Anna Karenina (Tołstoj, 1898)/Część czwarta/XIX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Lew Tołstoj
Tytuł Anna Karenina
Wydawca Spółka Wydawnicza Polska
Data wyd. 1898-1900
Druk Drukarnia »Czasu« Fr. Kluczyckiego i Spółki
Miejsce wyd. Kraków
Tłumacz J. Wołowski
Tytuł orygin. Анна Каренина
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XIX.

Karenin, przygotowując się do widzenia z żoną, nie przypuszczał na chwilę tej okoliczności, że skrucha Anny będzie szczerą, że on przebaczy, że jednak ona może nie umrzeć. Był to błąd z jego strony, którego znaczenie pojął dopiero w dwa miesiące po powrocie z Moskwy. Lecz błąd, jaki uczynił, był nietylko skutkiem nierachowania się z tą okolicznością, lecz również i skutkiem nieznajomości swego serca, którego, jak się pokazało, Aleksiej Aleksandrowicz nie znał aż do dnia widzenia się z umierającą żoną. Przy łożu chorej żony po raz pierwszy w życiu poddał się temu uczuciu tkliwego współczucia, jakie budziły w nim zawsze cierpienia bliźnich i którego dawniej wstydził się, uważając je za oznakę słabego charakteru. I litość nad żoną i wyrzuty sumienia, że pragnął jej śmierci, a co najważniejsze, radość, będąca wynikiem przebaczenia, sprawiły, że poczuł nagle nietylko uśmierzanie się swych cierpień, lecz i ten spokój wewnętrzny, którego pierwej nigdy nie doświadczał. Nagle poczuł, że to samo, co było ongi źródłem jego cierpień, stało się dlań obecnie źródłem radości; to, co wtedy, gdy potępiał, nienawidził i czemu złorzeczył, zdawało mu się być nie do rozstrzygnięcia, teraz, gdy przebaczał i kochał, stało się jasnem i zrozumiałem.
Przebaczył żonie, a jej cierpienia i skrucha budziły w nim litość. Przebaczył Wrońskiemu i litował się nad nim, szczególnie, gdy doszły go pogłoski o jego samobójczym zamachu. Litował się i nad synem więcej niż przedtem i wyrzucał sam sobie, że zbyt mało troszczył się o niego. Lecz dla nowonarodzonej małej dziewczynki miał jakieś szczególne uczucie, nietylko litości, lecz i tkliwości. Z początku, powodowany li tylko miłosierdziem, zajął się tem maleństwem, które nie było jego córką, o którem zapomniano podczas choroby matki i które byłoby umarło zapewne, gdyby on nie zaopiekował się niem, i Aleksiej Aleksandrowicz sam nie spostrzegł się, jak już pokochał dziewczynkę. Parę razy dziennie chodził do dziecinnego pokoju i siadywał tam długo, tak, że mamka i niańka, które z początku bały się go, przyzwyczaiły się doń najzupełniej. Czasami po pół godziny stał nad kołyską, wpatrywał się w śpiącą szafranowo-czerwoną twarzyczkę dziecka i śledził, jak czoło małej marszczyło się, a pulchne rączki ze zgiętymi palcami tarły oczęta odwrotną stroną dłoni. Aleksiej Aleksandrowicz szczególnie w takich chwilach czuł się zupełnie spokojnym i był w zgodzie z samym sobą, a w położeniu swojem nie widział nic niezwykłego, nic takiego, co wymagałoby zmiany.
Lecz im więcej upływało czasu, tem bardziej widział, że chociaż obecnemu stanowi rzeczy on osobiście niema nic do zarzucenia, stan ten jednak nie może trwać dłużej, gdyż całe otoczenie nie pozwoli na to. Aleksiej Aleksandrowicz wiedział, że prócz wzniosłej, moralnej siły, kierującej jego duszą, istnieje jeszcze druga siła, brutalna, może jeszcze bardziej potężna, która kieruje jego życiem, i że siła ta nie da mu tego spokoju, pochodzącego z zaparcia się siebie samego, którego on tak pragnie. Aleksiej Aleksandrowicz czuł pomimowoli, że wszyscy spoglądają na niego pytająco i ze zdziwieniem, że nie rozumieją go, i że spodziewają się po nim czegoś. Szczególnie zaś odczuwał nienaturalność i nietrwałość swych stosunków z żoną. Gdy minął stan tkliwości, spowodowany u niej bliską śmiercią, Aleksiej Aleksandrowicz zaczął uważać, że Anna obawia się go, że obecność jego ciąży jej i że żona nie może patrzeć mu prosto w oczy. Zdawało się, że ma mu coś do powiedzenia, lecz że nie może odważyć się na rozmowę z nim, i jakby również przeczuwając, że taki wzajemny stosunek ich nie może trwać nadal, spodziewa się, że on ze swej strony przedsięweźmie odpowiednie kroki.
