Ania z Zielonego Wzgórza/Część I/Rozdział X

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Lucy Maud Montgomery
Tytuł Ania z Zielonego Wzgórza
Część I-sza
Pochodzenie cykl Ania z Zielonego Wzgórza
Wydawca Wydawnictwo M. Arcta
Data wyd. 1921
Druk Drukarnia »Dziennika Polskiego«
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Rozalia Bernsztajnowa
Tytuł orygin. Anne of Green Gables
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część I-sza
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ X.

Wyznanie winy.

Tego wieczoru Maryla nie powiedziała Mateuszowi o tem, co zaszło. Lecz kiedy i nazajutrz rano Ania trwała w swym uporze, należało wytłumaczyć mu jej nieobecność przy śniadaniu. Opowiedziała więc owo zajście, starając się położyć nacisk na niesłychanie zuchwałe zachowanie się dziewczynki.
— Dobrze się stało, że pani Małgorzata usłyszała parę słów prawdy. Jest to nieznośna kumoszka, lubiąca zawsze zajmować się cudzemi sprawami — rzekł Mateusz.
— Ależ, Mateuszu, nie rozumiem cię wistocie. Wiesz dobrze, że sprawowanie Ani było naganne, a jednak usprawiedliwiasz ją. Niedługo powiesz, że wogóle nie zasłużyła na karę.
— No nie... niezupełnie... — rzekł Mateusz trochę niepewnym tonem. — Uznaję, że powinna otrzymać lekką karę... Ale nie bądź dla niej zbyt surowa, Marylo. Pamiętaj, że to dziecko nigdy nie miało bliskich, którzyby ją uczyli tego, co słuszne. W każdym razie ty... ty jej dasz coś do jedzenia, prawda?
— Czyś słyszał kiedykolwiek, abym głodem zmuszała kogo do pewnych czynów? — spytała Maryla urażona. — Będzie jadała o zwykłej porze dnia, i ja sama usługiwać jej będę. Ale pozostanie na górze, dopóki nie zgodzi się przeprosić panią Linde. Stanowczo, Mateuszu.
Śniadanie, obiad i wieczerza minęły w milczeniu... Ania bowiem była nieobecna. Za każdym razem Maryla zanosiła na facjatkę suto zapełnioną tacę, lecz potrawy wracały prawie nietknięte. Mateusz niespokojnem okiem przypatrywał się zawartości talerzy, kiedy wieczorem zostały odniesione do kuchni. Czyby Ania przez cały dzień nic nie jadła?
Kiedy Maryla tegoż wieczoru poszła sprowadzić krowy z pastwiska do obory, Mateusz, zajęty przy zabudowaniach gospodarskich, wymknął się ukradkiem, jakby miał popełnić jaki czyn zbrodniczy, i wpadł na schody, prowadzące na facjatkę. Zazwyczaj bywał tylko w małym kurytarzu pomiędzy kuchnią a swoją skromną sypialką, rzadko kiedy odważał się wejść do bawialni, co najwyżej podczas odwiedzin rodziny pastora. Na górze zaś był po raz ostatni, gdy pomagał Maryli wyklejać tapetą pokoik gościnny. Było to jeszcze przed czterema laty.
Cicho przeszedł maleńką górną sionkę i stał parę chwil w milczeniu u progu pokoiku Ani, wreszcie odważył się zapukać i, odemknąwszy drzwi, zajrzał wewnątrz.
Ania siedziała u okna, na żółtem krześle, i smutnym wzrokiem patrzała na sad. Wyglądała tak nędznie i nieszczęśliwie, że serce Mateusza ścisnęło się żalem. Cichutko zamknął drzwi i na palcach zbliżył się do niej.
— Aniu — szepnął, jakby lękając się, że go kto usłyszy — cóż ty porabiasz, dziecino? jakże się masz?
Ania uśmiechnęła się blado.
— Bardzo dobrze, wyobrażam sobie wiele różnych rzeczy, a to pomaga do spędzania czasu. Rozumie się, że samotność nie jest przyjemna. Ale nie szkodzi, że wcześniej do niej przywyknę.
I uśmiechnęła się znowu, śmiało spoglądając w przyszłość długich lat samotnego zamknięcia, które sądziła, że ją oczekiwało.
Mateusz przypomniał sobie, że należało szybko powiedzieć, o co mu chodziło, bo Maryla mogła nadejść każdej chwili.
— Posłuchaj, Aniu, czy nie sądzisz, że lepiej byłoby uczynić to, co Maryla chce, i pozbyć się tej sprawy? — szepnął. — Wszakże wiesz dobrze, że będziesz zmuszona to uczynić, Aniu... wcześniej czy później, bo Maryla jest bardzo stanowcza... niezmiernie stanowcza. Uczyń to jak możesz najprędzej, a pozbędziesz się troski.
