Andrzej Żarycz/Część 1

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Edmund Jezierski
Tytuł Andrzej Żarycz
Część 1
Wydawca Stanisław Cukrowski
Data wyd. 1930
Druk Zakłady Graficzne Pracowników Drukarskich
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
EDMUND JEZIERSKI


Andrzej Żarycz


Powieść — niestety fantazja.









Wydawca: Stanisław Cukrowski.


BIBLJOTEKA NOWOŚCI w WARSZAWIE




Część 1

Wszelkie prawa autorskie zastrzeżone


Zakł. Graf, Pracowników Drukarskich,
Warszawa, N.-Świat 54, tel. 15-56 i 242-40.






I.

Inżynier Żarycz przerwał na chwilę dyktowanie listu i, spojrzawszy na pochyloną nad maszyną sekretarkę, spytał nagle:
— Panno Basiu, czy chce pani wrócić do Polski?…
Pytanie to było tak dziwne i nieoczekiwane, iż zaskoczonej niem pannie Basi ręce zsunęły się z klawiszy maszyny, twarz pobladła, błysnęły jakieś dziwne światełka w oczach… Przymknęła je też na chwilę, poczem spojrzała na pytającego, jakby chcąc się przekonać, czy nie żartuje z niej czasem…
Lecz twarz Żarycza, jak zawsze, była spokojna, poważna, tylko koło ust błąkał się jakiś dziwny uśmiech, pełen dobroci…
Nie odpowiedziała mu jednak odrazu, jakby chcąc zebrać rozpierzchłe myśli, związać je w jedno zwięzłe zdanie i jako odpowiedź rzucić je temu, który jakby niebo przed nią otworzył.
Czy wróciłaby do Polski?… A toć było to jedynem marzeniem jej życia od lat paru, od dnia śmierci rodziców… Z rozkoszą wyrzekłaby się świetnego i dobrze płatnego stanowiska, godząc się na biedę, byle tylko tam, w kraju…
To też gdy Żarycz powtórzył pytanie:
— No cóż, panno Basiu, chce pani wrócić do Polski?… — odrzekła mu:
— Choćby pieszo, pod pokładem, byle dziś…
Przez twarz Żarycza przemknęło jakby wzruszenie, rzadki wielce gość, którego panna Basia, przynajmniej, nigdy jeszcze nie widziała… Popatrzał na nią długo, jakby odczytując wrażenia, które się na jej prześlicznej, wiośnianej twarzyczce odbijały, poczem rzekł łagodnie:
— Więc proszę, niech się pani szykuje… Być może, że w niedługim czasie pojedziemy tam…
— Ze wszystkiem!… — bezwiednie zawołała panna Basia, nie mogąc opanować gwałtownej radości.
— Ze wszystkiem, — przytwierdził.
Uląkłszy się swego wybuchu, spojrzała na niego z niepokojem, lecz Żarycz, jakby nigdy nic, wrócił do dyktowania listu, a skończywszy, rzekł, w stając od biurka:
— Jadę teraz do fabryki… Gdyby kto chciał ze mną mówić, będę tam do drugiej, potem w klubie na obiedzie… Dziś już tu nie będę… Niech pani pomyśli nad tem, o czem mówiliśmy przed chwilą i powoli szykuje się do podróży…
Wyszedł, uścisnąwszy jej na pożegnanie dłoń, a panna Basia, pozostawszy samą, mogła wreszcie puścić dowolnie wodze marzeniom…
Wróci do kraju, do Polski… Gdy wyjeżdżała z niej z rodzicami, miała zaledwie cztery lata, lecz mimo to pamiętała jak żywe, pola jej i lasy, miasta i wsie… Ojciec jej, legjonista, nie mogąc znaleźć w kraju utrzymania, emigrował zaraz po wojnie z bolszewikami do Ameryki, licząc, że tam znajdzie zarobek i byt… Z początku nawet powodziło mu się nieźle, lecz potem z nadmiaru ciężkiej pracy rozwinęła się gruźlica, która z łatwością zżarła osłabiony długim pobytem w okopach organizm, i zmarł, gdy miała zaledwie lat dwanaście… Za nim wkrótce poszła matka…
Osieroconą Basią zajęli się dobrzy ludzie, umieścili w szkole klasztornej, dali naukę i nauczyli pracy, a gdy skończyła lat osiemnaście, umieścili jako sekretarkę u inż. Żarycza, znakomitego, o wszechświatowej sławie wynalazcy, człowieka, o którego niebywałem szczęściu i niezliczonych wprost miljonach legendy wśród Polonji amerykańskiej krążyły…
Z początku panna Basia bała się go straszliwie, lecz w krótkim czasie, przekonawszy się o jego bezgranicznej wprost dobroci, przestała się bać, uczuwając dla niego podziw i cześć niezwykłe, jakby dla istoty wyższej, i nawet… nawet, pokochała go, jak ojca…
Martwiło ją tylko jedno, że inż. Żarycz, któremu zdawało się los nie odmówił niczego, zawsze był jakiś dziwnie smutny, nigdy uśmiech wesoły nie rozjaśniał jego twarzy, nigdy nie słyszała o tem, żeby się bawił, tak jak inni miljonerzy, a zawsze zastawała go pochłoniętego pracą…
Znowu sądziła, że powodem tego jest chciwość pieniędzy, lecz widząc z jaką łatwością dawał pieniądze na różne cele, musiała się wyrzec tego sądu…
Z intuicją swej młodej, romantycznej duszy przeczuła, że tego smutku była głębsza przyczyna, nie starała się jednak przeniknąć tej tajemnicy, tylko bolała głęboko nad jego nieszczęściem....
I oto ten człowiek niezwykły powiedział jej, że wróci do Polski, a wiedziała dobrze, że wszystko, co on powiedział — jest święte…
Nie mogła się wprost doczekać godziny zamknięcia biura, a gdy wreszcie zegar wybił czwartą, wybiegła z wielkiego gmachu firmy „Żarycz, Morgan et Co“, wskoczyła do pierwszej taksówki i kazała się wieść na przedmieście New-Yorku, gdzie w małej willi zajmowała skromne, lecz gustownie umeblowane mieszkanko…
Wpadła tam jak burza, i rzucając się na szyję starej pani Marcinowej Koziełł, która się nią opiekowała i jednocześnie prowadziła skromne gospodarstwo, wołała z płaczem i śmiechem zarazem:
— Marcinowo, jestem szczęśliwa!… jestem szczęśliwa!....
