Anna Karenina (Tołstoj, 1898)/Część siódma/XXIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Anna Karenina |
Wydawca | Spółka Wydawnicza Polska |
Data wyd. | 1898-1900 |
Druk | Drukarnia »Czasu« Fr. Kluczyckiego i Spółki |
Miejsce wyd. | Kraków |
Tłumacz | J. Wołowski |
Tytuł orygin. | Анна Каренина |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Aby małżeństwo zdobyło się na jakiebądż postanowienie, między małżonkami musi istnieć jedno z dwojga: albo zupełne zerwanie, albo zgoda i miłość. Gdy stosunki małżonków są nieokreślone i gdy niema ani jednego ani drugiego, nie może być przedsięwziętym żaden stanowczy krok. Bardzo wiele małżeństw latami całemi nie może zdobyć się na żadne postanowienie, a to tylko dlatego, że pomiędzy niemi nie istnieje ani zerwanie ani miłość.
I Wrońskiemu i Annie ciążyło nadzwyczaj życie w Moskwie, w kurzu i w upale, gdy słońce grzało już nie po wiosennemu, ale jak lecie; gdy wszystkie drzewa na ulicach pokryły się już oddawna liśćmi, a liście grubą warstwą kurzu; mieszkali jednak ciągle w Moskwie, która już im zbrzydła, i nie wyjeżdżali do Wozdwiżeńskiego, gdyż w ostatnich czasach stosunki ich były wciąż naprężone.
Naprężenie to nie miało na oko żadnego widocznego powodu i wszelakie próby wyjaśnienia nie poprawiały wzajemnego stosunku, owszem pogarszały go. Było to rozdrażnienie wewnętrzne, podstawą którego było, według niej, ochłodzenie się jego miłości, według zaś niego, żal do niej, że tylko dla niej wyrzekł się wszystkiego i skazał na obecną pozycyę, a ona zamiast mu ją ułatwić, utrudnia tylko coraz bardziej. Ani on ani ona nie zdradzali się ze swemi mniemaniami, winili się jednak nawzajem i przy każdej sposobności jedno drugiemu dawało to do zrozumienia.
Według jej najgłębszego przekonania on cały z jego przyzwyczajeniami, myślami, upodobaniami, zarówno pod względem fizycznym jak i moralnym, był uosobieniem miłości, i miłość ta, w co święcie wierzyła, powinna skupiać się tylko na niej jednej. Miłość ta ochłódła, a zatem, rozumowała Anna, część swej miłości przeniósł na kogo innego, na inną kobietę; jednem słowem zazdrość nie dawała jej spokoju. I Anna szukała swej rywalki, nie wiedząc jeszcze o kogo ma być zazdrosną. Najlżejsze napomknienie wystarczało jej, aby przenosić swą zazdrość z jednej osoby na drugą. Chwilami była zazdrosną o te pospolite kobiety, z któremi, dzięki swym kawalerskim stosunkom, mógł bardzo łatwo zaznajomić się; chwilami zaś o panie z towarzystwa, z któremi widywał się nieustannie. Czasami zaś Annie zdawało się, że Wroński chce ją porzucić, aby ożenić się, i wtedy ogarniała ją szalona zazdrość o nieznaną rywalkę. Ten ostatni rodzaj zazdrości męczył ją najbardziej, gdyż on sam przez nieostrożność zwierzył się jej kiedyś, że matka nie zna go do tego stopnia, iż pozwala sobie namawiać go, aby się żenił z księżniczką Sorokiną.
Będąc zazdrosną, Anna oburzała się na niego i szukała ciągle nowych powodów do oburzania się; winiła go o wszystkie przykrości, doznawane z powodu swego dwuznacznego położenia; nużące oczekiwanie, wśród którego, jak zawieszona między niebem a ziemią, spędzała cały czas w Moskwie; zwlekanie Aleksieja Aleksandrowicza z odpowiedzią, samotność: wszystko to wyrzucała jemu. Gdyby ją kochał naprawdę, usiłowałby zmienić koniecznie stan rzeczy. Jego to było również winą, że siedziała w Moskwie a nie na wsi, gdyż on nie chciał zakopać się w Wozdwiżeńskiem, jak ona życzyła sobie, i nie mógł obejść się bez towarzystwa znajomych, przez co narażał ją na nieprzyjemności, których całego ciężaru nie chciał rozumieć. I któż był winien, jeżeli nie on, że jest raz na zawsze rozłączoną ze swym synem?
Nie uspokajały jej nawet te rzadkie chwile pieszczot, jakie zdarzały się od czasu do czasu; w pieszczotach jego dostrzegała obecnie odcień spokoju, pewności siebie; odcieniu tego przedtem nie było, a drażnił on ją niewypowiedzianie.
