Argonauci/Tom I/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Tytuł Argonauci
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1900
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
V.

Aloizy Darwid czuł się w humorze świetnym, bo bardzo pomyślnie nabył na licytacyi dom z obszernym placem. O dom dbał niewiele — była to rudera, której zniesieniem zajmie się wkrótce — ale plac, okryty teraz rozległym ogrodem, przedstawiał interes niezwykle korzystny. Położony w blizkości jednego z dworców kolei żelaznej, nabyć musiał ceny wysokiej, wskutek potrzeby wystawienia na nim wielkiego, publicznego gmachu.
Darwid odprzeda go potrzebującym, a potem podejmie się wznoszenia budowy. Trzecie to już przedsiębiorstwo, które mu wpada w ręce, odkąd tu powrócił, to jest od kilku miesięcy. Cóż, kiedy tamtego, najważniejszego, za które te trzy oddałby chętnie, dotąd jeszcze nietylko otrzymać nie może, ale nie wie dobrze, co się z niem dzieje! Spać mu to czasem nie daje, przecież nie zniechęca do zajmowania się tem, co już jest zdobyte, rozpoczęte.
Dzień był pogodny, lekko mroźny, miryady brylantów iskrzyły się w szronach okrywających drzewa i na śniegu, zaścielającym rozległy ogród. Darwid, w towarzystwie geometry, architekta i inżyniera, przechadzał się po ogrodzie, ale celem jego przechadzki nie była wcale kontemplacya przyrody, zakutej w usiane brylantami marmury i alabastry. Inżynier przyniósł mu propozycyę nabycia placu i z energią popierał interesy swoich mocodawców; geometra i architekt mówili o swojem, gestami wskazywali wymiary i różne punkty przestrzeni. Darwid, w obcisłem futrze, z oryginalnym i bardzo cennym kołnierzem, w połyskującym kapeluszu na głowie, chodził po śniegu krokiem równym, więcej słuchał, niż mówił, w uśmiechu miał milczące zadowolenie, gdy nagle wzrok mu olśniła ogromna jasność, bijąca od stojącego tuż przed nim drzewa. Do wysokiej kolumny podobne, miało ono na wszystkich gałęziach piórka delikatnie wyrzeźbione z alabastru, z których każde płonęło jak świeczka, w tęczy zapalona. Snopy tęczowych promieni wystrzeliwały z tej misternej rzeźby i z tej fontanny różnorodnego światła. Darwid szybkim ruchem zarzucił na nos binokle i z przykrem skrzywieniem ust wymówił:
— Jakie nieznośne światło!
Budowniczy, przypatrując się drzewu, rzekł z uśmiechem:
— Takiej kolumny żaden nawet grecki mistrz nie wykonał!
— Szkoda tylko, że jest nieużyteczną — uśmiechając się także, odparł Darwid.
— Pan nie jest miłośnikiem natury!... to tak, jak ja... — zaczął inżynier.
— Owszem, owszem... spostrzegałem czasem w naturze to i owo — żartobliwie kończył Darwid. — Ale zostać, jak pan mówi, jej miłośnikiem, czasu nie miałem. To jest zbytek... Praca żelazna tego nie zna... na to trzeba mieć czas!
Z temi słowami odwrócił się od pięknego dzieła natury i miał iść dalej, ale znowu stanął. Znajdował się u samych sztachet, rozdzielających ogród od ulicy i wśród ulicznego ruchu spostrzegł coś, co zajęło go niezmiernie.
Była to pora odchodzenia jednego z pociągów kolei żelaznej. Ulicą szeroką i niezupełnie jeszcze zabudowaną, wiele karet na kołach i mnóstwo sanek dążyło w stronę poblizkiego dworca. Sanie przesuwały się z brzękiem uprzęży, pod kołami śnieg piskliwie skrzypiał, woźnice wydawali krótkie okrzyki. Kapelusze kobiece i męskie, futra rozmaite, liberye stangretów, konie buchające parą, tu i owdzie kolorowemi sieciami okryte, tworzyły szlak pstry, zmienny, tłumny, przesuwający się z brzękiem i gwarem po białym śniegu, w powietrzu roziskrzonem od słońca i mrozu.
Jedna z karet wydawała się zamkniętym w pudle ogrodem kwiatowym. Wydobywały się, wprost wylewały się przez jej okna — róże, kamelie, goździki, fiołki. Było tam pełno wieńców, bukietów, koszów, pośród których, jak w powodzi różnobarwnej, ukazywał się w głębi karety kapelusz kobiecy z szerokiemi skrzydłami. Tuż za karetą pędziły sanie, w parę rosłych koni zaprzężone, ze stangretem w ogromnym kołnierzu futrzanym i z dwoma młodymi mężczyznami, u których stóp stał znowu kosz kwiatów, ale najrzadszych i najdroższych, bardzo rzadkich i drogich orchidei. Kareta i sanie przemknęły wśród pstrocizny ulicznej, jak czarodziejskie zjawisko wiosny, ze śniegu wyrosłej i zniknęły.
Darwid zwrócił się ku towarzyszom:
— Kto to ta pani w karecie pełnej kwiatów?
— Bianka Bianetti.
Było to imię, komentarzy nie potrzebujące. Darwid uśmiechał się z zadowoleniem. Nic dziwnego, że Maryan, razem z tym baronkiem, towarzyszy na dworzec kobiecie, mającej sławę europejską i wiezie dla niej kwiaty! Owszem, owszem. On sam kilka razy w życiu... A jeżeli nie częściej, to dlatego, że czasu nie miał.
— Zabawna historya dziać się dziś będzie na dworcu — zaczął inżynier. Zamówiono dla Bianki pociąg nadzwyczajny, mający odejść pięć minut po zwyczajnym.
— W jakim celu? — zapytał budowniczy.
— Domyślić się łatwo: aby pięć minut dłużej korzystać z widoku i towarzystwa wielkiej śpiewaczki.
— Pociąg nadzwyczajny! To szaleństwo! — rzekł Darwid. — Któż to uczynił?
Inżynier i budowniczy zamienili się znaczącemi spojrzeniami, a po chwili pierwszy odpowiedział:
— Syn pana.
Skóra na policzkach Darwida zadrgała, ale zupełnie spokojnie rzekł:
— A prawda! przypominam sobie! Maryan mówił mi coś o tem. Perswadowałem mu trochę, ale ponieważ się upierał... Cóż robić? Il faut, que la jeunésse se passe!
Powiedziawszy to, zaczął towarzyszom rękę na pożegnanie podawać.