Marcinowa spojrzała na nią ze zdumieniem, poczem, poprawiając przekrzywiony czepiec, spytała: Ola boga!… a co to Basiunia wyprawia!.... o mały włos mnie nie udusiła… A z czego to Basiunia jest tak a szczęśliwa?...
— Jadę do Polski!… do kraju!.. do swoich!.. — wołała w porywie radości Basia…
Marcinowa aż przysiadła na krześle z nadmiaru wrażenia…
A któż to Basi powiedział, że jedzie do Polski? — spytała.
— Pan Żarycz!…
To już wzbudziło w Marcinowej większe zaufanie.
— A na długo?…
— Nazawsze…
Tu znów zachwiała się wiara Marcinowej w równowagę umysłową wychowanki, więc nieufnie spytała:
— A z kimże to Basiunia jedzie?…
— Z panem Żaryczem… sam powiedział… A co on powie, to święte…
Przekonanie to podzielała w zupełności i Marcinowa, i nic jej teraz zachwiać nie mogło w przekonaniu, że Basia pojedzie do Polski nazawsze, napewno…
Lecz w tem naraz wspomniała na swe osierocenie, na to, że opuści ją ta jedyna istota, którą ukochała gorąco i szczerze, i z oczu jej popłynęły gęste łzy, a olbrzymia postać zatrzęsła się od wewnętrznych łkań. Spostrzegła te łzy Basia, i wnet cała jej radość przygasła, znikła, i patrząc z bólem na płaczącą opiekunkę, spytała cicho:
— Czego Marcinowa płacze?
— To nic, to nic, dziecino, — odrzekła Marcinowa, ocierając spiesznie łzy i starając się zapanować nad płaczem: tylko gdy pomyślałam, że jak Basiunia pojedzie, to zostanę znów sama, tak strasznie sama, to…
Tu machnęła z rozpaczą ręką i znów ocierać zaczęła gwałtow nie łzy, cisnące się do oczu…
Basia stanęła na chwilę zamyślona. W radości swej nie pomyślała nawet, że wyjazd jej zrani tą dobrą, prostą, lecz kochającą ją gorąco istotę… Co robić?… I naraz błysnęła jej myśl… Tuląc się do Marcinowej i całując ją serdecznie, rzekła:
— Ależ Marcinowo, to Marcinowa myśli, żebym ja bez niej pojechała?… A cóżbym ja w Polsce bez Marcinowej robiła?… Jakbym sobie dała sama radę?.. Marcinowa musi ze mną jechać… Mam uskładanych pieniędzy tyle, że wystarczy na podróż nie tylko dla nas obydwóch, ale i na zagospodarowanie się…
W miarę jej słów rozjaśniała się twarz starej Marcinowej, promieniała, aż wreszcie wykwitł na niej uśmiech radosny…
— Naprawdę, Basiuniu, weźmie mnie Basiunia z sobą? — spytała z niedowierzaniem: a toż i ja tam, w kraju, mogę się jeszcze do czegoś przydać… mogę do służby iść… oho, nie będę darmo jeść chleba Basiuni!…
Po chwili jednak jakby ciemne chmury zaciągnęły jej radość, poczęła pociągać nosem i głosem, tamowanym przez łzy, wyrzekła:
— Mój Boże, a to ci by się mój Marcin, biedaczysko, ucieszył… Wciąż, aż do samego skonania, tą Polskę wspominał… A teraz biedak zostanie sam…
Na te słowa sposępniała twarz Basi, w oczach jej zakręciły się łzy, ucałowała jeszcze raz Marcinowa i spiesznie wyszła do swego pokoiku, zamykając za sobą drzwi starannie.
Marcinowa westchnęła sobie raz jeszcze, obtarła łzy i poszła do kuchni, wiedząc dobrze, że w takich chwilach Basi przeszkadzać nie można, gdyż poszła na „rozmowę“ z rodzicami…
Znalazłszy się w swoim pokoiku, Basia stanęła przed wiszącemi na ścianie dwiema dużemi fotografjami w pięknych ramach, okolonych kwiatami, i długo wpatrywała się w nie w milczeniu.
Zdawała się zapytywać wzrokiem ich martwych twarzy, czy nie będą się gniewać, że zostawi ich tu samych, że opuści ich, by wrócić do kraju… I w miarę gdy wpatrywała się w umiłowane twarze, zdawało się jej, że na pięknych ustach ojca wykwita uśmiech, że szepcą one do niej te same słowa, które szeptały na parę chwil przed zgonem…
— Basiu, gdy będziesz mogła, wracaj do kraju… Tarn się żyje inaczej, lepiej… Tam życie je st lżejsze, i śmierć radośniejszą…
Te same słowa zdawały się jej szeptać usta matki…
Przywarła ustami do martwych fotografji, ucałowała ojcowski krzyż „Virtuti Militari“, który chowała jak najświętszą relikwję… ,
Pokrzepiona na duchu wyszła do jadalni, gdzie Marcinowa, już uspokojona, krzątała się przy nakrywaniu do skromnego posiłku...
Z pewną obawą, popatrzała na Basię, poczem, widząc jej twarz jasną, spokojną, spytała cicho: — No cóż oni?…
— Mówią, ażebym jechała — odrzekła spokojnie Basia… Do późnej nocy przegawędziły, rozmawiając o kraju, o podróży, o tem, co w Polsce robić będa…
A gdy Basia usnęła, śniła się jej wielka polska równina, zalana potokami letniego słońca… W powodzi tych świateł szedł Żarycz, gdy naraz na jasnem niebie ukazała się czarna, ciężka chmura… W tem potężna błyskawica rozdarła chmurę i runął grom…
Żarycz się zachwiał, gdy ona, znalazłszy się nagle obok niego, ostatnim wysiłkiem szarpnęła go i wyrwała z ognistego koliska, utworzonego przez piorun… Wtedy chmura znikła, niebo wyjaśniło się, i dalej przez jasną, świetlistą równinę szli razem… Czuła się przytem przy nim taka mała, słaba, bezsilna.
Obudziła się, gdy już jasne promienie słońca wdzierały się przez okno do jej pokoiku… Z przyległego ogródka dobiegał wesoły świergot ptasząt… Długo rozmyślała nad znaczeniem tego snu, gdy naraz zegar wybił siódmą, czas wstawania do pracy…
Zerwała się i orzeźwiona kąpielą, po skromnym posiłku, podążyła do biura, ciekawa, czy Żarycz będzie z nią dziś mówić o wyjeździć do Polski…

II.