Przy końcu lutego zdarzyło się pewnego razu, że córeczka Anny, również Anna, zachorowała. Aleksiej Aleksandrowicz był rano w dziecinnym pokoju, kazał posłać po doktora i pojechał do ministeryum. O godzinie czwartej, załatwiwszy się w biurze, powrócił do domu. Gdy wszedł do przedpokoju, ujrzał wystrojonego lokaja w galonach i niedźwiedziej pelerynie, trzymającego białą rotundę, podbitą amerykańskimi psami.
— Kto tam jest? — zapytał Karenin.
— Księżna Elżbieta Teodorówna Twerskaja — odparł lokaj z uśmiechem, przynajmniej tak zdawało się Aleksiejowi Aleksandrowiczowi.
W ciągu tych przykrych paru miesięcy, Karenin niejednokrotnie zauważył, że znajomi jego, a szczególniej kobiety, zajmowali się nadzwyczaj nim i jego żoną; u wszystkich swych znajomych zauważył ukrywaną z trudnością radość, jaką widział wtedy w oczach adwokata, a obecnie w oczach lokaja. Wszyscy zdawali się być przejętymi bardzo, jak gdyby wydawali kogoś za mąż. Znajomi przy spotkaniu pytali go o zdrowie żony z radością, którą napróżno starali się ukryć.
Obecność księżnej Twerskiej była mu nieprzyjemną, tak z powodu wspomnień połączonych z nią, jak i dlatego, że wogóle nie lubiał jej; Aleksiej Aleksandrowicz poszedł więc wprost do dziecinnych pokoi.
W pierwszym pokoju Sieroża, oparty o stół, założywszy nogi na poręcz krzesła, rysował i opowiadał coś z ożywieniem. Angielka, która podczas choroby Anny zajęła miejsce francuski, wstała prędko, ukłoniła się Aleksiejowi Aleksandrowiczowi i poczęła strofować Sierożę, że niegrzecznie siedział.
Aleksiej Aleksandrowicz pogładził syna po głowie, odpowiedział guwernantce, zapytującej go o zdrowie żony i począł dowiadywać się, co powiedział doktor o baby.
— Doktor powiedział, że niema nic niebezpiecznego i kazał ją kąpać...
— Ale ona wciąż cierpi — przerwał Karenin, przysłuchując się dziecku, krzyczącemu w sąsiednim pokoju.
— Mojem zdaniem mamka jest nieodpowiednia — rzekła stanowczo angielka.
— Dlaczego pani tak przypuszcza? — zapytał Aleksiej Aleksandrowicz.
— To samo miało miejsce u hrabiny Pohl... leczono dziecko, a tymczasem pokazało się, że było ono poprostu głodnem, gdyż mamka była bez pokarmu.
Aleksiej Aleksandrowicz zamyślił się i postawszy kilka sekund, wszedł do drugiego pokoju. Dziewczynka leżała i wijąc się na rękach niańki, nie chciała ani ssać podawanej jej pulchnej piersi, ani też uciszyć się, i nie zwracała uwagi na sykania niańki i schylonej nad sobą mamki.
— Czy nie lepiej? — zapytał Aleksiej Aleksandrowicz.
— Niespokojna — szeptem odparła niańka.
— Miss Edouard przypuszcza, że może mamka niema, pokarmu.
— I mnie się tak zdaje.
— Dlaczegóż więc nic nie mówicie?
— Komu mam powiedzieć?... Anna Arkadjewna wciąż choruje... — z niezadowoleniem odparła niańka.
