Anioł Pitoux/Tom II/Rozdział XIV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Anioł Pitoux
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia Literacka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Ange Pitou
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XIV
PITTOWIE

— Pitt... — zaczął Gilbert, — to syn Pitta.
— Niechże cię!... — zawołał Pitoux, — to tak jak w Piśmie Świętem. Jest zatem Pitt pierwszy i Pitt drugi?..
— Tak... i ten Pitt pierwszy... słuchajcie co wam mówić będę o nim...
— Słuchajmy! — odezwali się Billot i Pitoux jednocześnie.
— Pitt pierwszy, był przez lat trzydzieści zaciętym nieprzyjacielem Francji, był nim z głębi swego gabinetu, w którym go podagra trzymała. Bił Montcalma i Vaudreuila w Ameryce, Suffrena i d‘Estainga na morzu, Noaillesa i Brogliego na lądzie stałym. Pitt pierwszy wziął sobie za zasadę wytępić francuzów w Europie. Co rok przez lat trzydzieści odbierał nam po jednej kolonji, zagarnął całe wybrzeże indyjskie i siedemset mil w Kanadzie, a gdy Francja już w trzech czwartych była zniszczona, nastąpił po nim syn jego, aby zgubę naszą uzupełnić.
— O! o! o!... — zawołał Billot widocznie zajęty — więc Pitt, którego mamy...
— Jest synem Pitta poprzedniego, którego znasz i ty, i Pitoux, i świat cały. Pitt ten w maju skończył lat trzydzieści.
— Trzydzieści?
— Pitt ten, jak przekonaliśmy się, czasu na marne nie zużywał. Od siedmiu lat rządzi Anglją i przeprowadza teorje swego ojca.
— Mamy więc Pittów jeszcze na czas jakiś, wtrącił Billot.
— Tak, tem więcej, że ludzie to ogromnych zasobów żywotnych — rzekł Gilbert. — Dam wam zaraz dowód.
Pitoux i Billot dali znać skinieniem głowy, że słuchają z uwagą. Gilbert ciągnął:
— W roku 1778, dogorywał ojciec naszego nieprzyjaciela. Doktorzy uznali, że życie jego wisiało na włosku, że najmniejszy wysiłek zerwać je może. W parlamencie agitowała się wtedy kwest ja pozostawienia niepodległości kolonjom amerykańskim i powstrzymania w ten sposób wojny, która podniecana przez francuzów, groziła zatratą wszystkim żołnierzom i całemu skarbowi Wielkiej Brytanji.
Było to w chwili, gdy Ludwik XVI, nasz dobry król, któremu nadano tytuł ojca wolności francuskiej, uznał uroczyście niepodległość Ameryki. Natychmiast tam, tak na polu bitwy, jak i w radzie państwa, przemógł miecz i genjusz francuzów. Anglja ofiarowała Waszyngtonowi, dowódcy powstańców, wdzięczność mieszkańcom Ameryki, gdyby dał się skłonić do łącznego przeciwko francuzom działania.
— Ależ — rzekł Billot — zdaje się, że to propozycja bardzo nieszlachetna.
— Mój drogi Billot, w dyplomacji i w świecie politycznym, propozycje takie mają duże poszanowanie. Jakkolwiek uważacie to za rzecz niemoralną, kto wie, gdyby nie Waszyngton, najuczciwszy z ludzi, jak znaleźliby się Amerykanie.
Ale lord Chatam, ojciec Pitta, ów chory, skazany na śmierć, owe widmo zstępujące do grobu, ów słowem jednem Chatam, który błagał tylko o spokój przed snem wiecznym, kazał się ponieść do parlamentu, gdzie sprawa była rozbieraną.
Opierał się na ręku syna Wiliama Pitta dziewiętnastoletniego wtedy młodzieńca, a przybrany był w strój paradny. Blady, jak widmo, z okiem przygasłem, kazał się prowadzić do ławki swojej, a wszyscy lordowie zdumieni niespodziewanem zjawiskiem, kłaniali mu się i podziwiali go, jakby podziwiał był senat rzymski powrót Tyberjusza zmarłego i zapomnianego.