Inż. Żarycz powrócił z fabryki do domu późno i odprawiwszy służącego — murzyna Jacka, udał się do gabinetu, gdzie zasiadłszy przy biurku, zabrał się jak zwykle do przeglądania nadeszłej w ciągu dnia korespondencji, na której ręką Basi widniało zaznaczone słowo „ważna“.
Przed oczami jego jednak wciąż stała rozradowana, promienna twarzyczka panny Basi, — gdy spytał ją, czy chce wrócić do kraju…
Odłożył też na bok stos listów, i zagłębiwszy się w fotelu, pogrążył się w rozmyślaniu…
Myśl powrotu do Polski, którą tak nagle oszołomił pannę Basię, nie była nową… Trwał przy niej już od lat wielu, nieomal od dnia przybycia do Ameryki… Szczególnie zaś uporczywie dręczyła go ona w ciężkich chwilach zmagania się z trudnościami życia, walki o byt, nie opuszczała go jednak i w latach pomyślności, gdy pierwszy dokonany wynalazek otworzył przed nim szerokie horyzonty nietylko już dobrobytu, ale i bogactwa, opierał się jej jednak, bronił się wprost, czekając chwili, gdy dosięgnie określonego celu… Obecnie chwila ta nadeszła i postanowił przystąpić do urzeczywistnienia marzeń lat tylu…
Szybko nakreślił na kartce parę wierszy poleceń dla pełnomocnika, który zwykle rano przychodził, i udał się na spoczynek.
Leżąc w łóżku obliczał jeszcze, ile czasu zająć mu może zlikwidowanie wszystkich interesów, bez poniesienia dotkliwszej straty, przyszedł do przekonania, że wystarczy miesiąc, więc szepnąwszy:
— Od dziś za miesiąc na pokładzie parowca do Polski, — zasnął snem mocnym, twardym.
Następnego dnia panna Basia, widziała go tylko przelotnie, natomiast postępowanie jego niewymownie zdumiało wspólników, pełnomocnika i radcę prawnego…
Mister Morgan niemłody już, siwy, o dostojnym wyrazie wygolonej twarzy, aż podskoczył na swoim fotelu, gdy inż. Żarycz oświadczył mu zwykłym spokojnym tonem:
— Mister Morgan wyjeżdżam… W przeciągu miesiąca chcę sprzedać mój udział w fabrykach…
Przez chwilę mister Morgan patrzał na niego wytrzeszczonemi, nie wiele rozumiejącemi oczyma, wreszcie zawołał:
— Co?.. pan wyjeżdża?… teraz, kiedy fabryki doszły do szczytu produkcji?… a kiedy pan wróci?…
— Wyjeżdżam, mister Morgan, nazawsze, nie wrócę już nigdy… — z naciskiem rzekł Żarycz…
— A któż poprowadzi fabryki?… — było pierwszem, pełnem troski i niepokoju zapytaniem mister Morgana.
— Zalewski, Wilson, Smith i inni są tak znakomicie wyszkoleni, że dadzą sobie znakomicie radę bezemnie… Ja muszę jechać!…
— Niech pan jedzie, — rzekł mister Morgan, przekonany stanowczością jego tonu: na dwa — trzy miesiące, na pół roku, na rok wreszcie, ale niech pan wraca....
— Nie, mister Morgan, — odpowiedział mu spokojnie Żarycz: mówiłem już panu, że wyjeżdżam nazawsze, że nie wrócę już nigdy… chcę osiąść w kraju…
Chwilę namyślał się mister Morgan, wiedząc dobrze z doświadczenia, że niczem nie zdoła odwieść powziętego postanowienia tego genjalnego, lecz upartego Polaka, wreszcie spytał:
— A pański udział w fabrykach…
— I o tem również mówiłem panu, mister Morgan, że chcę go sprzedać…
— Kto go kupi?.. To będzie duża suma pieniędzy…
— Tak, obliczyłem już, — rzekł spokojnie Żarycz: wartość fabryk wraz z patentami na moje wynalazki wynosi 300 miljonów dolarów, mój udział zatem wart jest 100 miljonów, i za tyle go sprzedam…
Mister Morgan aż podskoczył na fotelu.
— Aż tyle?… Kto więc to kupi?… kto ma taką masę pieniędzy?…
— Webster kupi choćby dziś, — odrzekł zimno Żarycz: już parokrotnie proponował mi to…
Na wspomnienie nienawistnego konkurenta, mister Morgan uczuł, że go coś dławić zaczyna, że krew mu uderza do głowy, z trudem też wykrztusił:
— I panby mu sprzedał?…
— O ile pan i Howard nie zdecydujecie się kupić…
Mister Morgan przez chwilę mrugał oczyma, jakby starając się zebrać rozproszone myśli, wreszcie mówić zaczął głosem, którem usiłował nadać ton czuły, serdeczny: — Mister Żarycz… Tyle lat pracowaliśmy razem… Myśmy panu dopomogli do zrobienia majątku, do urzeczywistnienia marzeń pańskich… Bez nas nic by pan nie dokonał, a pan odrazu wyjeżdża z Websterem…
