem ją otoczyła, jakby przed upadającą ścianą domu porywała się ją osłaniać.
— Nie, nie to! nie to! Co innego... Coś zupełnie innego...
Tu, jakaś popędliwa, czy niecierpliwa ręka wstrząsnęła klamką u drzwi.
— Nie można! — zawołała Irena i zapytała jeszcze: — Kto tam?
Nie było odpowiedzi, tylko klamka poruszyła się raz jeszcze, ale już w sposób nieśmiały, jakby proszący.
— Nie można! — powtórzyła Irena.
Za drzwiami zaszeleścił po dywanie i oddalił się krok lekki i szybki.
— Kara! — szepnęła Malwina.
Irena, z nagle ściągniętemi brwiami rzekła:
— Dla niej, zarówno jak dla nas, trzeba temu położeniu jak najprędzej koniec położyć.
Kara to istotnie od drzwi pokoju matki odchodziła ze zwieszoną głową i silnie zmarszczonem czołem, bez żadnej pamięci o Pufku, jak zwykle za brzegiem jej sukni drepcącym. Przed półgodziną, gdy Maryan i miss Mary wstawali od partyi szachów, wstała także i wsuwając rękę pod ramię brata rzekła:
— Mam z tobą do pomówienia, Marysiu!
Powaga jej była tak wielka, że Maryan z uśmiechem odpowiedział:
— Jeżeli mowa twoja będzie równie uroczysta, jak mina, to nie wesoło się zabawimy. Co mi masz do powiedzenia?
Nie odpowiedziała i prowadziła go przez salon błękitny do następnego, najsłabiej oświetlonego. Tu stanęła, obejrzała się, i widząc dookoła same tylko nieożywione przedmioty, zapytała:
— Dlaczego jesteś poróżniony z ojcem?
Zadziwiło go pytanie to w jej ustach. Wzajemnie zapytał:
— Po cóż ci ta wiadomość? Miałażbyś marzyć o roli medyatorki?
Ona bez cienia uśmiechu, z czołem trochę zmarszczonem, pod bardzo jasnymi kędziorkami włosów, pytanie powtórzyła:
— Dlaczego jesteś poróżniony z ojcem? Czy go nie kochasz? Za co możesz go nie kochać? Dla mnie ojczulek to ideał! Taki rozumny, szlachetny, wielki! Gdy go tak długo nie było między nami, marzyłam o nim, pragnęłam powrotu jego. Wyobrażałam sobie, jak będziemy wszyscy szczęśliwi, gdy już powróci... Tymczasem wcale nie! Wszyscy w domu wydają się poróżnionymi z sobą, rozgniewanymi na siebie, zmartwionymi... Widzę to dobrze, tylko zrozumieć nie mogę: dlaczego? dlaczego? dlaczego?
Maryan, uważnie w nią wpatrzony, zaśmiał się, ale nieszczerze, krzywo jakoś.
— Ciekawość — rzekł — pierwszy stopień do piekła i najpewniejsza droga do wczesnej starości. Przedwcześnie postarzejesz, maleńka.
— To nie ciekawość! — przerwała — to jakiś taki smutek i sama nie wiem co, ale coś takiego niemiłego i... strasznego. Czasem, zdaje mi się, że ktoś umrze, albo tak jakoś — zniknie, i że wogóle stanie się z kimkolwiek coś okropnie złego... sama nie wiem co... ale bardzo złego. Nie wiem co, ale coś jest... coś jest....
Maryan, ze ściągniętemi brwiami, przerwał:
— Skoro nie wiesz co, ani z kim, ani jak, czegóż chcesz odemnie? Czy jestem kabalarką, aby ci sny dziecinne tłómaczyć?
— To nie sny — odpowiedziała — to coś takiego, co błąka się w powietrzu... dotyka... dmucha... znika i znowu powraca... jak mgła... jak wiatr... Ty, Marysiu, jesteś dorosłym, i wszyscy mówią, że rozumnym. Proszę cię, abyś mi wytłómaczył... Myślę też, że gdybyś chciał, mógłbyś zrobić tak, aby wszystko lepiej poszło. To twój obowiązek. Czyż nie kochasz mamy, ojczulka, Iry? Ja ich ogromnie kocham... Poświęciłabym i oddałabym wszystko dla nich, za nich. Nie rozumiem nawet, jak to być może, aby ktokolwiek żył, nie kochając kogoś z całego serca, z całej siły... Jabym nie mogła... Ale cóż? jestem niedorosła, niemądra, nic nawet zrozumieć nie mogę... Ty co innego, ale jesteś poróżniony z ojcem! Nie lubisz go nawet! Widzę to dobrze. Za co? dlaczego? Mój Marysiu, mógłbyś przynajmniej powiedzieć mi cokolwiek, wytłómaczyć...