Lord Chatam słuchał w milczeniu i z głębokiem skupieniem mowy lorda Richmond, wnioskodawcy, a następnie wstał, ażeby mu odpowiedzieć.
I wtedy ten człowiek, umierający, znalazł w sobie dość siły na to, aby mówić przez trzy godziny, znalazł dość ognia w sercu, aby zapalić wzrok, znalazł w duszy dosyć sposobów do poruszania serc wszystkich.
Prawda, że mówił przeciw Francji, że niecił nienawiść w anglikach, prawda, że całą siłę i cały ogień wyczerpał, aby zniszczyć i pogrążyć kraj nienawistny, współzawodniczący z Anglją, prawda, że zabronił uznać Amerykę za niepodległą, że zabronił wszelkich układów, że krzyczał: „Wojna! wojna!“ Prawda — ale mówił jak Hannibal przeciw Rzymowi, jak Katon przeciw Kartaginie. Oświadczył, że obowiązkiem każdego prawego anglika jest raczej zginąć, niż dopuścić, aby choć jedna kolonja oderwała się od matki ojczyzny.
Skończył przemowę, rzucił ostatnią groźbę i padł spiorunowany.
Nie miał już co robić na tym świecie, wyniesiono go umierającego.
W kilka dni już nie żył.
— O! o! — krzyknęli razem Billot i Pitoux, co to za człowiek ten lord Chatam.
— Był to ojciec zajmującego nas obecnie trzydziestoletniego człowieka. Chatam umarł w 70 roku życia, jeżeli syn dożyje tego samego wieku, będziemy musieli jeszcze lat czterdzieści znosić Wiliama Pitta. Oto z kim mamy do czynienia, Billocie, oto człowiek, który rządzi Wielką Brytanją, oto ten co pamięta imiona de Lameth, de Rochambeau, de Lafayette, który zna w obecnej chwili wszystkie nazwiska Zgromadzenia Narodowego, ten co śmiertelną nienawiść poprzysiągł Ludwikowi XVI, oto autor traktatu z roku 1779, oto ten wreszcie, co nie odetchnie swobodnie, póki będzie jedna strzelba nabita, jedna kieszeń pełna we Francji. Rozumiecie mnie?...
— Rozumiem, że nienawidzi Francji, ale wszystkiego jeszcze nie rozumiem — odezwał się Billot.
— Ani ja — wtrącił Pitoux.
— A więc przeczytaj te cztery słowa.
I podał papier Ludwikowi
— Po angielsku? — spytał tenże.
Don’t mind the money — rzekł Gilbert.
— Słyszę, rzekł Pitoux, ale nic a nic nie rozumiem.
Nie róbcie sobie nic z pieniędzy — objaśnił doktór. — A dalej jeszcze, pod tem samem zaleceniem: „Powiedzcie im, aby nie oszczędzali pieniędzy i aby nie zdawali mi wcale rachunku“.
— Więc się uzbrajają? — rzekł Billot.
— Nie, przekupują.
— Do kogóż ten list?
— Do wszystkich i do nikogo. Te pieniądze, które rozdają i rozsypują, dostają się wieśniakom, robotnikom, nędzarzom i tym wszystkim, którzy nam zepsują rewolucję.
Billot schylił głowę. Słowa te wyjaśniały mu wiele rzeczy.
— Czy powaliłbyś de Launaya uderzeniem strzelby, Billocie?
— Nie.
— Czy strzeliłbyś do Flessella?
— Nie.
— Czy powiesiłbyś Foulona?
— Nie.
— Czy poniósłbyś zakrwawione serce Berthiera do sali wyborców?
— Nigdy! — zawołał Billot. — Choćby najwinniejszy był ten człowiek, dałbym się pokrajać w kawałki za jego ocalenie, byłem przecie raniony stając w jego obronie i gdyby nie Pitoux, który pociągnął mnie nad brzeg rzeki...
