Antysemitnik/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł Antysemitnik
Wydawca Instytut Literacki „Lektor“
Data wyd. 1921
Druk Drukarnia Udziałowa Lwów
Miejsce wyd. Lwów — Warszawa — Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


— Może pan jeszcze się kawy napije?
— Nalej!
Młoda kobieta nalała kawę i przysunęła cukier i koszyczek z ciastkami.
— Jaki pan dobry, że pan chce u mnie jeść! — wyrzekła z wielką wdzięcznością w głosie.
On powstrzymał się całą siłą woli, ażeby nie wyciągnąć łapczywie ręki do tych ciastek, które, poukładane w drucianym koszyczku, nęciły go zapachem świeżego pieczywa.
Od wczoraj była to pierwsza ciepła strawa, jaką miał w ustach. Filiżanka gorącej kawy wprawiła go w rodzaj ekstazy. Było mu dobrze, cicho i błogo w tym małym pokoiku, czystym i biednym. Z głupią słodyczą wpatrywał się w małe lusterko, zawieszone nad komodą, pokrytą szydełkową serwetą. Na komodzie stała maszynka do spirytusu, pudełka z drobiazgami, muszelkami wysadzana szkatułeczka, słoik z cold­‑creamem, jaskrawe papierowe kwiaty i flaszka z teatralnem bielidłem.
Na parawanie, obciągniętym białym muślinem, wisiała różowa, tarlatanowa bluza, naszyta u dołu srebrnemi blaszkami. W świetle płonącej na stoliku lampy, blaszki migotały zdaleka wabiącym blaskiem. Przypominały kulisy, różowe trykoty, blond peruki — sztuczne, księżycowe oświetlenie. I choć nic oprócz tej ubogiej kostjumowej szmaty nie miało tu cech artyzmu i kultu dla sztuki, jednak i to już wystarczało, aby zaznaczała się nuta cygańska, aktorska, szychowa i rozpaczliwie nędzna.
Szatkiewicz siedział na kanapie starej i wytartej, okrytej dużym, ciepłym pledem.
Plecy miał oparte o poduszkę haftowaną na kanwie, spłowiałą i śmieszną. Pił znów kawę, teraz już wolniej, gdyż pierwszy głód zaspokoił i wzrok jego przeniósł się na stojącą przed nim kobietę.
Była ubrana starannie, widocznie na jego przyjęcie, w bluzce różowej, cokolwiek u szyi zniszczonej teatralnem bielidłem, tłustością i różem. Nie miała kształtów wysmukłej dziewczyny. Była chudą, a nie smukłą. Jakieś znużenie w pochyleniu pleców, w opuszczeniu rąk, kazało przypuszczać, że ta kobieta już przeszła dużo, zanim zamieszkała w tym cichym pokoiku, gdzie tak jasno płonęła lampa, odbijając się w deszczu srebrnych blaszek, zdobiących dół jej teatralnej sukienki.
Twarz jej, wyzwolona z ram kapelusza i futrzanego kołnierza, przedstawiała się teraz, jak twarz jakiegoś widma dziwnie bladego i niezwykle pięknego. Twarz ta miała kształt trójkąta i odznaczała się tem, że wszystkie rysy zaznaczone były zdecydowanemi linjami prostemi. Jedynie usta, zarysowane w półkole, odbijały linję zmęczenia i bezustannej troski na matowej białości tle twarzy. Oczy zdawały się jeszcze większe i głębsze w oświetleniu sztucznem. Cała ta twarz wreszcie delikatna, niemal prerafaelicka, o czole tak jasnem, jak u Dziewic Ghirlandaja, domagała się obramowania welonu z cienkiej wełny — tak cienkiej, żeby ją całą sztuką można było przesunąć przez koło ślubnej obrączki.
Powoli młoda kobieta odwróciła się od stołu i podeszła ku naszytej blaszkami sukience. Stała chwilkę, jakby zakłopotana, poczem zwróciła się do Szatkiewicza, który ciągle wpatrywał się w nią przygasłym wzrokiem.
— Pan pozwoli, że ja tę sukienkę blaszkami dalej będę wyszywać. To na jutro — do ostatniego aktu, a ja nie mogę oddać do krawcowej...
On leniwo podniósł rękę.
— Ależ... proszę cię...
Wzięła drugie krzesło, na którem postawiła mały spodek, napełniony blaszkami, i nawlokła igłę długą, białą nitką.