Umilkła, a on patrzał na nią z coraz wzrastającym wyrazem przykrości na twarzy. Coś zatrwożonego i trochę tkliwego błyszczało mu w oczach. Przez kilka sekund mogło się zdawać, że otoczy ją ramieniem, albo dłonią pogłaszcze, aby z dziecinnego czoła zetrzeć zmarszczki. Ale — byłże »pastuszkiem?« Więc powoli i chłodno mówić zaczął:
— Moja droga, daremnie mordujesz sobie małą głowę sprawami tego świata; jeszcześ do nich nie dorosła. Nic powiedzieć, ani objaśnić ci nie mogę, bo ty i ja znajdujemy się na dwu przeciwległych biegunach pojęć... Prawisz o poświęceniu, obowiązku i kochaniu, jak guwernantka, bo też i masz jeszcze guwernantkę. Co się tyczy mojej niezgody z ojcem, nie znasz się na tem, co ją wznieciło, jednak, aby być grzecznym bratem, odpowiem kilku słowy. Oto widzisz, spotkały się tu i jak dwie planety starły się z sobą dwie wyrobione i energiczne indywidualności. Dwa egoizmy także... Nie róbże takich przestraszonych oczu. Głupie mamki straszą dzieci dziadem, cyganem i egoizmem, ale ludzie dorośli wiedzą, że egoizm jest prawem powszechnem i w dodatku — interesem dobrym. Bądź także egoistką. Nie troszcz się o to, co się nie tycze ciebie samej, i staraj się rozwijać własną indywidualność. W tym celu, pobaw się wesoło z Pufkiem i idź wcześnie spać, bo długie czuwanie psuje młodym dziewczętom świeżość cery. Jutro zacznij myśleć o sukni, którą włożysz na ten świetny bal, przez ojca naszego na utrapienie mamy wymyślony — et ça ira! Na te mgły, sny i inne mary, które to dotykają, to uciekają, nie zważaj! Są to takie stany duszy bardzo jeszcze podlegającej marzeniom i innym malowanym garnkom. Oto wszystko, co ci powiedzieć i doradzić mogę, ja, twój pradziadek. Zapatruj się na Irę i naśladuj ją w mądrości, która umie ze świata żartować. Dobranoc ci, maleńka!
Uścisnął jej rękę w sposób tak przyjacielski, że aż nią wstrząsnął, odszedł i w końcu szeregu salonów zniknął.
Kara przez chwilę stała ze wzrokiem wbitym w ziemię, aż podniosła twarz i obejrzała się po pustce, na którą kładła się cisza. Kuliste lampy, gdzie niegdzie u ścian płonące, oblewały salon mglistem półświatłem, w którem gdzieniegdzie migotały złote połyski i majaczyły na obrazach zarysy twarzy i pejzażów. Dalej, z cienistych kątów drugiego salonu dobywały się niepełne kształty waz wysmukłych i pękatych, urywki białych girland na ścianach, delikatne mgiełki spłowiałych kolorów na gobelinach. Dalej jeszcze w małym saloniku, gorejącym od rzęsistego światła, w kandelabrach paliły się snopy świec i zwisały wieńce kryształów błyszczących, jak sople lodowe, lub ogromne, zastygłe łzy. Najdalej, w sali jadalnej z ciemnemi ścianami, jak punkt świetlisty, jaśniała wielka, bronzami nad stołem ociekająca lampa. Ten punkt, z miejsca, na którem stała Kara, wydawał się bardzo daleki, a na całej przestrzeni, która ją z nim rozdzielała, nie było żadnego głosu, ani szmeru — nic żywego. Raz tylko czarno ubrany lokaj przeszedł na palcach salę jadalną, przesunął się w pełnem świetle płonących snopów świec i za jakiemiś drzwiami zniknął. Potem znowu żadnego głosu, stąpania, szmeru — nic żywego. Nagle w jednym z salonów zegar zaczął wybijać godzinę dziewiątą. Trochę basowe, metaliczne jego brzmienie rozlegało się donośnie w ciszy, kładnącej się na pustce. Raz, dwa, trzy... Przy czwartem uderzeniu dał się słyszeć z oddalonego gabinetu dźwięk drugiego zegara, cieńszy, śpiewniejszy... Wydawało się to głosem i echem, tajemniczą rozmową, prowadzoną przez rzeczy nieżyjące.
Wtedy Kara porwała się z miejsca i na palcach, bardzo prędko biedz zaczęła przez salony, ku pokojom matki. W szeroko rozwartych oczach miała wyraz przestrachu, a pod jasnymi kędziorkami włosów, czoło gęsto zmarszczone...





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.