Ironiczny uśmiech przewinął się na ustach Żarycza…
— Mister Morgan, — odrzekł: odpowiem panu amerykańskiem zdaniem, które pan i Howard często mi powtarzaliście: w interesach niema sentymentów, a to jest interes, mister Morgan… Mówi pan, że dopomagaliście mi do zdobycia majątku, urzeczywistnienia mych marzeń, odpowiem panu tem samem, że dzięki mej pracy i zrealizowaniu tych moich marzeń, i wy zdobyliście majątek, i to olbrzymi… Sądzę, że jesteśmy skwitowani, tylko że wy chcecie jeszcze powiększać go bez granic, a ja mówię — dość… Chcę już odpocząć, i jeżeli pracować, to tylko dla kraju, dla swoich…
Mister Morgan nic mu już nie odpowiedział na to, przez pewien czas jakby namyślał się nad czemś głęboko, wreszcie rzekł:
— Ale przecież takiej sprawy nie można zadecydować tak odrazu, na poczekaniu....
— To też zostawiam panom tydzień czasu do namysłu, potem zaczynam rokowania z Websterem…
Wstał i podał na pożegnanie rękę Morganowi, lecz ten zatrzymał go jeszcze, mówiąc:
— A pańskie przyszłe wynalazki, mister Żarycz?.. te pan nam wszystkie odstąpi… Zapłacimy dobrze, pan wie…
Nie, mister Morgan, — odrzekł zimno Żarycz: one wszystkie należeć będą do mej Ojczyzny, do Polski…
Uścisnął dłoń zdumionego odrzuceniem hojnej oferty Morgana i wyszedł.
Nie mniej od mister Morgana okazali się zdumionymi pełnomocnik i radca prawny, gdy polecił im zająć się stopniową likwidacją całego swego majątku po za fabrykami, akcji, terenów, domów…
— Sprzedaż ma się odbywać stopniowo, — mówi spokojnie: bez niepotrzebnego zwracania uwagi, tak jednak, ażeby w przeciągu trzech tygodni wszystkie pieniądze były ulokowane w banku na moje imię…
— Ale dlaczego pan to czyni? — dopytywał go się ciekawie pełnomocnik: czyżby jaki krach groził, i chce się pan zabezpieczyć?…
— Nie, — odrzekł mu spokojnie Żarycz: tylko wracam nazawsze do kraju… O tem jednak niech pan nikomu nie mówi… Do czasu musi pozostać to ta jem nicą…
Pełnomocnik, młody jeszcze, energiczny polak, Henryk Karski, spojrzał na niego z zazdrością…
Dostrzegł to Żarycz i naraz, jakby zrozumiawszy znaczenie tego spojrzenia, spytał:
— A panu będzie żal rozstać się ze mną?…
— Żal, lecz jeszcze więcej żal… nie dokończył, jakby obawiając się tego wyznania, które mu się gwałtem na usta cisnęło…
— Czego?…
— Tego, że nie będę tam z panem…
Zamyślił się na chwilę Żarycz… Młody, energiczny, uczciwy, a przytem w zupełności oddany mu człowiek, przydałby mu się tam, w kraju, gdzie znajdzie się wśród obcych, lub prawie obcych mu ludzi…
— Czy pan ma tu jakie obowiązki? — spytał.
— Żadnych, — odrzekł spiesznie Karski: nikogo… Tam mam rodzinę blizkich…
— Więc pojedzie pan ze mną… Warunki omówimy później, tylko ani słowa o tem nikomu…
I nie chcąc słuchać podziękowań rozradowanego Karskiego, wyszedł spiesznie z biura…
Dochodziła czwarta, gdy zadowolony z przebiegu dnia, znalazł się w swoim gabinecie, gdzie panna Basia zaczęła mu zdawać zwykłą relację z tego, co zaszło w czasie jego nieobecności…
Słuchał jej z roztargnieniem, będąc myślami daleko, wreszcie naraz przerwał jej zapytaniem:
— Cóż, zdecydowała się pani jechać?…
— Zdecydowałam, panie inżynierze, — odrzekła spłoniona Basia, która od chwili jego wejścia z niecierpliwością oczekiwała na to zapytanie: ale… dodała nieśmiało: nie wiem, czy pan się zgodzi, bo ja: bo ja… nie jadę sama…
— Jakto? — spytał zdumiony Żarycz.
— Bo jedzie ze mną Marcinowa — zaczęła spiesznie mówić panna Basia, jakby chcąc bardzo pozbyć się odrazu ciężaru, który dręczył ją od rana: to bardzo dobra kobieta… kocha mnie bardzo… nie mogę jej zostawić… Ja pieniądze na podróż dla siebie i dla niej mam… i na utrzymanie przez pewien czas nam wystarczy… a potem będziemy pracować…
Słuchał jej Żarycz, a uśmiech, rzadki gość na jego twarzy, rozpromienił mu oczy:
— Brawo… niech Marcinowa jedzie z nami… koniecznie… będzie się panią nadal opiekować…
A teraz niech pani już jedzie do domu i pocieszy Marcinową… Proszę się też zająć pakowaniem, gdyż za miesiąc stanowczo jedziemy…