— Przykro mi, że nie skończymy dziś naszych debatów, ale przypomniałem sobie interes ważny. Proszę panów do siebie, na jutro, o zwykłej porze moich przyjęć.
Uchylił kapelusza, odszedł. Wsiadając do karety, rzucił woźnicy słowa:
— Na dworzec! Śpieszyć!
Przed dworcem stał już szereg wagonów, z buchającą kłębami dymu lokomotywą. Tłum ludzi wypływał na peron, usłany śniegiem i dążył ku wagonom. Darwid wyszedł także, szukając oczyma młodej twarzy, która bezsenne noce napełniała mu niepokojem. Zrazu dostrzedz jej nie mógł, ale po chwili znaczną część tłumu pochłonęły wagony, a spora garść ludzi, którzy znajdowali się tu w biernej roli widzów, skupiła się w gromadę, zwracającą spojrzenia na jeden punkt peronu. Rozkwitał tam w ręku kilku osób ogród pięknych kwiatów i tuż przy nim dwoje ludzi prowadziło z sobą po włosku rozmowę niezmiernie ożywioną. Artystka była Włoszką, piękną brunetką, z oczyma gorejącemi, jak czarne gwiazdy. Rozmawiał z nią chłopak, młodszy od niej, bardzo młody, ładny i wytwornie ubrany blondyn. O kilka kroków od tej pary, w postawie niedbałej i z roztargnionym wzrokiem, stał wątły, rudawy, trzydziestoletni baron Blauendorf.
Dzwonek, wzywający podróżnych, rozległ się w mroźnem powietrzu po raz drugi. Artystka ze ślicznym uśmiechem skinęła głową na znak pożegnania i uczyniła krok ku wagonom, ale towarzysz jej zręcznym ruchem drogę jej zagrodził, wciąż przytem mówiąc do niej i trzymając ją pod upartem spojrzeniem błękitnych oczu. Nie okazując jeszcze niepokoju, z uśmiechem zatrzymała się i słuchała.
Aloizy Darwid stał na peronie, z tłumem ciekawych zmieszany i o uszy jego obijać się zaczęły urywki rozmów:
— Nie pojedzie! — ozwał się głos jakiś.
— Pojedzie! Jeszcze jest dość czasu! — zaprzeczył inny.
— On umyślnie ją zatrzymuje, aby nie odjechała!
— Bo też jest śliczna! Równie zachwycająco uśmiecha się, jak śpiewa!
Około drugiego ucha Darwida kilka innych głosów rozmawiało:
— Zuch chłopak! Patrzcie, patrzcie, jak on ją zagaduje, umyślnie... Biedna kobieta, jak niepyszna pani będzie musiała do miasta powrócić!
— Ale gdzież tam! Byłoby to przecież z jego strony niegrzecznością!
— Któż to taki ten ładny blondynek? — zagadnął jakiś głos niewieści.
— Młody Darwid. Syn tego sławnego spekulanta.
— Jakiż młody! To dziecko?
— Człowiek z milionami, jak brzoskwinia na słońcu, prędko dojrzewa.
— Po jakiemu oni mówią? Dosłyszeć nie mogę, ale nie po francusku.
— Po włosku, bo ona Włoszka.
— Ależ trzepie po włosku, jakby Włoch rodowity!
Ten sam głos, który mówił o brzoskwini, zauważył:
— Miliony to jak Duch św.: kogo dotkną, ten zaraz wszystkimi językami świata mówić zaczyna!
Wszyscy odjeżdżający już zniknęli we wnętrzu wagonów, których drzwi z suchymi stukami zamykać się zaczęły. Artystka tym razem szybko postąpiła naprzód, ale młody Darwid powiedział słów kilka, od których zrazu na twarzy jej odmalowało się zdziwienie, a potem rozlał się najpiękniejszy na świecie uśmiech. Skinęła głową, na coś zgadzając się, za coś dziękując, w taki sposób, w jaki skromne królowe zgadzają się przyjmować od swych poddanych oznaki najwyższej czci.
W tłumie, otaczającym Aloizego Darwida, ktoś zaśmiał się:
— Chwat chłopak! nie puści!
— Jaki on śliczny, ten młody Darwid! — ozwał się głosik niewieści.
— Wygląda na książątko! — dodał inny.
— No i cóż z tego będzie? Ona nie pojedzie!
— Pojedzie!
— Nie pojedzie!
— O zakład!
— O zakład!
W minutę, za plecami Aloizego Darwida stanęło kilka zakładów o to, czy kobieta, rozmawiająca z jego synem, odjedzie dziś z tego miasta, czy nie odjedzie. Na cienkich ustach jego zjawił się uśmiech zadowolenia, oczy z za szkieł binokli wpatrywały się w syna z wyrazem niemal miękkim. Książątko! Tak! co za swoboda i razem gracya ruchów! Jakie ładnie niedbanie o przypatrujące się mu pospólstwo! Szczęśliwy snadź do kobiet! Ta artystka z europejską sławą wprost pożera go swemi czarnemi oczyma.
Dzwonek po raz trzeci rozległ się po peronie i jednocześnie powietrze przeszył gwizd przeciągły. Koła wagonów ruchem miarowym i zrazu powolnym zaczęły obracać się na relsach.
— Stało się! — zawołał ktoś w tłumie. — Nie pojechała!
— Przegrałem zakład! — wymówiło kilka głosów.
— Jak dobrze, że ten śliczny chłopak postawił na swojem! — zadzwonił głosik niewieści.
Wtem, z najdalszej głębi peronu doleciało znowu gwizdnięcie lokomotywy i zahuczało miarowe stukanie kół o relsy; w dali ukazała się jakaś czarna masa, sunęła naprzód coraz prędzej, aż pod pióropuszem dymu zarysował się wyraźnie cylinder lokomotywy, ciągnący za sobą krótki szereg wagonów. Był to pociąg — cacko; mały, wyświeżony, błyszczał w słońcu żółtością mosiądzów, iskrzył się lakierem szafirowym, błyskał przez okna purpurą poduszek aksamitnych. Stanął. Konduktor otworzył drzwi wagonu i stanął przy nich w postawie oczekującej, a Maryan, gestem zapraszającym, wskazał je słynnej artystce.
Teraz, stojąca wśród peronu gromada ludzi domyśliła się wszystkiego i wpadła w zachwyt. Fantazya, która zdobyła się na ten pomysł i wyrzuciła dla niego wielką garść pieniędzy, uderzyła wyobraźnię, obudziła sympatyę dusz miernych dla złota i postępków dziwacznych, bez względu na ich cel i wartość. Po peronie rozległ się suchy oklask kilkudziesięciu par dłoni, a wkrótce potem lokomotywa raz jeszcze gwizdnęła, i mały pociąg nadzwyczajny posunął w przestrzeń, o pięć minut tylko od wielkiego i zwyczajnego oddalony.