— Czy pan ma na myśli przeproszenie pani Linde?
— Tak, przeproszenie... to jest odpowiedni wyraz... — rzekł Mateusz śpiesznie. — Należy skończyć z tą całą sprawą. Właśnie chciałem cię o to prosić.
— Przypuszczam, że potrafiłabym to uczynić, jeśli panu na tem zależy — rzekła Ania po chwili namysłu. — Teraz mogłabym powiedzieć, że jestem zmartwiona, bo jestem nią naprawdę. Ale nie byłam wcale zmartwiona wczoraj wieczorem. Byłam wściekła, całą noc byłam wściekła! Wiem o tem, bo zbudziłam się trzykrotnie i za każdym razem byłam równie zirytowana. Ale dziś rano wszystko minęło. Nie byłam już wcale zła, miałam tylko przykre jakieś uczucie tego, co zaszło. Wstydziłam się za siebie. Ale nie potrafiłabym pójść wyznać to pani Linde. Byłoby to tak bardzo upokarzające. Dlatego postanowiłam, że raczej pozostanę tu przez całe życie, niż przeproszę tę kobietę... Ale teraz.. dla pana zrobiłabym wszystko... jeśli panu rzeczywiście na tem zależy...
— Bez wątpienia zależy mi na tem... Jest tak strasznie pusto bez ciebie, na dole. Idź więc i załatw to... jesteś dzielną dziewczynką!
— Dobrze — odpowiedziała Ania z rezygnacją. — Gdy Maryla powróci, powiem jej, że żałuję tego, co się stało.
— Bardzo dobrze... bardzo dobrze, Aniu. Tylko nie wspominaj Maryli, że ja mówiłem z tobą w tej sprawie. Pomyśli sobie, że wtrącam się do tego, co nie powinno mnie obchodzić.
— Dzikie rumaki nie wydrą z mej duszy tej tajemnicy — obiecała uroczyście Ania. — A zresztą czy dzikie konie potrafiłyby wydrzeć komu tajemnicę?
Ale Mateusz odszedł już, zdziwiony, że mu się tak łatwo powiodło. Maryla zaś, powróciwszy, została przyjemnie zdziwiona, usłyszawszy głośne wołanie z góry: „Marylo!“
— Cóż takiego? — spytała, wchodząc do sieni.
— Żałuję, że się względem pani Linde tak uniosłam i postąpiłam niegrzecznie... Chciałabym pójść przeprosić ją za to.
— Dobrze zrobisz.
Maryla tonem bynajmniej nie zdradziła ulgi, jaką ta wiadomość jej sprawiła. Bezustannie bowiem przemyśliwała co uczyni, jeśli Ania nie zechce ustąpić.
— Przyjdę do ciebie, gdy skończę dojenie krów.
W pół godziny potem Maryla z Anią szły Aleją; pierwsza wyprostowana z miną trjumfującą, druga z głową spuszczoną i przygnębiona. Lecz po kilku chwilach smutek Ani znikł jak za dotknięciem różdżki czarodziejskiej. Podniosła głowę i lekkim krokiem szła naprzód. Oczy utkwiła w zachodzące słońce, a całą jej istotę przeniknęła jakaś gwałtem tłumiona wesołość. Maryla z niezadowoleniem zauważyła tę zmianę. Nie była to żałująca pokutnica, jaką pragnęła przedstawić srodze dotkniętej pani Linde.
— O czem myślisz, Aniu? — spytała.
— Myślę o tem, co mam powiedzieć pani Linde — odrzekła Ania zadumana.
Było to w porządku albo prawie w porządku. Lecz Maryla nie mogła pozbyć się wrażenia, że coś nie dopisało w jej programie kary... Ania nie powinna była mieć tak zadowolonej ani pewnej siebie miny.
A zadowoloną i pewną siebie pozostała Ania do chwili, kiedy znalazła się wobec pani Linde, siedzącej nad robotą u okna swej kuchni. Wtedy radość znikła. W każdym rysie dziewczynki można było odnaleźć wyraz ponurego żalu. I oto zanim jeszcze panie zdążyły wymówić wyrazy powitania, dziewczynka nagle upadła na kolana przed zdumioną panią Małgorzatą i błagalnie wyciągnęła ku niej splecione dłonie.