— Prawda — rzekł Pitoux — złą przebył ojciec godzinę.
— A więc widzisz Billocie, jest wielu ludzi na świecie, którzy postąpią tak jak ty jeśli czuć będą z której bądź strony poparcie; inni jednak wskutek złych przykładów staną się złymi, potem dzikimi, następnie wściekłymi, a skoro złe się stanie, stało się.
— Domyślam się — zauważył Billot — przypuszczam, że pan Pitt, a raczej jego pieniądze, odegrały jakąś rolę przy śmierci panów Flesselles, Foulon i Berthier, cóż on jednak może mieć w tem za interes?...
Gilbert począł się śmiać tym śmiechem, który zadziwia prostaczków, a myślicieli dreszczem przejmuje.
— Pytasz co miał wtem za interes? — rzekł.
— Tak, pytam się o to.
— Powiem ci zaraz. Szanujesz rewolucję, ty, który brodziłeś we krwi dla zdobycia Bastylji, nieprawdaż?
— Tak, panie doktorze...
— No, a teraz mniej ją już szanujesz?... Teraz żałujesz takich ustroni jak Villers-Cotterets i Pisseleux, żałujesz spokoju waszych płaszczyzn, wzdychasz do cienia waszych lasów?
Frigida tempe — szepnął Pitoux.
— Tak jest panie doktorze — odpowiedział Billot.
— Więc ty, ojcze Billot, ty dzierżawca, właściciel, dziecię prowincji Ile-de-France, a przeto stary francuz, ty który przedstawiasz stan średni i większość, jesteś jednakże zniechęcony?
— Przyznaję... panie doktorze...
— Większość jest zatem także zniechęcona...
— A więc?...
— A więc pewnego dnia, wyciągniecie radośnie ręce do żołnierzy pana de Brunswick albo pana Pitta, którzy przyjdą w imieniu tych dwóch oswobodzicieli Francji, aby wam spokój zapewnić...
— Nigdy... doktorze...
— Poczekajno tylko...
— Flesselles, Berthier i Foulon, byli w gruncie rzeczy zbrodniarzami — zauważył Pitoux.
— Tak samo jak pan de Sartines i pan de Maurepas, jak pan de d‘Argenson i pan Philipeaux; takimi samymi zbrodniarzami byli, pan Law, pan Duverney, panowie Leblanc, de Paris, jak Fouquet, Mazarini, Semblancey, Enguerrand de Marigny. Takim samym zbrodniarzem był pan de Brienne dla pana Colonne, jak pan Colonne jest dla pana Neckera, jak pan Necker będzie zbrodniarzem dla ministerstwa za dwa lata.
— O! o! doktorze — szepnął Billot — Necker zbrodniarzem, nigdy!...
— I ty, staniesz się także zbrodniarzem, mój dobry Billocie, zbrodniarzem dla tego oto Pitoux, gdy agent pana Pitta nauczy go pewnych teoryj przy kieliszku wódki i doda codzień po dziesięć franków. Ten wyraz „zbrodniarz“ w rewolucji oznacza człowieka, myślącego inaczej niż my, i służy wspólnie nam wszystkim. Jednym rodacy na grobie go wypiszą, innym potomność dopiero nada ten przydomek. Oto, kochany Billot, co widzę ja, a czego wy nie widzicie. Pamiętaj, Billot, że poczciwi ludzie usuwać się od sprawy nie powinni.
— Et! — rzekł Billot — choćby się też nawet usunęli, rewolucja pójdzie już dalej, skoro ją raz w ruch puszczono.
Nowy uśmiech zjawił się na ustach Gilberta.
— Stary dzieciak z ciebie — powiedział — rozumujesz w oryginalny doprawdy sposób. Czy gdybyś porzucił rękojeść pługa i wyprzągł z niego konia, czy sam ten pług opuszczony zaorałby ci zagon?... Chyba że nie, tak mi się zdaje. Rewolucję zrobili uczciwi ludzie — czy tak?