Aloizy Darwid stanął u drzwi dworca, skąd mógł widzieć syna, który powolnym krokiem przebywał część peronu. A patrzał na niego z ciekawością niespokojną, bo zadziwiło go w Maryanie coś niespodziewanego. Wbrew temu, czego spodziewać się było można i co zdawało się naturalnem, w wyrazie twarzy i ruchach Maryana nie było ani uciechy młodzieńczej z dokonanego postępku, ani żalu nad odjazdem kobiety, dla której go dokonał. Kiedy przed chwilą ozwał się był na peronie oklask, obejrzał się i rzucił na klaszczącą gromadę ludzi spojrzenie przelotne, tak obojętne, jakby to był przedmiot, pogardy nawet niegodny. Teraz także, całą osobę jego okrywał wyraz obojętności doskonałej, nawet znudzenia, od którego skurczyły się usta i pożółkła nieco różowość okrągłych policzków, a w oczach błękitnych, szklisto w dal zapatrzonych, malowało się coś jakby niezadowolenie, lub uczucie doświadczonego zawodu, marzenie, czy marzycielstwo, nadaremnie po przestrzeni ścigające mary nieuchwytne. Nie spostrzegł ojca, bo szklistemi oczyma kędyś daleko patrzał; nie zobaczył też Darwida i baron, czegoś pilnie w portmonetce szukający, aż wyjął z niej dziesięciorublowy papierek i rzucił tragarzom, którzy umieścili byli w wagonie pakunki i kwiaty śpiewaczki. Przytem rzucił przez zęby:
— Nie mam drobnych!
Maryan, nie budząc się z zamyślenia, jakby machinalnie wymówił:
— To dziwne!
— Co? — zapytał baron.
— To, że wszystko na świecie jest tak drobnem, drobnem...
— Oprócz apetytu mego, który w tej chwili jest kolosalny! — zawołał baron.
— No i tych sum bajońskich, które Maryan wydawać musi! — pomyślał Alojzy Darwid, idąc ku swej karecie.
Nim do niej doszedł, usłyszał jeszcze kilka urywków rozmów:
— Za kilka minut rozmowy z piękną kobietą tyle pieniędzy sypnąć — to charakter!
— Obiecujący bęben! co?
— Szczególnie dla papy!
— Długów też ma podobno tyle już, co kędzierzawych włosów na głowie!
— Pożycza też na rachunek kieszeni papinej...
— Albo i śmierci...
Inni mówili:
— W takich rękach to maleparta prędko pójdzie do czarta!
— Dlaczego: maleparta?
— A no, czy możesz wyobrazić sobie św. Franciszka z Asyżu, zbierającego miliony?
Gdy kareta toczyła się po ulicach miasta, głowa Darwida pełną była mnóstwa sprzecznych myśli. Tak, tak; ten jelonek posiada szczególną zdolność do wyżerania złotego piasku w Paktolu! Ale w jakiż sposób, pełen wdzięku i prawdziwie książęcy, umie to czynić! Dumny jest z tego syna i zarazem ciężko niespokojny i zgryziony. Bo jednak zawsze trwać tak nie może. Zaciąga długi na ewikcyę — jego śmierci. I to próżniactwo absolutne! Czegóż wart człowiek bez pracy? Znać też po nim skutki bezczynności: jakiś uwiąd przedwczesny, jakieś marzycielstwo bez celu... Chłopak śliczny! wygląda tak, jakby urodził się z książęcą mitrą na głowie!
Wchodząc na marmurowe schody swego mieszkania, do wygalonowanego szwajcara rzekł:
— Gdy pan Maryan będzie wracał do domu, powiedzieć, że proszę, aby do mnie przyszedł.
Godzinę lub więcej przepędził w gabinecie swoim sam jeden, nad papierami, pisząc, notując, przeglądając różne listy i rachunki, ale po skórze twarzy przebiegały mu niekiedy przykre drgnienia, i od nerwowych ruchów ręki w przykry sposób szeleściły arkusze papierów. Nakoniec, otworzyły się drzwi przedpokoju i z kapeluszem w ręku wszedł do gabinetu Maryan. Od drzwi już zaczął mówić:
— Dzień dobry, mój ojcze. Cieszę się, że mnie wezwałeś, bo dawno już nie miałem przyjemności rozmawiania z tobą. Jesteśmy obaj bardzo zajęci. Mnie od kilku tygodni pochłaniała całkiem Bianka Bianetti.
Był zupełnie swobodnym, chociaż nie wesoły wcale. Darwid, stojąc przy okrągłym stole i bystro na syna patrząc zapytał:
— Czy kochasz się w tej aktorce?
Teraz dopiero Maryan roześmiał się szczerze, prawie głośno:
— Takie zapytanie, mój ojcze, to świątynia wznoszona na ziarnie maku; bo miłość jest podobno świątynią, a moja fantazya dla tej ślicznej Bianki...
— Ziarnkiem maku, które wozisz po świecie pociągami nadzwyczajnymi — dokończył Darwid.
— Słyszałeś o tem, ojcze?
— Widziałem to.
— A, byłeś na dworcu! Dziwna rzecz, że cię nie spostrzegłem.
Uczynił ręką gest lekceważący.
— Doświadczyłem zawodu. Tak byłem sobie wymarzył uczynienie Biance tej niespodzianki i taką miałem pewność, że doświadczę żywej przyjemności... Tymczasem, przekonałem się, że była to drobnostka, nie nowa i błaha jak wszystko. I tak jest zawsze: co imaginacya buduje długo, to krytycyzm obala w mgnieniu oka. Nic szczególnego wymyślić niepodobna. Świat jest tak stary, że nam dostał się już w postaci zużytego łachmana!
Usiadł na jednym z fotelów, stół otaczających, kapelusz postawił na kobiercu. Darwid, nie zmieniając postawy, odpowiedział:
— Nic dziwnego, że gdy wyobraźnia buduje głupstwa, krytycyzm w mgnieniu oka gmachy te obala.
— Któż może być pewnym, że buduje mądrość? — przerwał Maryan.
I zaraz, wyjmując z kieszeni papierośnicę, zapytał:
— Czy pozwolisz, ojcze?
Potem z wielką grzecznością podając ojcu papierośnicę, zapytał znowu:
— A może zapalisz także?