— Ach, pani Linde, jestem tak bardzo zmartwiona — rzekła ze drżeniem w głosie. — Nie potrafiłabym wypowiedzieć całego mego żalu, gdybym nawet użyła do pomocy słownika. Niechże się pani domyśli. Postąpiłam niegrzecznie... i zmartwiłam tych drogich opiekunów, Marylę i Mateusza, którzy pozwolili mi pozostać na Zielonem Wzgórzu, pomimo że nie jestem chłopcem. Jestem szkaradną i niewdzięczną dziewczyną, zasługuję na karę i na wydalenie z domu ludzi szanowanych. Było to bardzo brzydko, że uniosłam się, dlatego że mi pani powiedziała prawdę... Mam rude włosy, jestem piegowata, chuda i brzydka. To, co pani powiedziałam, jest prawdą, ale nie powinnam tego wyrzec. Ach, pani Linde, proszę, proszę, wybacz mi! Jeśli mi pani odmówi, będzie to dla mnie zmartwienie na całe życie. Przecież pani nie zechce obarczyć smutkiem całego życia biednej małej sieroty, jeśli była ona nawet gwałtowną. O, pewna jestem, że pani nie uczyni tego. Proszę, powiedz pani, że mi wybaczasz!
Ania splotła dłonie, spuściła głowę i czekała na wyrok...
Nie można było wątpić o szczerości tego wyznania. Brzmiała ona w każdym wyrazie, i Maryla, zarówno jak i pani Małgorzata, były o niej przekonane. Lecz pierwsza zrozumiała także, i to ją niezmiernie gniewało, że Ania napawała się tą sceną poniżenia i upajała patetycznością, do której znalazła sposobność. Gdzież była ta uzdrawiająca kara, którą Maryla wynalazła? Ania obróciła ją w pewnego rodzaju zabawę.
Pani Linde, w gruncie niezła kobieta, ale umysł nie spostrzegawczy, nie potrafiła tego zauważyć. Widziała jedynie, że Ania bardzo wymownie spełniła akt przeprosin, i wszelki gniew stopniał w jej duszy.
— Wstańże, wstań, dziecko! — rzekła serdecznie. — Przebaczam ci, bez wątpienia. Być może, iż powiedziałam ci trochę zbyt wiele wtedy wieczorem. Ale, widzisz, taka ze mnie szczera, otwarcie wszystko wypowiadająca kobieta. Nie trzeba tak bardzo brać sobie do serca tego, co mówię. Nie można zaprzeczyć, że włosy twoje są bardzo czerwone. Lecz kiedyś znałam dziewczynkę — właściwie była to moja koleżanka — której włosy, gdy była mała, były również czerwone, jak twoje, a gdy dorosła, ściemniały i przybrały piękny kasztanowaty kolor. To też nie byłabym wcale, ale to wcale zdziwiona, jeśliby to samo zdarzyło się i tobie.
— O, pani Linde! — Ania wstała i westchnęła głęboko. — Pani dała mi nadzieję! Będę panią zawsze uważała za swoją dobrodziejkę! O, potrafiłabym znieść wszystko, bylebym tylko mogła wierzyć, że włosy moje, gdy dorosnę, będą kasztanowate!... Czy mogę przejść teraz do sadu i usiąść na ławce pod jabłonią, podczas, gdy pani będzie tu gawędziła z Marylą? Jest tam więcej pola dla wyobraźni.
— Ależ biegnij, drogie dziecię! A jeśli masz ochotę, zerwij sobie wiązankę tych narcyzów, co rosną tam w kącie.
Kiedy drzwi za Anią zamknęły się, pani Linde wstała, by zapalić lampę.
— Wistocie oryginalne, lecz miłe stworzenie! Usiądź na tem krześle, Marylo, jest ono wygodniejsze... Tak, bez wątpienia, jest to dziwne dziecko, ale jest w niej coś bardzo pociągającego. Obecnie już wam się nie dziwię, żeście ją zatrzymali i nie lękam się o was... Być może, iż wyrośnie z niej coś dobrego. Ma ona, coprawda, niezwykły sposób wyrażania się... używa jakichś mocnych zwrotów. Ale odzwyczai się przecież od tego z chwilą, gdy będzie przebywała z ludźmi dobrze wychowanymi. Zdaje się także, iż jest bardzo gwałtowna; lecz dziecko gwałtowne z czasem spoważnieje i uspokoi się, a jest stokroć sympatyczniejsze od przebiegłego i chytrego. Nadewszystko bowiem lękam się przebiegłości u dziecka! Jednem słowom, Marylo, uważam, żeście nieźle trafili!
Kiedy Maryla wracała do domu, Ania wybiegła ku niej z pogrążonego w zmroku sadu, trzymając w dłoni wiązankę białych narcyzów.
— Ładnie prosiłam o przebaczenie, prawda? — spytała z dumą. — Uważałam, że jeśli powinnam to uczynić, muszę przynajmniej pięknie wystąpić.
— Zapewne, żeś dość pięknie wystąpiła — przyznała Maryla.