Była szara godzina. Anna, oczekując na powrót Wrońskiego z proszonego kawalerskiego obiadu, chodziła po jego gabinecie (w pokoju tym dawał się najmniej słyszeć hałas uliczny), i przypominała sobie do najdrobniejszych szczegółów wczorajszą sprzeczkę. Przebiegając wstecz myślą całą rozmowę od pamiętnych jej, obraźliwych słów, do tego, co było ich powodem, Anna doszła nakoniec do początku kłótni i dość długo nie mogła dać wiary, aby nieporozumienie mogło wyniknąć z powodu takiej błahej, obojętnej dla nich obojga rozmowy; a jednak w rzeczy samej tak było. Początek był taki, że on zaczął pokpiwać sobie z żeńskich gimnazyów, mówiąc, że nie są na nic potrzebne, ona zaś poczęła je bronić. Wroński odezwał się z lekceważeniem o kształceniu kobiet i rzekł, że fizyka na nic nie jest potrzebną Hannie, młodej Angielce, wychowywanej przez Annę.
Odezwanie się jego rozdrażniło Annę; dopatrzyła w niem pogardę ku swoim zajęciom, i w odpowiedzi jej brzmiała chęć odpłacenia za doznaną przykrość.
— Nie wymagam zupełnie, aby pan zwracał uwagę na mnie, na moje uczucia, jak zwraca ją zwykle kochający człowiek; mam jednak prawo wymagać od pana, aby pan był delikatnym — rzekła.
I w istocie on aż poczerwieniał z gniewu i odparł coś przykrego. Anna nie pamiętała dobrze jego odpowiedzi, pamiętała tylko, iż przy sposobności powiedział z widocznym zamiarem urażenia jej:
— Nic mnie, co prawda, nie obchodzi przywiązanie pani ku tej dziewczynie, tembardziej, że widzę, iż jest ono najzupełniej nienaturalne.
Anna z wysiłkiem stworzyła sobie świat złudzeń, wśród którego udawało się jej chwilami znaleźć zapomnienie. Wroński obracał w niwecz ten świat, a okrucieństwo, z jakiem to czynił, zarzucając jej udawanie i nienaturalność, oburzało ją.
— Żałuję bardzo, że pan nie jest w stanie zrozumieć nic wznioślejszego — odcięła się i wyszła z pokoju.
Gdy wczoraj wieczorem przyszedł do niej, nie wspominali już oboje o tej kłótni, widzieli jednak, że nieporozumienie załagodzonem jest na razie tylko, lecz że ani on ani ona nie zapomnieli o niem jeszcze.
Dzisiaj cały dzień niema go w domu, a jej było tak przykro, że jest samotną, i że posprzeczała się z nim, że chciała zapomnieć o wszystkiem, przebaczyć i pogodzić się, chciała wziąć całą winę na siebie, a jego uniewinnić zupełnie.
„Sama jestem winna. Jestem wciąż rozdrażniona i zazdrosna w najgłupszy sposób. Dzisiaj pogodzę się z nim, pojedziemy na wieś i tam będę spokojniejszą!“ — mówiła sobie.
„Nienaturalne“ — stanął jej nagle w pamięci nie tyle wyraz, co ją obraził, ile chęć jego, aby uczynić jej przykrość. „Wiem, co chciał przez to powiedzieć; chciał dać mi do zrozumienia, że nienaturalnem jest kochanie obcego dziecka, gdy się nie kocha swej własnej córki... Czy on ma pojęcie o miłości ku dzieciom, czy on wie, jak ja kocham Sierożę, którego poświęciłam dla niego? Co mu jednak zależy na tem, aby mi sprawiać ból? Nie, nie może być inaczej... on musi kochać inną kobietę!“
I przekonawszy się, że chcąc uspokoić siebie, zatacza znowu myślą koło, które przebiegała już tyle razy, i że znowu poddaje się poprzedniemu rozdrażnieniu, Anna przelękła się o samą siebie. „Czyż w żaden sposób nie można? Czyż nie mogę całej winy przyjąć na siebie?“ — zapytała i znowu zaczęła przypominać sobie wszystko z samego początku. „On jest uczciwy, szlachetny, kocha mnie, ja kocham jego również, i w tych dniach otrzymam rozwód. Czego mi może jeszcze brakować? Brak mi spokoju, zaufania, ale przemogę się. Tak... teraz, gdy przyjedzie, powiem mu, że to moja wina, chociaż to nie moja, i natychmiast wyjedziemy.“
I aby nie oddawać się dłużej przykrym myślom, które ją tylko rozdrażniały niepotrzebnie, Anna kazała przynieść kufer i wzięła się do pakowania rzeczy.
O dziesiątej przyjechał Wroński.