Darwid z grubym snopem zmarszczek pomiędzy brwiami, przecząco głową wstrząsnął i siadając zapytał:
— Dlaczego zaraz po wyjeździe moim przestałeś uczęszczać na uniwersytet? Zapytywałem cię o to nieraz listownie, ale nie udzieliłeś mi nigdy jasnej odpowiedzi.
— Przepraszam cię za to, mój ojcze, ale jestem dziwnie leniwy do pisania listów. W ustnej rozmowie chętnie to wytłómaczę...
Darwid przerwał:
— Nie mam czasu na długie rozmowy, więc powiedz mi odrazu: czy nie lubisz nauki?
Maryan wypuścił z ust nitkę dymu i z namysłem mówić zaczął:
— Owszem. Nie mam wcale wstrętu do nauki. Czytuję wiele i ciekawość umysłowa stanowi właśnie jedną z najwybitniejszych cech mojej indywidualności. W dzieciństwie już pochłaniałem monumentalne liczby książek, ale lekcyi szkolnych nie uczyłem się nigdy. Wszyscy się temu dziwili, a jednak to rzecz prosta, zupełnie na wierzchu leżąca. Indywidualności bierne poddają się regułom, a energiczne i wyższe ich nie znoszą. Reguła i obowiązek to obory, do których ludzkość zamyka swoje bestye, aby jej na uprawnych polach szkód nie czyniły. Woły i barany stoją cierpliwie w zagrodach; organizacye powyższe burzą je i wychodzą na swobodę. Ja potrzebuję mieć we wszystkiem swobodę absolutną i dlatego przestałem uczęszczać do szynkowni nauki, która wydaje ją w określonych porach, gatunkach i dozach. Okazałem nawet pod tym względem, na prośby i nalegania mamy, wiele dobrych chęci: ze studyów prawnych przeniosłem się na przyrodnicze, z tych na filozoficzne, myśląc, że cokolwiek mię zajmie i że będę mógł zażegnać tę prawdziwą burzę desperacyi, która ogarniała biedną mamę. Ale nie mogłem. Profesorowie byli nudziarzami, koledzy hałastrą. Stosunki światowe bawiły mię jeszcze i pochłaniały: imaginacya porywała dalej, wyżej. Przerwałem więc robotę nudną, irytującą i w dodatku, nie mającą żadnego celu.
Zgasił na popielnicy dopalony papieros i znowu pogrążając się w głębokim fotelu, mówił dalej:
— Bo, o ile zauważyć mogłem, ludzie odbywają regularne studya naukowe dla jednego z dwóch celów: albo zamierzają oddać się temu, co nazywa się zbawieniem świata, albo potrzebują zdobywać sobie kawałek chleba. Żaden z tych celów nie mógł być moim, bo co do pierwszego, rządzę się zasadą indywidualistyczną, posuniętą aż do anarchizmu. Tak zwane zbawianie świata dla naszej schyłkowej epoki jest już baśnią zaledwie prawdopodobną, a nagą prawdą to, że każdy żyje dla siebie i według siebie. Komu los dobrze służy, ten spędza żywot w sposób mniej więcej przyjemny, komu źle — przepada. Wszystkiem rządzi traf i przypadkowe spotkanie się przyczyn. Niepodobna przemienić ziemi w raj powszechny, zarówno jak sprawić, aby z małej planety przemieniła się na ogromną. Zbawianie świata jest jednym z narkotyków, wymyślonych na usypianie zgryzot ludzkich. Altruiści posiadają całą ich aptekę; kto sobie życzy, może z niej czerpać, ma prawo, ale co do mnie, wolę nie być usypianym. Jestem indywidualistą i nie rozumiem dlaczego Paweł ma cierpieć w celu zmniejszenia cierpień Gawła. Niechaj Gaweł, zarówno jak Paweł myślą o sobie, a jeżeli są roztropni, dadzą sobie jakoś rady, bez uciekania się do flaszki z etykietami. Oto jest przekonanie moje o jednym z celów, dla których ludzie odbywają regularne studya naukowe. Co do drugiego...
Wyjął znowu papierośnicę i zapalając papieros, dokończył:
— Co do drugiego celu, to rzecz prosta, że będąc synem twoim, mój ojcze, nie potrzebuję być piekarzem swojego chleba. Takiem jest moje wyznanie wiary, które złożyłem ci, mój ojcze, z tem większą chęcią, że dla potęgi i niepodległości umysłu twego żywię oddawna cześć prawdziwą. Pewny też jestem, że przez nikogo lepiej, niż przez ciebie, mój ojcze, zrozumianym być nie mogę.
Mylił się. Ten, do którego tak płynnie i grzecznie przemawiał, nie rozumiał go zupełnie. Po raz pierwszy może w życiu, Darwid nie rozumiał człowieka, z którym rozmawiał. Był zdumiony. Spodziewał się znaleźć lekkomyślnego młodzieńca, którego namiętności popchnęły w rozrzutność i próżniactwo; tymczasem, siedział przed nim mędrzec, rozumujący, rozczarowany, z kwasem na ustach, z ironią w spojrzeniu i mowie. Ta kwaśna mądrość i towarzysząca jej niezmierna pewność siebie, swego zdania swojej niezależności, mieszkały w chłopcu wysmukłym i delikatnym, z różową twarzą i błękitnemi, jak niezapominajki, oczyma, wydobywały się z ust, których barwa była nieco zmęczona, ale które ocieniał drobny, młodzieńczy wąsik. Przytem, gładkość form doskonała, estetyczność i grzeczność nieskazitelna w ruchach, głosie, w komplemencie, który przemówienie bardzo pięknie zaokrąglał.
Darwid był zdumiony. Nie miał czasu na spostrzeganie nowych kierunków, które przybierają w świecie myśli i charaktery, na przypatrywanie się zmiennym formom, w jakie czas ulewa różne pokolenia ludzkie. Osłupiał, milczał i po chwili dopiero na usta występować mu zaczął uśmiech ironiczny... Ten dzieciak ze swojemi teoryami jest wprost śmieszny!
— Wszystko, co powiedziałeś, jest wprost śmieszne — rzekł. — Tworzysz zasadę z absolutnego braku zasad. W twoim wieku takie zdania, taki chłód, to nieprawdopodobne. Ze swoim wiekiem prawie dziecinnym i z tym bagażem jesteś wprost śmieszny.
Teraz, Maryan żywym ruchem podniósł głowę i ze zdziwieniem wpatrzył się w ojca. On także spodziewał się wcale czego innego.
