Anna Karenina (Tołstoj, 1898)/Część szósta/XII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Lew Tołstoj
Tytuł Anna Karenina
Wydawca Spółka Wydawnicza Polska
Data wyd. 1898-1900
Druk Drukarnia »Czasu« Fr. Kluczyckiego i Spółki
Miejsce wyd. Kraków
Tłumacz J. Wołowski
Tytuł orygin. Анна Каренина
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XII.

Ocknąwszy się ze snu ze świtem, Lewin spróbował obudzić i towarzyszy. Wasieńka, leżąc na brzuchu i wyciągnąwszy jedną nogę w skarpetce, spał mocno i nie czuł nawet wcale, że go budzono. Obłoński na wpół przez sen odpowiedział, że nie chce mu się jeszcze wstawać. Nawet i Łaska, która zwinąwszy się w kłębek, spała na sianie, wstała niechętnie i leniwie przeciągała tylne nogi. Włożywszy buty, wziąwszy strzelbę i uchyliwszy ostrożnie skrzypiące wrota stodoły, Lewin wyszedł na podwórze. Furman spał koło bryczki, konie drzemały, jeden tylko z nich jadł owies i rozrzucał go nozdrzami po żłobie. Na dworze było jeszcze szaro.
— Raniutko wstałeś, mój ptaszku! — zwróciła się przyjaźnie do Lewina, jako do dawnego znajomego, stara gospodyni, która również przed chwilą wyszła z chałupy.
— Na polowanie matko! Czy tędy dojdę do błota?
— Przez nasze gumno, a potem przez konopie, tam jest ścieżka.
Stawiając ostrożnie bose, opalone nogi, baba przeprowadziła Lewina i otworzyła mu wrota od gumien.
— Trafisz odrazu na błota; nasze chłopaki pobiegły tam już wczoraj.
Łaska biegła wesoło naprzód ścieżką; Lewin szedł za nią bystrym, lekkim krokiem, spoglądając bezustannie na niebo; chciał dojść do błota zanim słońce zejdzie. Słońce jednak nie traciło czasu; księżyc, który świecił jeszcze, gdy Lewin wychodził, teraz lśnił się już tylko jak kawałek żywego srebra; gwiazdy porannej, której przed chwilą nie można było niezauważyć, trzeba było teraz szukać na niebie; niewyraźne plamy na odległem polu były już zupełnie widoczne; były to żytnie kopy. Rosa, osiadła na pachnących wysokich konopiach, której nie widać było jeszcze bez słonecznego światła, przemoczyła Lewinowi nogi i bluzę wyżej pasa. W przeźroczystej ciszy poranku słychać było najsłabsze dźwięki. Pszczoła, gwiżdżąc jak kula, przeleciała nad uchem Lewina. Lewin, przyjrzawszy się, dostrzegł jeszcze drugą i trzecią, wszystkie one wylatywały z po za ogrodzenia pasieki i nikły nad konopiami, spiesząc się w stronę błota, Ścieżka wywiodła Lewina wprost na błoto. Błoto dawało się odróżniać po oparach, kłębiących się w jednych miejscach gęściej, w innych rzadziej, a osiki i krzaki wierzbiny, kołysząc się w nich, wyglądały jak małe wysepki. Na skraju koło drogi, leżeli chłopi i wyrostki pilnujący koni, i wszyscy pozasypiali przed wschodem słońca, otuliwszy się ciepło kaftanami. Niedaleko od nich chodziły trzy spętane konie, jeden z nich zadzwonił żelaznym łańcuchem. Łaska szła koło swego pana, wyrywając się od czasu do czasu naprzód i oglądając się za siebie. Minąwszy śpiących chłopów i zrównawszy się z pierwszą kępką, Lewin obejrzał kurki i puścił psa. Jeden koń, dobrze wykarmiony gniady trzylatek, ujrzawszy psa, rzucił się w bok i, podniósłszy ogon do góry, zarżał. Reszta koni przestraszyła się również i powyskakiwała z błota, człapiąc po wodzie spętanemi nogami; kopyta, wyciągane z gęstej gliny, wydawały dźwięk podobny do klaskania. Łaska zatrzymała się, spoglądając ironicznie na konie a pytająco na Lewina. Lewin pogłaskał psa i gwizdnął na znak, że można już zaczynać.