— Spodziewam się doktorze. Francja dumną jest z uczciwości de Lafayetta, Neckera, Eljasza, Hulin‘a, Maillarda i...
— A więc kochany Billot, jeżeli uczciwi ludzie, jeżeli ja, ty, Maillard, Hullin, Eljasz, Necker, Bailly i Lafayette usuniemy się, któż robić za nas będzie? Nędznicy, mordercy, zbrodniarze, agenci agentów pana Pitta.
— Święta prawda, ojcze Billot — rzekł Pitoux przekonany.
— Gdyby się to stało — rzekł Billot — uzbroilibyśmy się i strzelali jak do psów, do tych łotrów.
— Ktoby się uzbroił?
— Wszyscy.
— Mój Billot, pamiętaj też o jednej rzeczy, pamiętaj, jak się nazywa, to, czem się tu teraz zajmujemy?
— Polityką, panie Gilbercie.
— A więc w polityce nie ma zbrodni bezwzględnych, jest się albo zbrodniarzem albo uczciwym człowiekiem, stosownie do tego, czy się przeszkadza, czy służy interesom tych, który nas sądzą. Ci, których nazywamy zbrodniarzami, potrafią usprawiedliwić zbrodnie swoje — i w oczach wielu uczciwych ludzi, którzy jakikolwiek mieli interes w tem, iżby się te zbrodnie spełniły, będą bardzo uczciwymi ludźmi. W takiej chwili, strzeżmy się Billot, strzeżmy się. Oto są ludzie przy rękojeści i konie przy uprzęży u pługa. Idzie on, idzie nawet bez nas.
— To przerażające!... rzekł dzierżawca. Ale jeżeli iść będzie bez nas, dokąd zajdzie?
— Bóg jeden wie! — odparł Gilbert — ja nie wiem.
— Jeżeli pan tego nie wie, pan, taki uczony, panie Gilbercie, to ja tem mniej, jako prostak. Wnoszę jednak...
— Co wnosisz, kochany Billot?
— Wnoszę, że Pitoux i ja zrobimy najlepiej, jeżeli do Pisseloux wrócimy, jeżeli weźmiemy się do pługa.
którzy orze ziemię, ale nie tkniemy pługa, który się narodem francuskim nazywa. Będziemy siać zboże, zamiast krew rozlewać, będziemy żyć wolni i szczęśliwi, jak panowie. Chodź pan, chodź panie Gilbert. Ja, do djabła! rad zawsze jestem wiedzieć, dokąd idę!
— Chwilkę!... prawy i dzielny człowieku — rzekł Gilbert — ja naprawdę nie wiem dokąd idę, ale pójdę. Obowiązek mój rozumiem, życie składam w ręce Boga, a dzieła moje uważam za długi należne ojczyźnie. Jeżeli sumienie mówi mi: Idź Gilbercie! jesteś na dobrej drodze! idę, na nic nie zważając. Jeśli błądzę, ludzie mnie ukarzą, ale mi Bóg przebaczy.
— Niekiedy ludzie karzą nawet tych, co się nie mylą. Wszak powiedziałeś pan to przed chwilą.
— I nie cofam tego zdania, ale czy źle, czy dobrze robię — idę dalej. Niech mnie Bóg broni, abym mówił, że mi wypadki nie dowiodą bezsilności mojej. Spójrz na Lafayetta w Ameryce i we Francji; już trzeciego białego konia zużywa, a Bóg wie, wiele ich jeszcze zapotrzebuje. Bailly zużywa płuca, król popularność. No, no, Billot, nie bądź tylko samolubem, zostań ze mną, mój przyjacielu.
— Ale poco? Czy potrafimy przeszkodzić złemu?...
— Nie powtórz mi nigdy tego zdania, bobym cię mniej szanować musiał. Kopano cię nogami, bito pięściami i kłuto bagnetami, gdy chciałeś ocalić Foulona i Berthiera.