III.

Mimo iż przez cały ten miesiąc panna Basia prawie, że nie zaznała wypoczynku, tyle było pracy ze sprawunkami na drogę i pakowaniem rzeczy, a i praca w biurze wzmogła się również, gdy inżynier Żarycz przed wyjazdem prowadził bardzo rozległą korespondencję, jednak mimo to wydał się on jej jeszcze zbyt długim, i z niecierpliwością wprost oczekiwała na ten dzień ostatni, gdy znajdzie się już na pokładzie statku, płynącego do Polski…
Wtedy dopiero będzie mieć naprawdę pewność, że wraca do kraju, że już nic nie stanie na przeszkodzie, a tak to wciąż miała złudzenie, że wszystko rozwieje się, jak jakiś sen złoty…
Żarycza widywała dość rzadko, tak był pochłonięty przeróżnemi sprawami, wydawał też jej tylko masę poleceń, słuchał treściwej relacji, poczem mknął swym Roll Royc‘em to do fabryki, to do banku, lub na jakąś ważną sesję…
Codzień też odbywał narady z Karskim, który zdawał mu relacje ze swych czynności, odbierał polecenia i instrukcje, co dalej ma czynić…
Dopiero na trzy dni przed oznaczonym terminem Żarycz zwrócił się do Basi, mówiąc:
— Czy pani gotowa?… W czwartek wyruszamy… Kajuty na „Polsce“ są już zamówione…
— Gotowa jestem, — odrzekła Basia spokojnie…
— A pani Marcinowa spakowała już swą chudobę? — spytał żartobliwie.
— Spakowała, — odrzekła, i uśmiechnęła się, wdzięczna mu bezgranicznie, że jednak pamiętał i interesował się sprawami, które ją tylko obchodziły…
— To znakomicie… Karski zajmie się wyekspedjowaniem rzeczy pani… Na okręcie muszą panie być w południe, gdyż o czwartej wyrusza on w drogę…
Nadszedł wreszcie ów dzień upragniony… Panna Basia i Marcinowa odbyły rankiem nabożną pielgrzymkę na cmentarz, na mogiły rodziców Basi i zacnego Marcina, żegnając się z niemi serdecznie na długo, nazawsze może, poczem podążyły do portu, gdzie stał olbrzymi parowiec transatlantycki „Polska“, kursujący stale pod polską banderą między New-Yorkiem a Gdynią…
Na pokładzie zastały tylko Karskiego i Jacka, pilnujących załadowania licznych skrzyń z rzeczami inż. Żarycza pod pokład, szofer zaś kłócił się z załogą, ażeby pyszny Rolls - Royce otrzymał jaknajlepsze miejsce…
Spostrzegłszy je, podbiegł do nich Karski i przywitawszy, poprowadził do przeznaczonych dla nich kajut I klasy. Lecz Basia nie mogła wysiedzieć w wytwornej choć ciasnej kiateczce kajuty i pozostawiwszy Marcinową samą, przy rozpakowywaniu i układaniu rzeczy, wyszła na pokład…
Olbrzymi parowiec napełniał się tłumem odjeżdżających i odprowadzających ich, a wszędzie prawie rozbrzmiewała mowa polska, tak że pokład jego zdawał się być cząstką tej umiłowanej Ojczyzny, której nazwę nosił…
Żarycza długo nie było widać… Zjawił się prawie że przed samym odpłynięciem okrętu, a odprowadzali go Morgan i Howard, dyrektorzy i inżynierzy fabryk, na wybrzeżu zaś stał zwarty tłum robotników, żegnających go szczerze, serdecznie, z żalem, że ich opuszcza… Znać było, że zdobył sobie nietylko szacunek tych ludzi ciężkiej pracy, ale i miłość…
Żarycz żegnał się serdecznie ze wszystkimi, ściskając jednakowo wydelikacone dłonie miljonerów, jak i twarde, pełne odcisków dłonie robotników, a gdy rozległ się sygnał do odjazdu, wbiegł szybko na pokład, gdzie znów czekała go nowa owacja ze strony zgromadzonych na pokładzie rodaków…
Zaryczały syreny, orkiestra okrętowa zagrała hymn amerykański, potem polski, i okręt prując wodę śrubam i powoli oddalać się od brzegu począł…
A wtedy na brzegu wykwitł jakby obłok biały chustek, powiewaniem któremi żegnano odpływających, a głośny okrzyk na cześć Żarycza zagłuszał czasami i dźwięki orkiestry i szum rozbijanych śrubami fal…
Żarycz, otoczony przez swoich towarzyszy, stał na pokładzie dotąd, dopóki wybrzeże nie znikło mu z oczu, poczem spiesznie udał się do kajuty swojej, w której się zamknął na cały wieczór…
Wzruszyło go głęboko to pożegnanie robotników, ta głębia uczucia, jaką mu okazały te proste, dobre serca…
Rzuciwszy się na fotel bujany, siedział pogrążony w myślach, — wszakżeż zamknęła się za nim jedna karta życia, jaką będzie ta druga, która się przed nim otwierała?…
Zrozumiała rzecz, że osoba „genjalnego inżyniera polaka“, jak go powszechnie nazywano, stała się ogniskiem uwagi wszystkich pasażerów okrętu, lecz Żarycz skromnie trzymał się na uboczu od wszystkich, unikając zwłaszcza wszelkich owacji, a natrętów, zwracających się do niego z rozmowami, zbywał krótkiemi, urywanemi zdaniami…
