Anna Karenina (Tołstoj, 1898)/Część czwarta/XV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Lew Tołstoj
Tytuł Anna Karenina
Wydawca Spółka Wydawnicza Polska
Data wyd. 1898-1900
Druk Drukarnia »Czasu« Fr. Kluczyckiego i Spółki
Miejsce wyd. Kraków
Tłumacz J. Wołowski
Tytuł orygin. Анна Каренина
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XV.

Na ulicach było jeszcze zupełnie pusto; Lewin poszedł w kierunku domu Szczerbackich; frontowe drzwi były zamknięte i cały dom spał jeszcze, powrócił więc napowrót do hotelu i zażądał kawy. Dyżurny lokaj, ale już nie Jegor, przyniósł mu ją. Lewin chciał nawiązać z nim rozmowę, lecz ktoś zadzwonił i numerowy musiał wyjść. Lewin spróbował wypić kawę i zjeść bułkę, lecz jedzenie nie przechodziło mu przez gardło; włożył więc palto i znowu poszedł chodzić bez celu. Była już dziesiąta, gdy po raz drugi podszedł do bramy Szczerbackich; w domu wstawano dopiero i kucharz szedł do miasta. Trzeba było przeżyć jeszcze przynajmniej dwie godziny. Całą tę noc i ranek Lewin żył zupełnie bezświadomie i miał uczucie, że stoi zupełnie po za warunkami życia materyalnego. Cały dzień nic nie jadł, dwie noce nie spał, rozebrany spędził kilka godzin na mrozie, i pomimo to czuł się nietylko rzeźwym i zdrowym, jak nigdy, lecz nawet zupełnie niezależnym od ciała; poruszał się nie wysilając muskułów i czuł, że jest w stanie wszystko uczynić. Był przekonany, że jeśliby zaszła potrzeba, wzleciałby w górę lub poruszył róg domu. Resztę czasu chodził po ulicach, spoglądając nieustannie na zegarek i przypatrując się wszystkiemu.
I nigdy już potem nie widział tego, co widział wtedy. Szczególnie wzruszyły go dzieci, idące do szkoły, śnieżnobiałe gołębie, które z dachu sfrunęły na chodnik i wystawiane przez niewidzialną rękę bułki, posypane mąką. Te bułki, gołębie i dwaj chłopcy, były to istoty nieziemskie. Wszystko to stało się jednocześnie: chłopiec podbiegł do gołębia i z uśmiechem spojrzał na Lewina; gołąb zatrzepotał skrzydłami i pofrunął, błyszcząc się na słońcu pomiędzy iskrzącymi w powietrzu płateczkami śniegu, a z otwartego okna, na którem stały świeże bułki, uderzył zapach gorącego chleba. Wszystko to razem wzięte, było tak niezwykle ładne, że Lewin roześmiał się i zapłakał z radości. Okrążywszy Gazetny zaułek i Kisłówkę, powrócił znowu do hotelu i położywszy przed sobą zegarek, usiadł, oczekując dwunastej; w sąsiednim pokoju rozmawiano o maszynach i o jakiemś oszustwie, i kaszlano zwykłym, rannym kaszlem; tam nie rozumiano, że wskazówka zegara zbliża się ku dwunastej. Wskazówka stanęła nareszcie na dwunastej, Lewin zszedł do bramy. Dorożkarze wiedzieli już widocznie o wszystkiem i otoczyli go z uszczęśliwionemi twarzami, kłócąc się z sobą i ofiarowując swe usługi. Lewin starając się nie zrobić krzywdy pozostałym dorożkarzom i obiecując im, że innym razem skorzysta z ich usług, wziął jednego i kazał mu jechać do Szczerbackich. Dorożkarz wyglądał zachwycająco w koszuli, której biały kołnierz przylegał mu ściśle do czerwonego, krzepkiego karku. Sanki były wysokie, zgrabne, jednem słowem takie, jakiemi później Lewin nigdy już nie jeździł, i koń był bardzo dobry i chciał biedz, lecz nie ruszał się z miejsca. Dorożkarz znał dom Szczerbackich i wkrótce stanął przed bramą. Szwajcar wiedział już zapewne o wszystkiem; widać to było z jego uśmiechniętego spojrzenia i z tonu, jakim odezwał się: „No, dawno pan nie był u nas, Konstanty Dmitriczu!“ Szwajcar nietylko wiedział o wszystkiem, lecz widocznie zachwycało go to wszystko i czynił wysiłki, ażeby ukryć swą radość. Spojrzawszy w jego miłe, sympatyczne oczy, oczy starego człowieka, Lewin pojął nawet jeszcze coś nowego w swem szczęściu.