— Śmieszność! śmieszne! śmieszne! — zawołał: — co to znaczy, mój ojcze? To nie argument. Byłem pewny, że się zgodzimy zupełnie. Z najgłębszym zdumieniem spostrzegam, że tak nie jest. Jak to, mój ojcze, więc nie jesteś zwolennikiem hasła: każdy dla siebie i według siebie? Nie można jednak posuwać dalej pogardy dla wszystkich malowanych garnków, niż ty, ojcze, czyniłeś to całe życie. Ale może ta niezgoda zdań naszych jest tylko pozorną? Proszę o argumenty. Śmieszność to nie argument. Mogę być śmiesznym i mieć słuszność. Brak zasad? Dobrze. Zasady to jeden z garnków najjaskrawiej pomalowanych i dlatego najtrudniej jest rozpoznać, że to glina. Ale nic to. Proszę o określenie bliższe. O jakie zasady idzie ci, ojcze?
Darwid, z silnem drganiem skóry na twarzy, odpowiedział:
— O jakie? O moralne. Naturalnie, że moralne...
— Tak, tak, ale proszę o określenie ścisłe. Jak nazywają się, jak brzmią te zasady?
Darwid milczał znowu. Jak nazywają się? Czy on jest księdzem, albo guwernantką, aby miał nad takiemi rzeczami głowę sobie łamać? Gdyby szło o prawo, matematykę, budownictwo, giełdę, banki... Ale morałami nie zajmował się nigdy, nie miał czasu. Głuchy gniew ogarniać go zaczął i słowa syczały mu nieco w ustach, gdy po chwili milczenia przemówił:
— Mój kochany, omyliłeś się w adresie. Nie do ojca należy wszczepiać w dzieci zasady moralne. To rzecz matek: Ojcowie na to czasu nie mają. Cofnij się pamięcią w swoje dzieciństwo, przypomnij zasady, które wszczepiała w ciebie twoja matka, a znajdziesz odpowiedź na swoje pytania.
Maryan zaśmiał się.
— To, co powiedziałeś, ojcze, przypomina mi jednego z moich przyjaciół, który książki pisze. Un pauvre diable, ale przyjęliśmy go do naszego towarzystwa, bo ma talent: to legitymacya. Otóż raz, ktoś go zapytał: «Co czynisz, gdy w pisaniu spotykasz się z trudnością?» — «Staram się ją przezwyciężyć» — odpowiedział. — «A jeżeli nie zdołasz przezwyciężyć?» — «To daję kominka, czyli, jak zając, rzucam się w stronę i nie mówię tego, czego powiedzieć nie umiem». Otóż, zrobiłeś, drogi ojcze, jak ten autor. Dałeś kominka! Cha, cha, cha!
Śmiał się. Ale Darwid coraz więcej posępniał i sztywniał. Dziwnem było, ale prawdziwem, że wobec tego profesora czuł się coraz więcej — żakiem. Maryan zaś mówił dalej:
— Dajmy pokój biednej, kochanej mamie. Jest ona uosobieniem wdzięku i słodyczy. Jeżeli jeszcze cokolwiek w tym rodzaju nie jest dla mnie malowanym garnkiem, to ta tkliwość, którą dla niej uczuwam. Mawiała mi też często i teraz jeszcze mawia o zasadach, ale najlepsza i najmilsza kobieta jest tylko kobietą. Sentyment, rutyna i w dodatku nielogiczność: teorya do lasa, a praktyka do sasa, nie prawdaż? Wiesz o tem lepiej ode mnie, mój ojcze, bo miałeś więcej czasu do eksplorowania tej części świata...
Błękitne oczy błyskały mu iskrami, złote kędziory nizko opadły na białe czoło, a z ust, ocienionych drobnym wąsikiem, słowa wychodziły coraz płynniejsze, śmielsze i gęściej krótkim śmiechem przeplatane.
— Co do mnie, gdybym był starą panną, zostałbym siostrą miłosierdzia, bo jest to zawsze jakaś pozycya w świecie i sztywny kwef rzuca zbawienny cień na zmarszczki. Ponieważ jestem tym, kim jestem, więc o zasadach myślę tak: zależą one od miejsca, czasu, stopnia geograficznego i ewolucyi, której dokonywa cywilizacya. Gdyby nieba stworzyły mię starożytnym Grekiem, zasadą moją byłoby bić się za wolność z Azyatami i kochać się w pięknym chłopcu. W średnich wiekach walczyłbym o honor swej damy i smażyłbym ludzi na rozpalonych stosach. Na Wschodzie jawnie posiadałbym liczbę żon, zastosowaną tylko do mojej chęci; na Zachodzie zasada rozkazuje udawać, że posiadam tylko jedną. W Europie obowiązkiem moim jest czcić ojca i matkę; na wyspach Fidżi byłbym występny, gdybym we właściwej porze nie zadał im śmierci. Galimatias! Bigos, którym czas nasz karmić się już nie chce! Jest zbyt stary i podniebienie ma zbyt wytrawne, aby mógł nie rozpoznawać pomarańczy od figi. My, dzieci starego czasu, schyłkowcy, wiemy dobrze, że człowiek wiele zdobyć może, ale nie posiędzie nigdy bezwzględnej prawdy. Niema jej. Wszystko jest względne. Jedynym dla mnie pewnikiem jest to, że ja jestem i chcę, a jedynym interesem umieć chcieć. Mnóstwo jeszcze rzeczy możnaby o tem powiedzieć, ale po co? Wszakże przemawiam do dawno nawróconego. Jesteś, mój ojcze, człowiekiem niezwykle rozumnym, musisz więc tak samo myśleć, a mówiłeś inaczej tylko dlatego, że w ten sposób przemawia się zwykle... do dzieci!
Aloizy Darwid zdawał się z przyzwyczajenia tylko mowy tej dosłuchiwać do końca, a gdy Maryan z krótkim i trochę ostrym śmiechem ostatnie wyrazy wymówił i umilkł, z ust jego szybciej, niż kiedykolwiek bywało, zerwały się słowa:
— Nieprawda. Mylisz się grubo. Inaczej myślę i czynię. Nad teoryą zasad rozmyślać nie miałem czasu, ale całe życie moje było oparte na jednej z nich, na pracy. Praca umiejętna i żelazna była moją zasadą i uczyniła mię tem, czem jestem...