Łaska pobiegła wesoło przez uginające się pod nią trzęsawisko, i dostawszy się w błoto, natychmiast poczuła pomiędzy znajomymi jej zapachami korzonków, traw błotnych, rdzy i pomiotu końskiego, rozprószony po całej miejscowości zapach ptaków, tych samych ptaków, które teraz zajmowały ją najbardziej. W niektórych miejscach na mchu i błotnistych kępkach zapach ten był nadzwyczaj silnym, nie można jednak było określić, w jakim kierunku wzrastał i słabł; aby odnaleźć właściwy kierunek, trzeba było odejść dalej pod wiatr. Nie czując ruchów swych nóg, Łaska pobiegła wytężonym galopem, takim, aby na każdym skoku mogła się zatrzymać, jeżeli zajdzie potrzeba tego, i skierowała się na prawo od wiejącego, jak zwykle o świcie, ze wschodu wiatru. Wciągnąwszy rozszerzonemi nozdrzami powietrze, doszła do przekonania, że nietylko ślady, ale i one same są tutaj i to nie jeden, ale wiele. Suka zwolniła szybkość biegu. Ptaki były tutaj, ale gdzie mianowicie, nie można jeszcze określić. Chcąc odnaleźć to miejsce, Łaska zaczęła już zataczać koło, ale nagle przeszkodził jej głos pana: „Łaska! tutaj!“ — rzekł Lewin, wskazując jej na drugą stronę. Pies zatrzymał się, pytając pana, czy nie lepiej tak dalej robić, pan jednak powtórzył rozkaz gniewnym głosem i wskazał kępkę, oblaną dookoła wodą, gdzie nie mogło być ani jednego ptaka. Łaska, aby zrobić mu przyjemność, posłuchała go, udając, że szuka, obeszła całą kępkę i powróciła na poprzednie miejsce, gdzie natychmiast poczuła je znowu. Teraz gdy nie przeszkadzał jej, wiedziała już co ma czynić i nie patrząc pod łapy, potykając się i brodząc w wrodzie, pewnemi, silnemi, sprężystemi nogami swemi, zaczęła zataczać koło, które winne było wyjaśnić jej rzecz całą. Zapach ich coraz bardziej i bardziej, coraz pewniej i pewniej uderzał ją i odrazu doszła do przekonania, że jeden z nich jest tutaj, nie dalej jak za tą kępką, o jakie pięć kroków zaledwie; zatrzymała się więc jak skamieniała. Stojąc na swych niskich nogach, nie mogła nic widzieć przed sobą; powonienie jej jednak mówiło, że on siedzi nie dalej jak o pięć kroków od niej; stała, coraz bardziej i bardziej czując go, i napawała się zachwytem, jaki wywoływało w niej oczekiwanie. Naprężony, wyciągnięty ogon poruszał się tylko na samym końcu. Pysk był nawpół otwarty, uszy nastawione. Jedno ucho odwinęło się jeszcze podczas biegu, i suka z trudnością i ostrożnie oddychając, jeszcze ostrożniej obejrzała się w stronę swego pana i to bardziej oczyma niż całym łbem. On ze znaną jej dobrze twarzą, lecz zawsze ze strasznem spojrzeniem, szedł potykając się i, jak jej się zdawało, nadzwyczaj wolno. Łasce zdawało się, że Lewin szedł powoli, a tymczasem on biegł.
Zauważywszy ten szczególny sposób poszukiwań, czynionych przez Łaskę, podczas których naginała się cała do ziemi i zdawała się zagrzebywać coś w ziemi tylnemi łapami, Lewin domyślił się, że tropiła dubelty, podbiegł więc do niej, westchnąwszy w głębi duszy do Boga, aby mu się udało szczególnie z pierwszym ptakiem.
Zatrzymawszy się koło psa, spojrzał przed siebie i dojrzał oczyma to, co ona poczuła nosem; w jamce, między kępkami, w odległości jednego sążnia, widać było dubelta. Ptak odwrócił głowę i zaczął przysłuchiwać się; potem, rozpiąwszy i znowu złożywszy skrzydła, machnął niezgrabnie ogonem i schował się.
— Pil, Pil! — zawołał Lewin, trącając Łaskę.
„Ależ ja nie mogę iść — myślała Łaska — dokąd ja pójdę? Stąd węszę ich, a jeżeli poruszę się naprzód, to ani nie będę wiedziała, gdzie on jest, ani co on za jeden.“ Lecz Lewin znowu trącił ją kolanem i szeptem, w którym słychać było wzruszenie, prosił:
— Pil, Łaseczko, pil!
„No, jeśli on chce tego, to ja już zrobię, ale nie ręczę za siebie“ — pomyślała i rzuciła się pędem miedzy kępki; nic już nie czuła teraz nosem, a tylko widziała i słyszała, nie zdając sobie jednak dokładnie sprawy.
W odległości dziesięciu kroków od poprzedniego miejsca, z charczeniem i charakterystycznym, wypukłym dźwiękiem skrzydeł wzniósł się jeden dubelt i w tej chwili po wystrzale upadł, uderzając ciężko białemi piersiami o wilgotną ziemię; drugi dubelt nie czekał i wzniósł się po za plecami Lewina do góry, nie będąc zupełnie spłoszonym przez psa.
Gdy Lewin odwrócił się do niego, ptak był już daleko, wystrzał jednak dosięgnął go. Przeleciawszy ze dwadzieścia kroków, dubelt wzniósł się do góry i, kręcąc się w powietrzu jak piłka, upadł na ziemię.
„Dzisiaj wiedzie się!“ — myślał Lewin, chowając do torby ciepłe i tłuste dubelty. — „Cóż, Łaska, uda się?“ Lewin nabił fuzyę i ruszył dalej; słońce weszło już, chociaż nie było go jeszcze widać, gdyż było ukryte za chmurami. Księżyc, utraciwszy cały blask, bielał na niebie, jak obłoczek, i ani jednej gwiazdy nie było już widać. Kępki traw, srebrzące się przed chwilą, złociły się teraz. Rosa, osiadła na trawie, wyglądała jak bursztyn. Błękit traw przeszedł w żółtawą zieloność. Drobne, błotne ptaszęta obsiadły krzaki, rosnące nad źródłem, rzucające już długie cienie i połyskujące kroplami rosy. Jastrząb obudził się i siedział na stogu, przechylając głowę z boku na bok i spoglądał z niezadowoleniem na błota. Wrony leciały w pole, bosonogi chłopak zaganiał konie, stary chłop wysunął głowę z pod kaftana i drapał się; nad zieloną trawą unosił się dym od wystrzałów białymi, jak mleko, obłoczkami.
Jeden z chłopców podbiegł do Lewina:
— Panie, tutaj były wczoraj kaczki! — zawołał i poszedł za nim zdaleka.
I Lewin w obecności tego chłopaka, któremu się to widocznie podobało i sprawiało ogromną przyjemność, ku wielkiemu zadowoleniu swemu zabił jeszcze trzy bekasy, jednego po drugim.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Lew Tołstoj i tłumacza: J. Wołowski.