Poczem wdzięcznym ruchem pochyliła się nad delikatną, różową tkaniną, która jutrzenną mgłą pokryła jej obie ręce.
Szatkiewicz uczuł nagle potrzebę porozmawiania z tą istotą dobrą i cichą, która mu dała przytułek w swym ciepłym i zacisznym pokoiku. Wiedział o niej mało — prawie nic, poznawszy ją przez jednego z swych znajomych, który wyrażał się o niej z lekceważeniem.
Stosunek ich był dziwny, urywany, nieokreślony. On wiecznie dla niej był „panem“, który od czasu, do czasu kupował jej mały bukiecik kwiatków, lub w „separatce“ płacił niewykwintną kolacyę. Ona — zaś dotąd nie była „ta — jego“, nawet nie liczyła się zupełnie w życiu, nie przykuwając żadnem wspomnieniem, ani zwracając myśli w chwili nieobecności.
Nie tęsknił za nią, nie pożądał jej nigdy, nie pragnął — widząc zaś na scenie, jak grywała niezręcznie podrzędne role, lub statystowała odziana niezgrabnie, analizował sam błędy jej stroju, jej ruchów, jej wymowy…
Dopiero dziś, po raz pierwszy w tem zaciszu domowem, tworzącem rodzaj sztucznej, rodzinnej atmosfery, pragnie z nią mówić, chce coś wiedzieć bliżej o niej, o jej życiu, o jej stosunkach rodzinnych.
I wpół sennym głosem mówi:
— Jak ty się naprawdę nazywasz?
Kobieta podnosi głowę, milczy, wreszcie odpowiada:
— Pan wie — Irma Passantieri.
Szatkiewicz ramionami wzrusza:
— Głupia jesteś moja droga — to imię teatralne. Ja pytam się ciebie o twoje prawdziwe nazwisko — no... to, jakie masz po rodzicach, czy po mężu, bo kto wie — może ty jesteś zamężna...
— Ach!... Pan chce wiedzieć...
Nastaje chwila milczenia. Wreszcie Irma Passantieri (według afisza) bardzo cicho zapytuje:
— A po co to panu wiedzieć?
— Tak sobie! — odpowiada urażony brakiem jej zaufania Szatkiewicz i odsuwa od siebie z wyrazem pogardy niedopitą filiżankę kawy.
Lecz ona — mimo iż ten ruch spostrzegła i doskonale znaczenie jego pojęła, zajmuje się dalej naszywaniem blaszek w greckie desenie cokolwiek krzywe i więcej fantastyczne niż harmonijne.
Szatkiewicza zaczyna teraz nurtować pewna ciekawość.
Dlaczego ona kryje się ze swem nazwiskiem, dlaczego nie mówi nic o sobie. Nawet tam w „seperatce“, wypiwszy raz butelkę Asti spumante, zacięła usta i zamknęła się w milczeniu. A przecież każda inna na jej miejscu, wtedy właśnie zaczęłaby opowiadać swą „przeszłość“. Jest to tradycyą uświęcony zwyczaj, od którego uwalniają się tylko kobiety „wyższe“, lub tak skryte, jak nią była widocznie Irma. Radby pytać ją powtórnie, lecz w jej postawie jest w tej chwili, mimo pokory i słodkiego wdzięku, jakaś wielka stanowczość i energja. Ta stanowczość mu imponuje. Czuje, że w tej chwili nie dowie się o jej prawdziwem nazwisku, ale radby nie przestać mówić. Chce również słyszeć dźwięk jej głosu, słowem, wytworzyć dokoła siebie jakiś cień inteligentnego życia, w którem myśl jego poruszać się pragnie.
Ponieważ Irma niechce nic mówić o swych rodzinnych stosunkach, może łatwiej mówić będzie o teatrze.
Pyta ją więc:
— Ile ty bierzesz gaży?
Nagły błysk przesuwna się w jej oczach. Zaczyna mówić chętnie i szybko. Ożywia się nawet — rękę z igłą wzniosła w powietrze i pozostaje tak, podczas gdy usta jej poruszają się z szybkością.
Bierze zaledwie czterdzieści guldenów i za tę pensję musi ubrać się na scenę, na ulicę, żyć — zapłacić mieszkanie, światło, pranie i... jeszcze och! ma jeszcze dużo wydatków!
Wzdycha, mówiąc te słowa, ogień w oczach gaśnie — ciemne jej źrenice błądzą po ścianach, powtarza jeszcze raz:
— Dużo wydatków!...
I milknie.
On zdziwiony spogląda dokoła.