— Państwo wstali?
— Służę panu! A to niech pan zostawi tutaj — odezwał się szwajcar z uśmiechem, widząc, że Lewin chciał się wrócić po czapkę; nie było to bez znaczenia.
— Komu pan rozkaże zaanonsować siebie? — zapytał się lokaj.
— Księżnej... księciu... księżniczce... — odparł Lewin.
Pierwszą osobą, którą ujrzał, była mademoiselle Linon; przechodziła przez salon, a oblicze jej i loczki promieniały radością. Nie zdążyli jeszcze zamienić z sobą paru słów, gdy za drzwiami dał się słyszeć szelest sukni, mademoiselle Linon znikła mu z oczu i przejął go radosny przestrach, spowodowany bliskością szczęścia. Mademoiselle Linon wyszła z pospiechem drugiemi drzwiami; zaledwie znikła, rozległy się prędkie, lekkie kroki i jego szczęście, jego życie, on sam, lecz lepszy od siebie samego, to, czego poszukiwał i pragnął tak długo, przybliżało się doń szybko, bardzo szybko. Ona nie szła, lecz niosła ją ku niemu jakaś niewidzialna siła.
Widział tylko jej pogodne, szczere oczy, przelęknione tą radością miłości, która przepełniała i jego serce. Oczy jej świeciły coraz bliżej i bliżej, oślepiając go światłem miłości; zatrzymała się tuż koło niego, dotykając go; ręce jej podniosły się i spoczęły na jego ramionach; zrobiła wszystko co mogła, podbiegła ku niemu i oddała mu się cała z trwogą i radością. On objął ją i przycisnął wargi do jej ust, które szukały jego pocałunku.
I ona nie spała całą noc i oczekiwała nadejścia jego przez cały ranek.
Ojciec i matka musieli się widocznie zgadzać i byli szczęśliwi jej szczęściem. Ona czekała, na niego, gdyż pierwsza chciała mu oznajmić o swojem i jego szczęściu, chciała więc zobaczyć się z nim i cieszyła się tą myślą, i trwożyła, i wstydziła, i sama nie wiedziała co robić. Słyszała jego kroki i głos, i czekała za drzwiami na wyjście mademoiselle Linon. Nareszcie mademoiselle Linon wyszła. Ona, nie myśląc, nie pytając się jak i co, podeszła ku niemu i zrobiła to, co zrobiła.
— Chodźmy do mamy! — rzekła, ujmując go za rękę. On długo nie był w stanie odezwać się, nie dlatego, aby bał się zepsuć słowami napięcie swego uczucia, lecz czul, że ile razy będzie chciał cobądź wyrzec, zamiast słów trysną mu łzy szczęścia; wziął ją za rękę i pocałował.
— Czyżby to było prawdą? — odezwał się nareszcie stłumionym głosem — nie mogę uwierzyć, że mnie kochasz!...
Ona uśmiechnęła się z tego „ty“ i z tej nieśmiałości, z jaką spojrzał na nią.
— Tak! — odparła powoli ze szczególną intonacyą. — Jestem taka szczęśliwa!
Nie wypuszczając jego ręki weszła do salonu. Księżna, ujrzawszy ich, poczęła prędko oddychać i rozpłakała się natychmiast i w tej samej chwili roześmiała się, i krokiem pełnym energii, jakiej Lewin nie spodziewał się po niej, podbiegła ku nim i objąwszy głowę Lewina, pocałowała go i zwilżyła mu policzki łzami.
— Więc wszystko skończone. Cieszę się bardzo... kochaj ją... cieszę się z tego... Kiti!
— Prędko urządziliście się! — odezwał się stary książę, usiłując być obojętnym, lecz Lewin zauważył, że w chwili, gdy zwracał się ku niemu, książę miał wilgotne oczy. — Oddawna już, zawsze życzyłem sobie tego! — mówił książę dalej, biorąc Lewina za rękę i przyciągając go do siebie — jeszcze wtedy, gdy ten trzpiot chciał...
— Papo! — przerwała mu Kiti i ręką zamknęła ojcu usta.
— No, nie będę! — rzekł. — Jestem bardzo, bardzo zado... Ach, jakiż ja głupi!... — objął Kiti, pocałował ją w twarz, w rękę, znowu w twarz i przeżegnał.
I Lewina ogarnęło nowe uczucie miłości dla tego starego księcia, obcego mu przedtem człowieka, gdyż widział, że Kiti długo i czule całowała pulchną rękę ojca.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Lew Tołstoj i tłumacza: J. Wołowski.