Prawie, że pół dnia spędzał w swej kajucie, pochłonięty jakąś pracą tajemniczą, która, jak zapewniał żartami Basię, miała mu majątek zapewnić, przez resztę czasu zaś przebywał stale z Basią i Karskim, na rozmowach lub grach sportowych, przyczem, ku wielkiemu zdumieniu swemu, przekonał się, że młoda dziewczyna była znakomicie wysportowaną we wszystkich nieomal kierunkach, czego po wychowaniu klasztornem nie spodziewał się zgoła.
Całemi też godzinami grywali w tennisa na kortach na pokładzie, lub też pływali w olbrzymich specjalnych basenach pod pokładem…
Gdy jednak „Polska“ weszła na wody Bałtyku, wszystkie te rozrywki i zajęcia ustały odrazu, gdyż wszyscy podróżni prawie cały dzień spędzali na pokładzie, wpatrzeni w przestrzeń, w stronę, w której ukazać się miały zarysy ziemi polskiej…
Radością bezmierną błysnęły oczy Żarycza, gdy ujrzał przylądek Helu i gdy okręt wpłynął na spokojne, błyszczące jak zwierciadło w promieniach słońca, wody zatoki Gdyńskiej…
Na cudny widok rozścielającego się amfiteatralnie na wybrzeżu wielkiego miasta, które wyrosło w przeciągu kilkunastu lat z niczego, na widok portu, w którym aż się roiło od okrętów różnych narodowości, nie mógł już Żarycz powstrzymać swego zachwytu, i łapiąc za rękę stojącą przy nim pannę Basię, rzekł z uniesieniem i dumą:
— Gdym tu był przed laty, była tu marna osada, kilkadziesiąt chat rybackich zaledwie… A teraz… Niech kto ośmieli się twierdzić, że Polacy nie potrafią pracować… Gdy chcą, nawet cuda stwarzać umieją!…
„Polska“ wpłynęła do portu i w krótkim czasie przybiła do brzegu. Na pokładzie zjawili się przedstawiciele władz polskich, i po załatwieniu niezbędnych formalności, pasażerowie stopniowo opuszczać okręt zaczęli, witani na wybrzeżu przez oczekujących na nich najbliższych…
Na inż. Żarycza i jego towarzyszy nikt nie oczekiwał. Opuścili też okręt jedni z ostatnich i z ręcznymi bagażami, niesionymi przez Jacka i tragarzy udali się samochodami do wspaniałego hotelu „Polonja“, gdzie już oczekiwały na nich zamówione telegraficznie pokoje. Na okręcie pozostał tylko szofer, który miał dopilnować wyładowania Rolls Royce’a.
Inż. Żarycz, jadąc przez szerokie, piękne ulice Gdyni, rozglądał się ciekawie wokoło, jednocześnie z zainteresowaniem śledząc wyraz twarzy swoich towarzyszy…
Marcinowa miała minę nabożnie skupioną, cokolwiek zakłopotaną, co chwila też spoglądała na Basię z ukradka, jakby chcąc do niej zastosować swe postępowanie.
Karski patrzał na wszystko z zainteresowaniem człowieka, który już jednak dużo ciekawsze rzeczy widywał, na twarzy jego wzruszenie łączyło się z ciekawością…
Natomiast na twarzyczce Basi, jak w kalejdoskopie, zmieniały się co chwila uczucia: radości, wzruszenia, smutku i znów radości, radości bezgranicznej…
Zdawało się chwilami, że zerwie się, wyskoczy z samochodu i biedz będzie, biedz hen w dal, na zielone pola i łąki, by paść na nie, tulić do serca tą ziemię umiłowaną, upragnioną…
Chciał jej to powiedzieć, gdy naraz samochód zatrzymał się przed wspaniałym podjazdem hotelu i wnet obskoczyła go liczna służba, by pomóc im przy wysiadaniu i znosić bagaże…
Przez tłum służby przecisnął się jakiś jegomość, młody jeszcze, elegancko ubrany, i kłaniając się uprzejmie Żaryczowi, spytał:
— Czy z panem inżynierem Żaryczem mam zaszczyt?…
— Tak jest, — odrzekł tenże zdziwiony.
— Jestem współpracownikiem „Wrzasku Porannego“ przybyłem specjalnie do Gdyni, ażeby pierwszy przywitać znakomitego rodaka z Ameryki i chciałem prosić o malutki wywiad dla naszego pisma…
Żarycz, który uczuwał dziwnie instyktowny wstręt do prasy, żachnął się, odwrócił i spiesznie wchodząc do hotelu, odrzekł:
— Nic nie wiem… żadnych wywiadów nie udzielam!…
Reporter stał przez chwilę zdekoncertowany, poczem zwrócił się do Karskiego, lecz ten odrzekł śpiesznie:
— Nie mam czasu… pan daruje… muszę śpieszyć.
I znikł za Żaryczem w drzwiach hotelowych… Pozostał mu więc tylko Jack, dźwigający walizy lecz i ten wyszczerzył do niego w uśmiechu białe zęby i rzekł:
— Nie mieć czasu… nie zawracać głowa…
Reporter pozostał sam, z dość głupią miną, przed hotelem…
Przez czas pewien wpatrywał się wytrzeszczonemi oczyma w drzwi hotelowe, poczem z rezygnacją machnął ręką, i podążył do telegrafu, ażeby wysłać depeszę do redakcji o przyjeździe inż. Żarycza.
Tymczasem w apartamentach pierwszego piętra sprawca kłopotów nieszczęsnego reportera, uśmiawszy się szczerze z jego miny, tonem wodza wydawał polecenia swej gromadce:
— Proszę państwa, za godzinę wszyscy mamy się stawić na obiad, poczem odpoczywamy aż do jutra… Jutro od rana przez cały dzień zwiedzamy Gdynię i wybrzeże, a pojutrze samochodem podążamy do Warszawy…