— Tak jest!... odparł dzierżawca — przesuwając rękę po bolących jeszcze członkach.
— Ja miałem prawie wybite oko — wtrącił Pitoux.
— I wszystko na nic — rzekł Billot.
— Gdyby... moje dzieci, gdyby zamiast dziesięciu, piętnastu, dwudziestu takich jak wy, było ich stu, dwustu, trzystu, wyrwalibyście nieszczęśliwego okrutnej śmierci; oszczędzilibyście jednego ciężaru narodowi. Oto dlaczego nie chcę, ażebyś odjeżdżał na wieś, oto dlaczego wymagam o ile mi wymagać wolno, żebyś pozostał w Paryżu, żebym miał w tobie ramię silne i serce prawe; żebym na kamieniu probierczym twojego zdrowego rozsądku i czystego patrjotyzmu, mój rozum wypróbował; — żebyś zagrzewany miłością ojczyzny i dobra ogólnego, był agentem moim przy tłumie nieszczęśliwych i obłąkanych; żebyś był moim kijem, gdy się poślizgnę, moim kijem, gdy będę potrzebował uderzyć.
— Psem ślepego — rzekł Billot z niesłychaną prostotą.
— To właśnie!... rzekł Gilbert — to właśnie, mój kochany.
— A no, to dobrze, to przyjmuję — rzekł Billot, — będę psem twoim, doktorze.
— Wiem, że opuszczasz wszystko: majątek, żonę, dziecię, szczęście, ale bądź spokojny, mój bracie. To nie na długo.
— A ja? — rzekł Pitoux — co ja będę robił?
— Ty? — odparł Gilbert, patrząc na naiwnego i barczystego chłopca — ty powrócisz do Pisseloux pocieszać rodzinę Billota i wytłumaczyć jej święte posłannictwo, którego się on podjął.
— Dobrze — zawołał Pitoux drżąc z radości na myśl powrotu do Katarzyny.
— Billot — odezwał się Gilbert — wydaj mu rozporządzenia.
— Oto są — rzekł Billot.
— Słucham.
— Katarzyna ma być panią domu. Słyszysz?
— A pani Billot? — spytał Pitoux zdziwiony tą detronizacją matki na rzecz córki?...
— Pitoux — rzekł Gilbert — czy ty znasz arabskie przysłowie? Usłyszeć, to usłuchać.
Pitoux zaczerwienił się; zdawał się pojmować swoją niedyskrecję.
— Katarzyna jest duchem rodziny — rzekł Billot poprostu, dla uwydatnienia myśli swojej.
Gilbert skinął głową potakująco.
— Czy to wszystko? — spytał Pitoux.
— Dla mnie wszystko.
— Ale nie dla mnie — wtrącił Gilbert.
— Słucham — rzekł Pitoux, chcąc przysłowie arabskie zastosować w praktyce.
— Udasz się z listem ode mnie do kolegjum Ludwika Wielkiego, do księdza Berardier — i zabierzesz Sebastjana. Przyprowadzisz go do mnie, a gdy go ucałuję, pójdziesz z nim do Villers-Cotterets i oddasz panu Fortier, aby nie tracił czasu. W niedziele i czwartki będzie wychodził z tobą; chodź z nim bez obawy na błonia i lasy. Lepiej będzie dla mojej spokojności i jego zdrowia, aby tam pozostał.
— Zrozumiałem!... zawołał Pitoux, zachwycony odnalezieniem przyjaciela z lat dziecinnych i wezbraniem nie określonych, a dojrzałych uczuć, które w nim imię Katarzyny obudzało.
Podniósł się, pożegnał uśmiechniętego Gilberta i zadumanego Billota.
Potem pobiegł do księdza Berardier, po Sebastjana Gilberta, swego mlecznego brata.
— A my — rzekł Gilbert do Billota — pracujmy!


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.