Służyła już ona dawno u Kareninych i w jej szczerej, prostej odpowiedzi, Aleksiej Aleksandrowicz zauważył aluzyę do swej pozycyi.
Dziecko krzyczało coraz głośniej, zanosząc się od płaczu. Niania, machnąwszy ręką, podeszła do niego, wzięła je z rąk mamki i zaczęła chodzić, kołysząc na ręku.
— Trzeba poprosić doktora, aby obejrzał mamkę — zauważył Aleksiej Aleksandrowicz.
Zdrowa na wygląd, wystrojona mamka, zląkłszy się, że straci miejsce, mruknęła coś pod nosem i chowając dużą pierś, pogardliwie uśmiechnęła się, że ktobądż może mieć wątpliwości co do ilości jej mleka. W uśmiechu tym Karenin również zauważył ironię nad swym losem.
— Nieszczęśliwe dziecko! — odezwała się niańka, uspakajając je i chodząc po pokoju. Aleksiej Aleksandrowicz usiadł na krześle i z ponurem obliczem, na którem malowało się cierpienie, patrzał na chodzącą wciąż niańkę.
Gdy wreszcie dziecko uciszyło się i niańka, poprawiwszy poduszkę, położyła je do łóżeczka i wyszła, Aleksiej Aleksandrowicz wstał i usiłując iść na palcach, podszedł ku małej. Przez chwilę milczał i patrzał na nią ponuro, lecz nagle uśmiech, który poruszył mu włosy i skórę na głowie, opromienił jego twarz i Aleksiej Aleksandrowicz pocichutku wyszedł z pokoju.
W jadalnym pokoju zadzwonił i kazał służącemu posłać znowu po doktora; czuł żal do żony, że nie troszczy się o to zachwycające dziecko i będąc niezadowolonym, nie chciał iść do jej pokoju, gdzie wiedział, że zastanie księżną Betsy, z którą również nie chciał się widzieć. Lecz żona mogła zadziwić się, dlaczego on, wbrew zwyczajowi, nie zachodzi do niej; zapanował więc nad sobą i poszedł do sypialni. Idąc ku drzwiom po miękkim puszystym dywanie, usłyszał przypadkiem rozmowę, jakiej właśnie nie życzył sobie słyszeć.
— Rozumiałabym odmowę pani i jego, gdyby on nie wyjeżdżał, lecz mąż pani powinien być wyższym po nad to — mówiła Betsy.
— Nic dla siebie nie chcę, lecz dla męża! Niech pani nie rozmawia ze mną o tem... — odparła Anna wzruszonym głosem.
— Dobrze... lecz pani nie może nie życzyć sobie pożegnania z człowiekiem, który z powodu pani chciał się zastrzelić.
— Dlatego właśnie nie chcę.
Aleksiej Aleksandrowicz zatrzymał się, na twarzy jego odbił się przestrach i poczucie swej winy, chciał już odejść po cichu; lecz przyszło mu na myśl, że byłoby to bardzo niewłaściwem, wrócił się więc, kaszlnął i zbliżył ku drzwiom gabinetu żony. Głosy zamilkły i Karenin otworzył drzwi.
Anna siedziała na sofie w szarym szlafroku, z krótko ostrzyżonymi, czarnymi włosami, które gęsto pokrywały jej okrągłą głowę. Jak zwykle w obecności Aleksieja Aleksandrowicza, ożywienie znikło nagle z jej twarzy, pochyliła głowę i zmięszana spojrzała na Betsy. Księżna ubrana według ostatniej mody, w kapeluszu, unoszącym się gdzieś wysoko nad jej głową, podobnym do kołpaczka nad lampą, w sukni perłowego koloru w ukośne pasy, siedziała koło Anny, trzymając prosto swój płaski, wysoki stan i skinąwszy głową, powitała Karenina ironicznym uśmiechem.
— A! — zawołała, jakby zadziwiona — bardzom zadowolona, że zastaję pana w domu. Nie pokazuje się pan nigdzie i od czasu choroby Anny nigdzie pana nie widziałam. Słyszałam wszystko... o pańskich kłopotach i przykrościach... w istocie pan jest mężem godnym podziwu! — rzekła znacząco i łaskawie, jakby wynagradzając go orderem za jego postąpienie z żoną.