— Przepraszam cię, mój ojcze, że przerywam... — zawołał Maryan — bardzo przepraszam, ale jedno tylko zapytanie: jakim był cel twojej pracy? Cel? Cel? To nam rozstrzygnie wszystko. Bo zasada może tkwić w celu tylko, nie w pracy, która jest tylko środkiem do osiągnięcia celu. Co było twoim celem, mój ojcze? Przecież nie zbawienie świata, lecz zadowolenie własnych żądań, własnych, nie żadnych z góry narzuconych i pokornie przyjętych, ale własnych, indywidualnych. Przedmiotem ich był wielki majątek, wysokie stanowisko. Przez pracę dążyłeś do ich zdobycia i nie spostrzegam tu żadnej zasady, oprócz tej, którą sam wyznaję: trzeba umieć chcieć. W samej więc istocie rzeczy zgadzamy się z sobą, mój ojcze, tylko ja, zawsze z najszczerszem uwielbieniem, uznawałem w tobie mistrza. Nieraz myślałem o tem, z jak doskonałą logiką, z jak niezłomną wolą otrząsnąłeś się z tych etykiet, któremi inni ludzie, nawet rozumni poniekąd, oblepiać się jeszcze nie przestają! Gdybyś w dążeniach swych potykał się o malowane garnki z etykietami: rodzina, ojczyzna, ludzkość, miłosierdzie itd. itd., szedłbyś znacznie powolniej i nie zaszedłbyś tak daleko. Ale byłeś zdumiewająco logiczny. Ze zdumiewającą siłą i bezwzględnością umiałeś chcieć. To właśnie, odkąd dojrzałem, napełniało mię dla ciebie, ojcze, uwielbieniem prawdziwem. W czasie ostatniej twej nieobecności, przeszło trzyletniej, nazywałem cię nieraz w myśli: nadczłowiekiem. Takich jak ty, ojcze, wyobrażał sobie zapewne Fryderyk Nietsche, gdy...
Tu urwał, pełen zdziwienia wzrok podnosząc na twarz ojca. Aloizy Darwid, bardzo blady, ze skórą drgającą na policzkach i skroniach, wstał, silnie oparł dłoń na stole i wymówił:
— Dosyć!
Gwałtownego wzruszenia, którego doświadczał, pod ironicznym tonem i uśmiechem ukryć nie mogąc, mówił dalej:
— Dosyć tego rezonerstwa, tej argumentacyi i tej całej gadaniny — pustej. Jeżeli zamiarem twoim było zdać przede mną egzamin, daję ci piątkę z plusem. Masz wymowę płynną i wcale bogaty dykcyonarz słów. Ale ja nie mam czasu i przystępuję do rzeczy realnych: do faktów i cyfr. Życie, które prowadzisz, jest niemożliwe i zmienić je musisz. Musisz rozpocząć inne życie.
Na wyrazie: musisz kładł nacisk. Maryan patrzał na niego wciąż ze zdumieniem, które zdawało się mowę mu odejmować.
— Nie masz jeszcze skończonych lat dwudziestu trzech, a już romansowe historye twoje kilka razy zdobyły szeroki rozgłos w świecie...
Maryan zwolna dobywał się z osłupienia.
— Sprawy tak zupełnie osobiste... — wahającym się głosem zaczął.
Darwid, nie zważając na przerwę, ciągnął dalej:
— Suma, którą w czasie ostatnich wyścigów przegrałeś w zakłady, była dla mojej nawet fortuny znaczną... Trzydzieści tysięcy...
Maryan był już blizki odzyskania równowagi.
— Jeżeli konieczną już ma być ta... spowiedź, to cyfrę poprawię. Trzydzieści sześć tysięcy.
— Wieczerze, które wydajesz dla przyjaciół i przyjaciółek, posiadają sławę lukullusowskich...
Maryan, z iskrami skrywanej irytacyi w oczach, zaśmiał się:
— Przesada! Nasz biedny Borel pojęcia nie ma o Lukullusie, ale że obdziera nas bezwzględnie, to prawda.
— Umie chcieć! — rzucił Darwid.
Maryan podniósł na niego wzrok i rzekł:
— Robi majątek.
Teraz z kolei zdumienie odmalowało się na twarzy Darwida, do tego stopnia wzburzonej, że aż słabe rumieńce wybiły się na policzki zazwyczaj blade.
— Głupstwo! — syknął i zaraz powściągnął się.
— Zaciągasz długi ogromne... na jaką ewikcyę?
Maryan, pozornie przynajmniej, wrócił już do zupełnej pewności siebie. Przymrużonemi trochę oczyma przyglądać się zdawał obrazowi na ścianie.
— To rzecz moich kredytorów — odpowiedział. — Muszą oni to mieć na oku, że jestem twoim synem, mój ojcze.
— A gdybym nie chciał zapłacić twoich długów?
Maryan z niedowierzaniem się uśmiechnął.
— Wątpię. Taka degrengolada, jak niewypłacalność, dotykając mnie, zaszkodziłaby i tobie, ojcze. Zresztą, nie są to sumy bajońskie...
— Ile? — zapytał Darwid.
— Dokładnej cyfry powiedzieć nie mogę, ale przypuszczalnie wynosi ona...
Wymienił cyfry. Darwid obojętnie ją powtórzył:
— Około ćwierć miliona. Ładnie. Daleki jeszcze będę od ruiny tym razem, ale nadal... Wyrzutów ci nie czynię, bo byłby to czas stracony. Co w przeszłość wpadło, przepadło. Ale przyszłość musi być inną.
Na wyrazie: musi znowu nacisk położył. Szybkim ruchem zarzucił na nos binokle i z pięknego kubka wyjąwszy papieros, koniec jego przytknął do płomyka jednej ze świec, palących się na biurku. Wydawał się już zupełnie spokojnym, tylko za szkłami binokli przelatywały stalowe iskry i papieros długo jakoś zapalić się nie mógł w trochę drżących palcach. Od biurka do okrągłego stołu powracając, mówić zaczął:
— Długi twoje zapłacę natychmiast i pensyę, którą ci przed trzema laty wyznaczyłem, to jest 6.000 rocznie, nadal w rozporządzeniu twem zostawię. Ale najdalej za dwa tygodnie opuścisz to miasto i udasz się do...
Wymienił miejscowość bardzo odległą, w głębi Państwa położoną.
— Istnieją tam dwie fabryki: wyrobów żelaznych i szklanych, których jestem jednym z akcyonaryuszów głównych. Tam obejmiesz urząd fabryczny, który ci wyznaczy dyrektor, spólnik i przyjaciel i pod dependencyą jego i kierunkiem rozpoczniesz życie pracy.
W oczach Maryana znowu malowało się zdumienie bez granic, ale na ustach drgał uśmiech, trochę niedowierzający, trochę drwiący.