Pokoik schludny, czysty, ciepły — jasno oświetlony. Jakże różny od tej nory, gdzie on spędza swoje smutne istnienie. I to wszystko ta kobieta jest w stanie mieć za czterdzieści guldenów miesięcznie. Buciki ma całe, ubrana jest zawsze dość przyzwoicie, a na ulicy nawet z pewnym tanim szykiem. On zaś zawsze winien jest swemu krawcowi, praczce — i w restauracjach, a mimo to chodzi prawie nędznie ubrany: często głodny.
Widocznie jest to także tajemnica, którą sama zna i rozumie.
— Jakże ty możesz za te pieniądze się utrzymać? — zapytuje wreszcie.
— Ciężko... — odpowiada kobieta — nieraz nawet bardzo ciężko... ale co robić. U nas są statystki, co tylko mają feu[1], to tym jeszcze gorzej i ciężej. Teraz my się wszystkie bardzo cieszymy, bo będą grali taką żydowską sztukę, gdzie dużo kobiet potrzeba i dużo się razy będzie grało. To się trochę pieniędzy zarobi...
— A nikt ci nie pomaga? — zapytuje Szatkiewicz.
Ona chmurnemi oczyma spogląda w jego stronę.
— Jak to pan rozumie? — pyta.
— No... może rodzina... może jesteś rozwiedziona, albo w separacji z mężem, to masz jakąś pensję...
— Mnie nikt nie daje żadnej pensji, a rodzina to mi nie pomaga wcale — tylko ja mam z nią czasem interesa...
— Jakto interesa?
— Ano — jak pan wie, często w teatrze tego i owego trzeba... to się weźmie tu albo tam...
Szatkiewicz uradował się, że wreszcie znalazł jakąś nitkę do kłębka.
— A... więc twoja rodzina ma sklepy?
— Ma!
Rzuciła znów ten wyraz niechętnie, prawie półgłosem i zacięła usta.
Lecz on nie pytał ją więcej o nic. Uczuł się rozmarzony i senny.
Zapragnął całą siłą zasnąć tu, w tym cichym kącie. Pochylił głowę na poręcz sofy i przymknął oczy. Nagle posłyszał szelest i szmer sukni. Nie miał jednak ochoty zrobić najlżejszego poruszenia. I w jednej chwili przez przymknięte powieki, które miał nadzwyczaj cienkie i wrażliwe, odczuł, że ktoś światło lampy przysłonił.
Z pod na wpół przysłoniętych rzęs ujrzał, iż Irma zawiesiła na lampie abażur w kształcie olbrzymiego, fjoletowego bratka z pogniecionej, przejrzystej bibuły. Dolny płatek kwiatu był blado liljowy i przepuszczał światło delikatne i niezmiernie słodkie. I wszystko nagle się zmieniło w tem przyćmieniu, wszystko nabrało uroku i prawie artystycznego wdzięku. Ordynarny wygląd komody, szydełkowej serwety, parawanu połamanego, sofy, obitej drelichem — wszystko pokrył ten olbrzymi fjoletowy kwiat, jakby płaszcz smutny cokolwiek, lecz wdzięku pełen.
I ona — ta Irma, żyjąca z czterdziestu guldenów, kłopocąca się o praczkę, światło, opał, ubranie na scenę i ulicę — wydała mu się teraz bardzo strojną i harmonijną istotą, siedzącą w oddali pod mgłą różową, zasianą złotemi gwiazdami.
Troska o pieniądze znikła również z jego umysłu. Ogarnęło go gorączkowe, senne rozmarzenie, zupełnie różne od tego, jakiemu uległ w redakcji przed trzema godzinami.
Tam zdawało mu się, że tonie w lepkiem, cuchnącem błocie. Przed nim leżał zrodzony w jego mózgu płatny paszkwil, otaczały go dokoła pragnienia pogoni za groszem, choćby kosztem życia i czci ludzkiej.
Tu — zapadał powoli w stan jakiejś wielkiej błogości. Było mu fizycznie i moralnie dobrze. Przez ścianę — po przez zamknięte i zastawione komodą drzwi, usłyszał jakieś ciche szepty i stukot miarowy, jakby kołyski. To go usypiało do reszty — jak małe dziecko. Raz jeszcze usiłował podnieść ociężałe powieki. Zabrakło mu siły i chęci. Głowa opadła mu na ramię.
Znów zasnął.


∗             ∗




  1. Przypis własny Wikiźródeł franc. ogień






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.