Aleksiej Aleksandrowicz skłonił się obojętnie i pocałowawszy żonę w rękę, zapytał o jej zdrowie.
— Zdaje mi się, że lepiej — odparła Anna, unikając jego spojrzenia.
— Lecz pani wygląda, jakby pani miała gorączkę — rzekł, kładąc nacisk na wyraz „gorączka.“
— Za dużo rozmawiałyśmy — wtrąciła Betsy — widzę, że jest to egoizm z mojej strony, więc odjeżdżam.
Księżna wstała, lecz Anna, oblewając się nagle rumieńcem, schwyciła ją za rękę.
— Nie, niech pani posiedzi jeszcze. Muszę powiedzieć pani... nie, panu — zwróciła się do Aleksieja Aleksandrowicza, a jej szyja i czoło pokrywały się stopniowo rumieńcem.
— Nie chcę i nie mogę ukrywać nic przed panem... — dodała Anna.
Aleksiej Aleksandrowicz począł trzeszczyć palcami i pochylił głowę.
— Betsy mówiła, że hrabia Wroński chce być u nas przed swym wyjazdem do Taszkientu i pożegnać się z nami... — Anna nie patrzała na męża i widocznie spieszyła się z powiedzeniem wszystkiego, chociaż sprawiało jej to widoczną przykrość; — odpowiedziałam, że nie mogę go przyjąć.
— Pani powiedziała, że to będzie zależało od Aleksieja Aleksandrowicza — poprawiła ją Betsy.
— Ależ nie, nie mogę go przyjąć i to do niczego nie... — i nagle przestała mówić i spojrzała z zapytaniem na męża (on nie patrzał na nią) — jednem słowem nie chcę.
Aleksiej Aleksandrowicz przysunął się do żony i chciał ją ująć za rękę.
Anna odruchowo odsunęła swą rękę od szukającej jej wilgotnej, z grubemi nabrzmiałemi żyłami, ręki; lecz po chwili zrobiła widocznie nad sobą wysiłek i uścisnęła jego dłoń.
— Bardzo jestem wdzięczny pani za jej zaufanie, lecz... — odparł z pomieszaniem i gniewem, że o tem, co tak łatwo i po prostu mógł rozstrzygać sam z sobą, nie może mówić w obecności księżnej Twerskiej, w której widział uosobienie tej brutalnej siły, co musiała kierować w oczach świata jego życiem i przeszkadzała mu oddać się zupełnie uczuciu miłości i przebaczenia. Patrząc na księżnę Twerską, przestał mówić i zamyślił się.
— No, do widzenia mój skarbie — odezwała się Betsy, wstając i całując Annę. Gdy wyszła, Aleksiej Aleksandrowicz odprowadził ją do przedpokoju.
— Aleksieju Aleksandrowiczu! mam pana za prawego, wspaniałomyślnego człowieka — rzekła Betsy, zatrzymując się w saloniku i niezwykle mocno ściskając mu raz jeszcze rękę — jestem osobą obcą, lecz do tego stopnia kocham ją i szanuję pana, że pozwalam sobie udzielić rady... bądź pan łaskaw usłuchać jej... upraszam pana o to... Aleksiej Wroński jest uosobieniem honoru i wyjeżdża do Taszkientu.
— Dziękuję, księżno, za pani współczucie i rady, lecz kwestyę, czy żona moja może, czy nie może przyjąć kogokolwiek, rozstrzygnie ona sama.
Aleksiej Aleksandrowicz wypowiedział te słowa, jak zwykle, z nadzwyczajną godnością i z podniesionemi brwiami, odrazu jednak przyszło mu na myśl, że cokolwiek by powiedział, to wszystko nie jest w stanie uczynić należytego wrażenia w tem położeniu, w jakiem on się znajduje i w rzeczy samej przekonał się o tem ze złego, ironicznego, zaledwie tajonego uśmiechu, z jakim Betsy spojrzała na niego, usłyszawszy powyższą odpowiedź.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Lew Tołstoj i tłumacza: J. Wołowski.