Ku wielkiemu swemu zdziwieniu, czuła, że przypomnienie owej sceny budzi w niej ochotę do śmiechu. Doznawała też przykrego uczucia, iż nie potrafiła zdobyć się na uczynienie Ani uwagi za to, że zbyt wyszukanie prosiła o przebaczenie. Ale to było tak pocieszne! Uspokoiła swe sumienie, ograniczając się do następujących słów, wypowiedzianych dość ostro:
— Mam nadzieję, że nie będziesz na przyszłość zmuszona urządzać podobnych scen... Musisz się starać panować nad sobą, Aniu.
— Nie byłoby to bynajmniej trudne, gdyby nie szydzili z mojej powierzchowności — rzekła Anią z westchnieniem. — Mało dbam o wszystko inne, lecz moje rude włosy tak bardzo mi ciężą, że wpadam we wściekłość, ilekroć ktoś o nich mówi... Czy pani wierzy w to, że kiedy dorosnę, włosy moje zmienią barwę na ciemno-kasztanowatą?
— Nie powinnaś tyle myśleć o swojej powierzchowności, Aniu. To nieładnie, że jesteś tak bardzo próżna.
— Czy mogę być próżną, wiedząc, że jestem strasznie brzydka? — zaprotestowała Ania. — Kocham piękno i cierpię, gdy, patrząc w zwierciadło, widzę swoją brzydotę. Doznaję wtedy wielkiej przykrości... zupełnie jak wówczas, kiedy patrzę na coś szkaradnego. Żal mi tego, co jest brzydkie.
— Pięknym jest czyniący piękno — wyrecytowała Maryla.
— Nieraz już słyszałam to zdanie, ale nie zgadzam się z niem — zauważyła sceptycznie Ania, z rozkoszą wąchając swe narcyzy. — Ach, jakież te kwiaty są słodkie! Pani Linde bardzo uprzejmie postąpiła, dając mi je. Nie mam już do niej wcale żalu. Czyż to nie pięknie prosić o przebaczenie i otrzymać je?.. Ach, jakże dziś gwiazdy cudnie się iskrzą! Gdyby Maryla miała mieszkać na gwiaździe, jaką wybrałaby sobie? Ja wybrałabym tę wielką jasną, świecącą tuż nad ciemnym lasem.
— Aniu, zamilknij wreszcie — rzekła Maryla, zmęczona już śledzeniem za wirowym biegiem myśli dziewczynki.
Ania zamilkła aż do chwili, gdy weszły w aleję, prowadzącą do domu. Lekki, figlarny wietrzyk, przepojony żywicznym zapachem lasu, wionął na ich spotkanie. Z poza drzew, w dali witało je wesołe światło, pochodzące z kuchni na Zielonem Wzgórzu. Ania przytuliła się nagle do Maryli i wcisnęła swą piąstkę w spracowaną dłoń swej opiekunki.
— Jakże miło jest wracać, kiedy się wie, że wracamy do swego ogniska — rzekła. — Ja już kocham Zielone Wzgórze, a przecież przedtem nie kochałam żadnej miejscowości. Żadna nie wydała mi się nigdy moim domem. Ach, Marylo, jakam ja szczęśliwa! Teraz potrafiłabym się modlić i nie wydałoby mi się to wcale trudne.
Jakieś miłe uczucie ciepła wezbrało w sercu Maryli, kiedy poczuła tę chudą rączkę w swej dłoni. Może być, że zapulsowało w niem uczucie macierzyństwa, którego nigdy nie zaznała. Uczucie, doznane w tej chwili, było tak żywe, a tak bardzo obce, że zmieszało ją nieco. Pośpieszyła sprowadzić je do zwykłej temperatury, wygłaszając małą nauczkę moralną:
— Jeśli będziesz zawsze poczciwą dziewczynką, Aniu, będziesz też szczęśliwą. Nigdy nie powinnaś była uważać, że trudno jest odmawiać modlitwę.
— Kiedy recytować modlitwę nie jest wcale to samo, co modlić się — rzekła Ania w zamyśleniu. — Teraz wyobrażę sobie, że jestem wietrzykiem, co wieje tam daleko pomiędzy koronami drzew. Kiedy zmęczę się pomiędzy drzewami, powionę pośród paprocia... następnie uniosę się nad sadem pani Linde i wezwę do tańca jej kwiaty... a wreszcie uniosę się nad łąką koniczyny, powionę nad „Jeziorem lśniących wód“ i poruszę jego maleńkie kędzierzawe fale... Ach, ileż pola dla wyobraźni dostarcza wietrzyk!... Ale teraz przestanę już mówić, Marylo...
— Dzięki Ci, Boże — rzekła Maryla z głębokiem westchnieniem ulgi.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Lucy Maud Montgomery i tłumacza: anonimowy.