IV.

Prasa warszawska otrzymała, między innemi, depeszę z New-Yorku o wyjeździe do Polski inż. Żarycza, i nie zwróciła na nią wielkiej uwagi, zwłaszcza, iż nie wiedziała dokładnie, o kogo chodzi.
W jednych redakcjach reporterzy z całą powagą mówili, że jest to zapewne specjalista filmowy, inni znów, że kandydat na zwycięzcę w wyścigach samochodowych, inni wreszcie, że idzie pewnie o przygotowania do wielkiego lotu okrężnego naokoło ziemi bez zatrzymywania się, i że inż. Żarycz należy do liczby uczestników tego lotu, i przybywa do Polski, ażeby zająć się sfinansowaniem udziału w nim Polski.
W jednej tylko redakcji „Wrzasku Porannego“ znalazł się reporter, który przypomniał sobie, że kiedyś w któremś z pism amerykańskich czytał o wynalazkach inż. Żarycza, i że to zapewne będzie ten sam…
Wynalazca w wieku panowania sportu, samochodów, aeroplanów i radja należał do rzeczy niezwykłych i mógł stanowić sensację niemniejszą od jakiegoś niezwykłego morderstwa, i redakcja „Wrzasku Porannego“ postanowiła wykorzystać ją…
W tym celu wysłała natychmiast depeszę radjową do New-Yorku, z żądaniem przysłania jaknajprędzej szczegółów o inż. Żaryczu, a jednocześnie, dowiedziawszy się o dniu, w którym „Polska“ przybyć miała do Gdyni, wysłała tam jednego z najzdolniejszych reporterów, ażeby zdobył wywiad od Żarycza.
Depesza od reportera, oraz odpowiedź z New-Yorku przyszły prawie że jednocześnie, a naczelny redaktor, przeczytawszy je, aż zatarł ręce z zadowolenia. Była sensacja murowana, pierwszej klasy, na widok której podrętwieją konkurencyjni redaktorzy.
Szkoda tylko, że nie było fotografji inż. Żarycza, lecz i z tem poradzono sobie. Wynaleziono starą fotografję okrętu „Polska“, zdjętą w porcie gdyńskim,, i stojącą tamże grupę paru osób, odwróconych tyłem, a odprowadzających, zdaje się, jakiegoś dygnitarza, odjeżdżającego do Ameryki, zdjętą przed rokiem.
Na pierwszej stronie pod wielkim tytułem:
„Na „Polsce“ do Polski“.
„Przyjazd genjalnego wynalazcy i multimiljonera Polaka, inż. Żarycza z Ameryki do Polski“.
„Nowe horyzonty dla przemysłu polskiego“.
Umieszczono obydwie fotografje, zaopatrzone w podpisy:
„Parowiec „Polska“, na którym inż. Żarycz przybył do Gdyni“.
„Inż. Żarycz z otoczeniem, w chwilę po wylądowaniu na ziemi polskiej“.
Następnie szła depesza własnego korespondenta:
Gdynia. Dziś w południe na parostatku „Polska“ przybył z Ameryki do kraju genjalny wynalazca i multimiljoner amerykański, rodak nasz, inż. Żarycz. Towarzyszą mu w podróży: sekretarz, stenotypistka, lokaj-m urzyn, gospodyni i szofer. Po przybyciu zamieszkał w hotelu „Polonja“, zamierzając po krótkim wypoczynku udać się do stolicy. W tej chwili wyładowują z okrętu wspaniały samochód Roll Royce, oraz niezliczone bagaże inż. Żarycza. W uprzejmej rozmowie z naszym współpracownikiem inż. Żarycz oświadczył, że jest zachwycony widokiem Gdyni, podziwia, że dokonano tyle w tak krótkim przeciągu czasu, oraz, że zamierza osiąść na stałe w kraju… Na zapytanie, czy zajmie się sprawami przemysłu polskiego, odrzekł, że bardzo możebne, tylko musi się rozpatrzeć w sytuacji i konjunkturach“.
A potem następowało:
New-York (radjo od własnego korespondenta). Inż. Andrzej Żarycz, genjalny wynalazca — Polak, współwłaściciel największych w świecie zakładów przemysłowych, rozrzuconych po całej Ameryce, pod firmą: „Inż. Żarycz, Morgan et Co.“, zlikwidował wszystkie swoje interesy i udał się do Polski, ażeby na stałe osiąść w kraju.
Inż. Andrzej Żarycz, urodzony w Wilnie, po ukończeniu gimnazjum w Warszawie, natychmiast po wybuchu wojny europejskiej przedarł się do legjonów, gdzie wstąpił do I brygady, biorąc udział we wszystkich najkrwawszych bitwach. Dosłużywszy się rangi porucznika, po mękach Szczypiorny, znalazł się w szeregach obrońców Lwowa i armji polskiej, walczącej z bolszewikami.
W wojnie r. 1920 walczył bohatersko, zdobywając rangę kapitana, krzyż Virtuti Militari i krzyż Walecznych z czterema okuciami, które uważał zawsze za najcenniejsze odznaki, nie rozstając się z niemi nigdy, odrzucając stale wszystkie niezliczone ordery, jakiemi przeróżne państwa odznaczyć go chciały za jego wynalazki.
Po skończonej wojnie, wystąpiwszy z szeregów wojska, wstąpił na politechnikę w Warszawie, którą ukończył z odznaczeniem, a po dwóch latach studjów we Francji i Belgji, udał się do Ameryki, gdzie rozpoczął pracę w jednej z olbrzymich fabryk maszyn, jako zwykły robotnik, a zwróciwszy następnie drobnym lecz wielce doniosłym wynalazkiem uwagę wszechwładnych władców trustu metalurgicznego, zajął tam stanowisko dyrektora, a po paru innych wynalazkach — współwłaściciela olbrzymich zakładów przemysłowych.
Najważniejsze z genjalnych wynalazków naszego rodaka są: motor spalinowy, lekki, nadzwyczaj mocny, o wielkiej sile, czyniący wielki przewrót w przemyśle samochodowym i aeroplanowym, a który spowodował zniżenie cen samochodów do minimum i uczynił je dostępnymi dla wszystkich; pancerze okrętowe, lekkie bardzo, ze specjalnej kompozycji stali, których nawet największego kalibru pociski przebić nie mogą; specjalne nadzwyczaj tanie motory elektryczne, usuwające w zupełności potrzebę budowania kosztownych elektrowni; maszyny do wydobywania węgla, ułatwiające znacznie pracę górników i zniżające do połowy koszty produkcji; specjalne motory elektryczne, poruszane przy pomocy fal radjowych, a mające olbrzymie zastosowanie w rolnictwie; nowy sposób walcowania stali, nadający się minimalną cienkość, przy zachowaniu jaknajwiększej odporności, i wiele innych.
Według źródłowych informacji, majątek naszego rodaka, inż. Żarycza, sięga 200 miljonów dolarów. Nosi się on z zamiarem włożenia ich w rozwój przemysłu polskiego, stwarzając nowe działy i wykupując go z rąk obcych kapitalistów, a jednocześnie dążąc, ażeby tenże zajął przodujące miejsce w Europie, przez co stworzy poważne niebezpieczeństwo dla przemysłu niemieckiego i angielskiego i przyczyni się do opanowania rynków światowych, przez przemysł polski.
I oto teraz, — kończył patetycznie ten artykuł „Wrzask Poranny“: ten wielki wynalazca, niestrudzony pracownik, który dorównał Edisonowi i Marconiemu, przybywa do kraju, ażeby służyć mu nadal wiedzą swą i majątkiem…
Nie ulega wątpliwości, że kraj cały godnie przyjmie tego najdostojniejszego syna swego…“
Artykuł ten, oczywiście, wywołał wielką sensację w całej Polsce, a konkurentów „Wrzasku Porannego“ doprowadził do wściekłości.
Nie była ona jednak mniejszą od tej, jaka ogarnęła Żarycza, gdy przeczytał go w czasie krótkiego postoju w Bydgoszczy.
Zbladł, zaklnął głośno, co pannę Basię wielce przeraziło, gdyż pierwszy raz widziała go tak złym, zmiął gazetę i rzucił na ziemię.
Potem zwrócił się do Karskiego i rzekł:
— Panie Karski, w Warszawie żaden dziennikarz niema dostępu do mnie… Gdyby się upierali, to Jack…
O tak, mister, — odrzekł, odwracając się, siedzący na przodzie przy szoferze Jack, szczerząc w uśmiechu białe zęby: — jakby się upierać, to ja z nim tak…, — i zrobił parę wspaniałych gestów bokserskich muskularnemi rękoma…

V.

