Anna Karenina (Tołstoj, 1898)/Część czwarta/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Lew Tołstoj
Tytuł Anna Karenina
Wydawca Spółka Wydawnicza Polska
Data wyd. 1898-1900
Druk Drukarnia »Czasu« Fr. Kluczyckiego i Spółki
Miejsce wyd. Kraków
Tłumacz J. Wołowski
Tytuł orygin. Анна Каренина
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II.

Wróciwszy do domu, Wroński znalazł u siebie list od Anny. Anna pisała: „Jestem chora i nieszczęśliwa; nie mogę wychodzić z domu i nie mogę niewidzieć cię. Bądź u mnie dzisiaj wieczorem; o siódmej Aleksiej Aleksandrowicz jedzie na posiedzenie i przed dziesiątą nie będzie go w domu.“
Wroński zadziwił się bardzo, że Anna pomimo żądania męża, zaprasza go do swego domu, jednak po chwilowem wahaniu postanowił pojechać.
W ciągu zimy Wroński zaawansował na pułkownika, wyszedł z pułku i mieszkał zupełnie samotnie. Zjadłszy śniadanie, położył się zaraz na kanapie; po upływie pięciu minut wspomnienia wstrętnych scen, jakie widział w ciągu ostatnich dni, poplątały się i powiązały z postaciami Anny i chłopa, prowadzącego obławę na polowaniu; wreszcie Wroński usnął. Gdy obudził się, drżąc ze strachu i gdy zapalił świecę, było już zupełnie ciemno. „Co takiego? Co? Czego przestraszyłem się tak we śnie? Tak, tak... zdaje się, że mały, brudny chłop, z potarganą brodą, pochylił się, coś robił, i nagle zaczął mówić po francusku jakieś dziwne słowa. Tak, nic więcej nie widziałem we śnie — rzekł — ale dlaczego sen ten wydał mi się tak strasznym?“ Nagle Wroński przypomniał sobie znowu chłopa i te dziwne francuskie słowa, jakie chłop mówił i mrowie przeszło go po plecach. „Co za głupstwo!“ — pomyślał i spojrzał na zegarek.
Było już w pół do dziewiątej, zadzwonił więc na lokaja, ubrał się prędko i wyszedł przed bramę, zapomniawszy zupełnie o swym śnie; niezadowolonym był tylko, ze się musi spóźnić. Gdy zajeżdżał do Kareninych, spojrzał na zegarek i przekonał się, że już jest dziewiąta bez dziesięciu minut. Wysoka, bardzo wąska kareta, zaprzężona w parę gniadych koni, stała przed bramą; Wroński poznał karetę Anny. „Jedzie do mnie“ — pomyślał — „i doprawdy lepiejby się stało, gdyż wolałbym nie wchodzić do tego domu... ale mniejsza z tem, nie mogę przecież kryć się!“ — i ze zwykłem sobie, nabytem od dziecka niekrępowaniem się, właściwem ludziom, którzy nie mają się czego wstydzić, Wroński wysiadł z sanek i podszedł ku drzwiom wchodowym.
Nagle drzwi otworzyły się i pokazał się w nich szwajcar z pledem w ręku, dając znak karecie, aby zajeżdżała. Wroński, chociaż nie przywykł do zwracania uwagi na drobne szczegóły, zauważył jednak obecnie wyraz zdziwienia, z jakim szwajcar spojrzał na niego. W samych już drzwiach prawie, Wroński spotkał się z Aleksiejem Aleksandrowiczem; lampa gazowa oświetlała jasno bezkrwistą, wychudzoną twarz pod czarnym kapeluszem i biały krawat lśniący się z pod bobrowego kołnierza. Nieruchome, mętne oczy Karenina, spoczęły na twarzy Wrońskiego, który ukłonił się, a Aleksiej Aleksandrowicz, poruszając ustami, podniósł rękę do kapelusza i oddalił się; Wroński widział, jak nie oglądając się, siadł do karety, odebrał przez okno od szwrajcara pled i lornetkę i jak ukrył się w głębi karety.
Wroński wszedł do przedpokoju z nachmurzonemi brwiami i z oczyma błyszczącemi złym i dumnym blaskiem.
„A to miła pozycya!“ — pomyślał — „gdyby on usiłował przeszkadzać mi, gdyby bronił swego honoru, mógłbym stawić mu opór i dać poznać swe zamiary; lecz ta słabość lub podłość... on stawia mnie tylko w pozycyi oszusta, chociaż ja nigdy nie miałem i niemam zamiaru być tym ostatnim.“
Od czasu rozmowy z Anną w ogrodzie Wrede myśli i poglądy Wrońskiego uległy zmianie, gdyż pomimowoli poddając się wpływowi Anny, która, będąc z góry przygotowaną na wszystko, zdała na niego rozstrzygnięcie swego losu, Wroński dawno już przestał przypuszczać, aby ich wzajemny stosunek skończył się tak, jak mu się wtedy zdawało. Jego plany co do przyszłości zeszły znowu na drugi plan i Wroński, czując, że wyszedł już z tej sfery, w której wszystko było z góry widocznem i pewnem, oddał się cały swej namiętności, a namiętność ta coraz silniej i silniej przykuwała go do Anny.
W przedpokoju jeszcze Wroński posłyszał oddalające się kroki Anny i domyślił się, że oczekując jego przyjazdu, stała podedrzwiami przedpokoju i że teraz powraca do salonu.
— Doprawdy! — zawołała ujrzawszy go, i przy pierwszych słowach łzy zakręciły się jej w oczach — doprawdy, jeśli tak dłużej trwać będzie, to to nastąpi znacznie, znacznie prędzej!
— Co takiego, moja kochana?
— Ja czekam, męczę się... godzinę, dwie!... Doprawdy, nie będę! Ja nie mogę kłócić się z tobą... zapewne nie mogłeś... nie, już nie będę.
Anna położyła obie dłonie na ramionach Wrońskiego i długo, długo patrzała na niego głębokiemi, pełnemi zachwytu i zarazem badawczemi oczyma, chciała bowiem napatrzeć się twarzy jego za cały ten czas, co go nie widziała.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Lew Tołstoj i tłumacza: J. Wołowski.