Anna Karenina (Tołstoj, 1898)/Część siódma/XXVII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Lew Tołstoj
Tytuł Anna Karenina
Wydawca Spółka Wydawnicza Polska
Data wyd. 1898-1900
Druk Drukarnia »Czasu« Fr. Kluczyckiego i Spółki
Miejsce wyd. Kraków
Tłumacz J. Wołowski
Tytuł orygin. Анна Каренина
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXVII.

„Pojechał! wszystko skończyło się już!“ — rzekła do siebie Anna, stając koło okna, i w odpowiedzi na to pytanie, ogarnęło ją wrażenie ciemności, jaka zapanowała, gdy wczoraj wieczorem zgasła świeca; stanął jej również w pamięci i sen widziany ostatniej nocy. Obydwa te wrażenia, łącząc się w jedno, napełniły jej serce zimnym jak lód przestrachem.
„Nie... to nie może być!“ — zawołała, przeszła przez pokój i mocno zadzwoniła.
Lękała się teraz do tego stopnia pozostawać samą, że nie czekając na przyjście lokaja, poszła na jego spotkanie.
— Proszę się dowiedzieć, dokąd hrabia pojechał — wydała polecenie.
Lokaj odparł, że hrabia pojechał do stajen.
— Hrabia kazał powiedzieć jaśnie pani, że powóz natychmiast powróci.
— Dobrze... zaczekaj. Napiszę zaraz kartkę, poszlesz z nią Michała do stajni... tylko niech się spieszy!
Siadła przy biurku i napisała:
„Przyznaję się do winy. Wracaj do domu, musimy się rozmówić. Na miłość Boską przyjeżdżaj czemprędzej, gdyż nie mogę dać sobie rady!“ — zapieczętowała list i oddała lokajowi.
Bała się wprost zostawać teraz sam na sam ze swojemi myślami i natychmiast po wyjściu lokaja udała się do dziecinnego pokoju.
„W każdym razie; to dziecko, to nie on! to nie mój Sieroża! Gdzież są jego niebieskie oczy, miły a nieśmiały uśmiech?“ — było pierwszą jej myślą, gdy zamiast Sieroży ujrzała swą pulchną, rumianą dziewczynkę z czarnymi, wijącymi się włoskami.
Dziewczynka, siedząc koło stołu, stukała po nim korkiem i bezmyślnie spoglądała na matkę oczkami czarnemi jak tarki. Anna przywitała się z Angielką; miss zapytała ją o zdrowie, na co odparła, że czuje się już zupełnie dobrze i że jutro wyjeżdża na wieś, poczem siadła koło dziecka i zaczęła zabawiać je szklanym korkiem od karafki. Donośny, dźwięczny śmiech dziecka i ruch, jaki uczyniło brwiami, przypomniały jej do tego stopnia Wrońskiego, że, wstrzymując łkanie, czemprędzej wstała i wyszła z pokoju. „Czyż naprawdę wszystko skończyło się już? Nie, to doprawdy nie może być — myślała. — On powróci, ale jak wytłumaczy się przedemną z tego uśmiechu, z tego ożywienia, z jakiem rozmawiał z nią? Ja uwierzę mu w każdym razie, chociaż nie potrafi przekonać mnie. Jeżeli nie uwierzę pozostanie mi tylko jedna droga, a tej nie życzę sobie“...
Spojrzała na zegarek; minęło dwanaście minut. „Odebrał już moją kartkę i powraca. Już będzie wkrótce... za jakie dziesięć minut... Ale jeżeli nie powróci? To być nie może... Nie trzeba, aby widział, że mam zapłakane oczy. Pójdę umyć się, a czy ja też czesałam się dzisiaj?“... — zadała sobie pytanie i przesunęła ręką po głowie. — „Tak, czesałam się, ale kiedy, nic a nic nie pamiętam.“ — Nie wierzyła nawet swej ręce i podeszła do lustra, aby przekonać się, czy jest uczesaną. — „Kto to?“ — pomyślała, widząc w zwierciadle swą rozgorączkowaną twarz, której niezwykle błyszczące oczy spoglądały na nią z ram lustra z wyrazem przerażenia. — „To przecież ja jestem!“ — przypomniała sobie nagle i, spoglądając na siebie, poczuła na sobie jego pocałunki; przejął ją dreszcz i wzruszyła ramionami. Po chwili podniosła rękę do warg i ucałowała ją.