— Co to ma być? — zapytał — pokuta za grzechy? kara?
— Nie — odpowiedział Darwid — tylko szkoła. Nie dla rozumu szkoła, nie dla rozumu, bo masz go aż nadto, lecz dla charakteru. Musisz nauczyć się trzech rzeczy: powściągliwości, skromności i pracy.
Gasząc na popielnicy piąty czy szósty papieros, Maryan zapytał:
— A gdybym... wypadkiem... nie zgodził się wstąpić do tej szkoły?
Darwid natychmiast odpowiedział:
— W takim razie pozostaniesz tu, ale bez żadnych środków do samoistnego bytu. Będzie ci wolno mieszkać pod tym dachem i przychodzić do rodzinnego stołu, ale osobistych dochodów nie otrzymasz żadnych. Przytem, ogłoszę w dziennikach, że długów twoich więcej płacić nie będę. Co powiedziałem, uczynię. Wybieraj.
Że uczyni, jak mówił, każdy patrzący na niego w tej chwili mógł być pewnym.
Rumieńce Maryana przybierać zaczęły barwę ceglastą, oczy napełniły się stalowemi iskrami.
— System brania fortecy przez ogłodzenie... — rzekł półgłosem, a potem, z głową nieco pochyloną i wzrokiem utkwionym w kobierzec, mówił dalej:
— Jestem zdumiony. Myślałem, ojcze, że pomimo rzadkiego widywania się z tobą, znałem cię dobrze; teraz spostrzegam, że nie znałem wcale. Wielbiłem w tobie moc umysłu, który potrafił zdjąć z siebie pęta wszelkich przesądów; teraz przekonywam się, że pojęcia twoje są nietylko patryarchalne, lecz despotyczne. Jest to zawód, który boli. Dziwię się nawet samemu sobie, że dotyka to mię tak silnie, ale spadając z wyżyn, zawsze choć koniec nosa stłuc sobie trzeba. Jeszcze jedna nauka, aby nie wdrapywać się na wyżyny. Mam w sobie przeklęte marzycielstwo, które mię zwodzi. Jeszcze jeden miraż pierzchł i malowany garnek wypłowiał. Cóż robić?
Mówił to z cicha, przygryzał czasem dolną wargę, był zmartwionym istotnie i głęboko.
Po chwili mówił dalej:
— Cóż robić? Na zawód, który mię spotkał, zrezygnować się muszę, ale co do rozporządzania się tak bezwzględnego moją osobą, protestuję. Jeżeli zamiarem twoim, mój ojcze, było zrobienie ze mnie wyrobnika fabrycznego, trzeba było tę robotę zaczynać wcześniej. Teraz indywidualność moja jest już rozwinięta i nie da się wtłoczyć w żadne cmentarne wrota. Wychowywać mię na wielkiego pana i przez czas dość długi pozwalać, nawet żądać, abym używał wszelkich dóbr świata i jak najzaszczytniej dla ciebie jaśniał w świecie, a potem zapakowywać mię do szkoły powściągliwości, skromności i pracy, jest to, chciej przebaczyć, mój ojcze, że nazwę rzecz po imieniu, jest to nielogiczność i brak konsekwencyi. Mógłbym jeszcze dodać: brak sprawiedliwości, ale nie chcę bronić się argumentami, czerpanymi z malowanych garnków. Co tylko pewne, to, że ofiarą despotyzmu patryarchalnego nie zostanę.
Wstał, podjął z ziemi kapelusz i zgrabny, spokojny, tylko z ceglastymi rumieńcami na policzkach i siną pręgą nabrzmiałej żyły na czole, mówił jeszcze:
— Nie wiem, co uczynię. Wypadnie mi może być twórcą własnego losu. To i owo umiem i łatwiej zdecyduję się zostać wyrobnikiem z własnej woli, niż z cudzej. Zapewne wyjadę stąd. Nieraz już ekspatryowanie się przychodziło mi na myśl, ale nie w tym kierunku, który raczyłeś wskazać mi ojcze. Zresztą, nie wiem jeszcze, bo spadło to na mnie tak niespodziewanie. Rozejrzę się w sobie i dokoła siebie. Tymczasem, odejść już muszę, bo komuś z przyjaciół przyrzekłem znaleźć się o wyznaczonej godzinie u pewnego kolekcyonisty, dla obejrzenia niezmiernie ciekawego obrazu. Jest to oryginalny, autentyczny Overbeck. Rzadkość. Une vraie trouvaille... Żegnam cię, mój ojcze.
Złożył ukłon głęboki i odszedł. Wyszukana elegancya nie opuściła go ani na chwilę; pomimo to, w wyrazie twarzy, a szczególnie we wzburzonej cerze, w głosie także, czuć było oburzenie i zmartwienie, stopnia bólu sięgające.
Drzwi przedpokoju otworzyły się i zamknęły. Darwid stał, jak skamieniały. Co to było? Co się stało? Czy podobna, aby takim był wynik tej rozmowy i aby taka rozmowa skończyła się na Overbecku i doskonale eleganckim ukłonie? Dziwny człowiek! Tak, bo to nie jest rozswawolony dzieciak, z dziecinnemi prośbami, wykrętami, wybuchami, ale przedwczesny człowiek, prawie starzec. Rezoner, sceptyk, pesymista. Głowa genialna! Jaka elokwencya! Jakie panowanie nad sobą! Powierzchowność książęca! Dziwny człowiek! Cóż on teraz z nim pocznie? Gdyby o przebaczenie poprosił, przyrzekał w części choćby zastosować się do jego życzeń, trochę choćby sposób życia odmienić! Ale ten upór żelazny i pewność siebie niezachwiana, połączona z grzecznością nieskazitelną i z rezonerstwem, ani kroku ustąpić nie chcącem! Co z tem począć? Fortece zdobywają się czasem przez ogłodzenie, ale, jeżeli zdecydowana na wszystko, oprócz poddania się... No, spróbuje, słowa dotrzyma, zobaczy...
Lokaj we drzwiach oznajmił:
— Konie gotowe.
Obiad proszony u jednego z największych w mieście dygnitarzy. Dałby wiele, aby dziś pozostać w spokoju. Jednak, jechać musi. W jego położeniu, przy jego interesach, obrażenie takiej osobistości mogłoby sprowadzić następstwa bardzo przykre. Oprócz tego spotyka się tam z kimś, czyja życzliwość także mu jest potrzebną. Nie chce jechać, ale zmusi siebie i pojedzie. Nie jestże to twardem i surowem wykonywaniem zasady? Co ten dzieciak prawił, że on nie uznaje i nie wykonywa żadnych zasad? Któż nad niego srożej, bezwzględniej obchodzić się może z samym sobą? Ile on najpiękniejszych kwiatów życia porzuca, bezsennych nocy trawi, nawet fizycznych trudów ponosi, dla zasady pracy niezmordowanej, nieubłaganej, żelaznej!