„Co to, czy ja tracę rozum?“ — i poszła do sypialni, gdzie Annuszka ścierała kurze.
— Annuszko! — rzekła, zatrzymując się przed pokojówką, i patrzała na nią, nie wiedząc co jej powiedzieć.
— Chce pani jechać do Darji Aleksandrownej? — zapytała służąca, jak gdyby zdawała sobie dokładnie sprawę ze stanu swej pani.
— Do Darji Aleksandrownej?... tak, pojadę do niej.
„Kwadrans tam, kwadrans z powrotem... już wraca i zaraz tu stanie“ — wyjęła zegarek i spojrzała na godzinę — „ale jak on mógł wyjechać widząc, że jestem taka nieszczęśliwa? Jak on może wytrzymać, nie przeprosiwszy się ze mną?“ — Podeszła do okna i zaczęła wyglądać na ulicę; miał już dosyć czasu na powrót. Mogła się jednak omylić w swych obliczeniach, zaczęła wiec na nowo rachować minuty.
W chwili, gdy podeszła do ściennego zegaru, aby porównać z nim swój kieszonkowy, ktoś zajechał przed bramę; Anna pobiegła czemprędzej do okna i ujrzała jego powóz. Nikt jednak nie wchodził na górę, tylko na schodach słychać było czyjś głos, był to głos Michała; Michał powrócił powozem, Anna zeszła do niego do sieni.
— Hrabia pojechał już na kolej i Michał nie zastał go w stajni — zameldował lokaj.
— Co chcesz? co... — zwróciła się do rumianego wesołego Michała, który oddawał jej kartkę, napisaną przez nią do Wrońskiego.
„Przecież on nie odebrał jej!“ — przypomniała sobie.
— Jedź natychmiast z tą samą kartką na wieś do hrabiny Wrońskiej i wracaj czemprędzej z odpowiedzią — rzekła do Michała.
„Ale co ja będę robiła przez ten czas?“ — pomyślała. — „Tak, pojadę do Dolly, gdyż chyba zwaryuję, gdy tu pozostanę sama... prawda, mogę jeszcze zatelegrafować“ — i napisała depeszę:
„Muszę koniecznie widzieć się z tobą, przyjeżdżaj natychmiast.“
Oddała depeszę lokajowi i poszła przebrać się.
Gdy powróciła w okryciu i kapeluszu na głowie, spojrzała znowu w spokojne oczy Annuszki; w tych małych, dobrych, szarych oczach dostrzegła szczere współczucie ku sobie.
— Annuszko moja kochana... co ja mam robić z sobą? — zawołała łkając i bez sił upadła na krzesło.
— Niech się pani uspokoi, Anno Arkadjewno!... przecież nic się nie stało takiego — uspokajała ją pokojówka.
— Dobrze... pojadę — rzekła Anna, i w rzeczy samej przestała szlochać i wstała z krzesła. — Jeżeli podczas mojej nieobecności nadejdzie depesza, odeszlij ją bezzwłocznie do Darji Aleksandrowny... a zresztą ja sama wrócę niezadługo!...
„Przedewszystkiem nie trzeba myśleć, trzeba działać, wyjechać i czemprędzej opuścić ten dom“ — szepnęła, przysłuchując się ze strachem przyspieszonemu biciu swego serca, poczem prędko wyszła i wsiadła do powozu.
— Dokąd pani każe jechać? — zapytał Piotr, siadając na kozioł.
— Na Znamienkę, do Obłońskich.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Lew Tołstoj i tłumacza: J. Wołowski.