We fraku, z piersią okrytą najpiękniejszą możliwie bielizną i połyskującą brylantowemi spinkami, z rudawymi faworytami, otaczającymi twarz bladą i kościstą, sztywny, nieskazitelnie w ubiorze i postawie poprawny, stał pośrodku gabinetu i bardzo długo wciągał na rękę jasną rękawiczkę. Biorąc kapelusz, myślał, że stanowczo czuje w sobie kwas i gorycz, które najwyśmienitsze potrawy u stołu dostojnika uczynią mu niesmacznemi. Cóż robić? Jechać trzeba. Zasada przedewszystkiem!
Kiedy w futrze i kapeluszu zstępował ze schodów, u dołu klatki schodowej dał się słyszeć szelest jedwabnych sukien i dość głośna rozmowa, po angielsku prowadzona. Poznał głosy starszej córki i barona Emila, ale zobaczył naprzód Malwinę, która młodą parę poprzedzała. Z wyszukaną grzecznością usunął się pod ścianę, aby żonie więcej miejsca zostawić i podnosząc kapelusz z najprzyjemniejszym uśmiechem, na jaki wargi jego zdobyć się mogły, zapytał:
— Panie zapewne z wizyt?
Spotkanie to miało świadków. Malwina, owinięta futrem, którego białe brzegi ukazywały się z pod głębokiej czarności aksamitu, z uśmiechem także odpowiedziała:
— Tak; oddałyśmy kilka wizyt...
Ale Irena, o jeden schodek niżej stojące, z niezwykłą w niej żywością podchwyciła:
— Teraz wracamy z magazynów, gdzie spotkałyśmy się z baronem.
— Jakież projekty na wieczór? — zapytał znowu Darwid.
— Pozostaniemy w domu — odpowiedziała Malwina.
— Jakto? — zaczął — a dzisiejszy wieczór u księstwa Zenonostwa?
— Nie miałyśmy zamiaru — spróbowała bronić się Malwina, ale wzrokiem spotkała spojrzenie męża i głos załamał się jej w gardle.
— Pojedziesz z córką na ten wieczór — wymówił szeptem cichym, ale który syczał mu w ustach.
I zaraz dodał głośno, z uśmiechem:
— Radzę paniom znajdować się na tym wieczorze.
Malwina stała się prawie tak białą, jak futro, które otaczało jej szyję, a w tejże samej chwili Irena przemówiła:
— Czy będziesz także na tym wieczorze, ojcze?
— Wpadnę tam na godzinę. Jak zwykle, czasu nie mam.
— Co za szkoda — odezwał się baron Emil — że nie mogę ofiarować panu w podarunku części mojego! Jestem pod tym względem prawdziwym bogaczem.
— A ja nędzarzem! I dlatego pożegnać już państwa muszę.
Uchylił kapelusza i zaczął schodzić ze schodów, gdy usłyszał za sobą głosy Ireny:
— Mój ojcze!
Powiedziała matce i baronowi, że chce kilka słów zamienić z ojcem i ze schodów zbiegła. Wspaniała sień była pustą i w obfitem świetle lamp tylko wygalonowany szwajcar na widok pana domu stanął z ręką złożoną na klamce oszklonych drzwi. U dołu schodów, wysoka panna, w czarnych puchach futrzanych, nieco sztywna i bardzo biała, po francusku mówić zaczęła:
— Przepraszam, że w miejscu tak niewłaściwem... ale muszę powiedzieć ci, mój ojcze, że bal, o którym mówiłeś Karze, nie będzie mógł tej zimy odbyć się w naszym domu.
Bardzo zdziwiony, Darwid zapytał:
— Dlaczego?
Z błyskiem siwych oczu pod fantastycznemi skrzydłami kapelusza, Irena odpowiedziała:
— Bo mamę sama myśl o tym balu mocno zaniepokoiła.
Darwid, po chwili milczenia, zwolna wymówił:
— Czy matka twoja nabrała wstrętu do zabaw?
— Tak, ojcze i o przyczynie tego jej usposobienia oświecać cię nie potrzebuję. Są charaktery, które w pewnych... położeniach bawić się nie mogą.
— W pewnych położeniach? W jakiemże położeniu znajduje się twoja matka?
Zapytanie to wymówił głosem, w którym dźwięczało niepodobne do ukrycia przerażenie. W głowie zaszumiała mu myśl: «Mogłażby wiedzieć?» A Irena prawie oschle mówić zaczęła:
— Wiemy o tem, mój ojcze, oboje równie dobrze. Tylko, co się tyczy tego balu...
— Ten bal — przerwał Darwid — potrzebny mi jest dla przyczyn rozmaitych i odbędzie się w domu naszym za kilka tygodni.
Z suchym, nerwowym śmiechem, Irena zawołała:
— O, mój ojcze, je vous adresse ma sommation réspéctueuse, ażeby się nie odbył! Obie z mamą jesteśmy bardzo, bardzo do niego nieusposobione. I dlatego pozwoliłam sobie zatrzymać cię na chwilę, aby powiedzieć ci, mój ojcze...
Śmiech zbiegł do szczętu z warg jej, gdy dokończyła:
— Aby powiedzieć ci, mój ojcze, że bal ten do skutku nie przyjdzie.
— Co to znaczy?... — zaczął Darwid, ale wnet powściągnął się.
Szwajcar stał u drzwi, u góry schodów ukazał się lokaj. Więc uchylając przed córką kapelusza, w języku dla służby zrozumiałym, dokończył:
— Przepraszam cię, w tej chwili czasu nie mam. Spóźniam się. Potem rozmowy tej dokończymy.
Kiedy kareta, skrzypiąc po śniegu, toczyła się ludnemi ulicami miasta, w światłach latarni ulicznych, czasem wpadających do jej wnętrza, ukazywała się twarz Darwida, okryta wyrazem przerażenia. Ta blada, sucha twarz, w rudawych faworytach i w kołnierzu ze srebrnawego futra, ukazywała się na chwilę z oczyma szeroko rozwartemi, z brwiami podniesionemi, z wiszącem na wargach słowem: «Wie o wszystkiem!»... Okropność!» — i po chwili pogrążała się znowu w napełniającej karetę ciemności.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.