Willa - pałacyk, nabyta w Warszawie na telegraficzne zlecenie Karskiego przy jednej z bocznych ulic Mokotowa na Henrykowie, okazała się bardzo milutką i wygodną. W kilkunastu pokoikach rozlokowali się wszyscy bardzo wygodnie, a rządy nad wszystkiem objęła pani Marcinowa, z energją, nie pasującą jakoś z jej tuszą, komenderująca służbą, złożoną z kucharki i dwóch pokojówek, oraz Jacka, który po pewnym oporze musiał jednak ulec jej tyranji…
Willę otaczał spory ogródek, pełen drzew i kwiatów, na który wychodził wielki taras, będący miejscem ogólnych zebrań w dnie pogodne…
Wspaniały Roll Royce, ku wielkiemu żalowi szofera stanął bezczynnie w garażu, gdyż, nie chcąc nim zwracać ogólnej uwagi, inż. Żarycz w wycieczkach swych po mieście i okolicach posługiwał się skromną Minerwą, zakupioną już w Warszawie.
Płonne jednak były nadzieje Żarycza, że w tym zakątku nikt go odnaleźć nie zdoła i że będzie mógł zażyć spokoju, przynajmniej w pierwszych dniach pobytu w kraju.
Wszystkowiedzący reporterzy wnet wywęszyli tę kryjówkę jego, i wnet rozpoczęły się liczne procesje ich do willi na Henrykowie.
Lecz już przy furtce witał ich Karski, który stanowczym tonem oświadczał, że inż. Żarycz nikogo nie przyjmuje i żadnych wywiadów nie udziela. A gdy nalegania stawały się zbyt natarczywemi, wyłaniała się potężna postać Jacka, który, zawinąwszy rękawy i stanąwszy w pozycji bokserskiej, zdradzał niekłamaną chętkę połamania żeber natrętowi. Poza tem z poza ogrodzenia szczerzyły olbrzymie kły i ujadały zawzięcie dwa niezbyt gościnnie usposobione, wielkie dogi…
Odchodzili więc reporterzy jak niepyszni, widząc, że tu nic wskórać nie zdołają.
W pismach jednak mimo to ukazały się nader fantastyczne szczegóły, rzekomo z wywiadu z sekretarzem Żarycza, zaczerpnięte, że biedny Karski chwytał się za głowę, wywołując tem tylko uśmiech na usta inżyniera.
Lecz ogłoszenie przez prasę adresu Żarycza stało się powodem nowej plagi. Oto trzy razy dziennie poczta dostarczała tak olbrzymie ilości listów z całego kraju, że biedna panna Basia nie mogła nadążyć z otwieraniem ich.
I z tem jednak poradził sobie Żarycz. Przyjął jej pomocnicę, polecając tylko zachowywać listy o charakterze urzędowym, pozostałe zaś stróż z pomocnikiem odnosili koszami do kuchni, pod piec, wywołując znów biadania pani Marcinowej, że jej kuchnię do szczętu zapaskudzą…
Patrząc na tę istną powódź listów, Żarycz rzekł z pełnym melancholji uśmiechem do panny Basi i Karskiego:
— Przez te parę lat mej nieobecności w kraju, ludzie nie oduczyli się jednej rzeczy — żebraniny, a nie nauczyli drugiej — pracy… Gdyby zsumować te wszystkie prośby i żądania pożyczek i zapomóg, napewno uzyskalibyśmy sumę wyższą aniżeli majątek wszystkich obywateli Stanów Zjednoczonych razem wziętych… że zaś takiego majątku nie posiadam, jak rówmeż i me mam chęci dzielenia się tem, co posiadam, z bliźnimi — do pieca z tem wszystkiem…
Wreszcie po paru dniach ciekawość, wywołana przyjazdem inż. Żarycza uspokoiła się, prasa zajęta jakąś niezwykłą zbrodnią, przestała o nim pisać, a i powódź listów, na które nieudzielano odpowiedzi zmniejszyła się, ku radości panny Basi, znacznie…
Korzystając z tego „odprężenia“ ciekawości, inż. Żarycz na całe prawie dnie opuszczał willę i niepoznany przez nikogo krążył po ulicach miasta, przypatrując się ruchowi, zmianom jakie zaszły w czasie jego nieobecności, życiu mieszkańców, jednem słowem jak mówił pannie Basi i Karskiemu, badał Warszawę.
A badania te swoje prowadził specjalnie na krańcach stolicy, w dzielnicach robotniczych, gdzie gnieździło się najstraszniejsze ubóstwo, gdzie nędza z występkiem w parze sobie chodziły, z nienawiścią patrząc na dzielnice śródmieścia lub nowozbudowane dzielnice willi, gdzie zamieszkiwała warstwa zamożna, posiadająca, stolicy…
Obserwował to wszystko Żarycz, niejednokrotnie nawiązywał rozmowy z mieszkańcami tych dzielnic badając, ich ostrożnie, ażeby nie wzbudzić nieufności, oglądał przy tej sposobności ich mieszkania, poczem zamyślony wracał do willi, gdzie zamknąwszy się w swoim pokoju, pracował żarliwie, wertując jakieś dzieła i pisma, kreśląc coś, obliczając…

Późna noc nieraz zastawała go przy tej pracy zagadkowej, a ciągnęło się to przez cały miesiąc…
VI.

Minister skarbu, człowiek jeszcze młody, o energicznym wyrazie twarzy rozumnej i szczerej, siedział przy biurku, pogrążony w pracy, gdy, po uprzedniem zapukaniu, wszedł sekretarz i podając mu bilet wizytowy, rzekł:
— Ten pan, panie ministrze, prosi o przyjęcie.
Spojrzał minister na bilet i ujrzawszy na niem nazwisko

Inż. Andrzej Żarycz,

rzekł z ożywieniem:
— Proszę natychmiast!…
Wiedział wszystko o Żaryczu, i interesowało go bardzo, z czem ten miljoner amerykański do niego przychodzić może… Wstał też na przywitanie jego i podając mu rękę rzekł:
— Szczerze rad jestem z poznania pana, panie inżynierze… Skłonił mu się Żarycz, a zajmując miejsce w fotelu przy biurku, rzekł:
— Panie ministrze, przychodzę w sprawie nader doniosłej dla państwa… że zaś nie chciałbym jej powtarzać dwukrotnie, prosiłbym bardzo o wyjednanie mi audjencji u pana Prezydenta Rzeczypospolitej, na której pragnąłbym gorąco, ażeby był obecny Prezes Rady Ministrów i pan, panie ministrze… Wtedy przedstawię panom mój projekt i od was zależeć będzie przyjęcie go…
— Zaraz tę sprawcę załatwię, — odrzekł minister, poczem porozumiawszy się telefonicznie z obydwoma dostojnikami, uzyskał wyznaczenie audjencji na dzień następny, na godz. 11 rano.
Podziękował mu Żarycz i wyszedł, a minister długo rozmyślał nad tem, jaki to może być projekt tego amerykanina…
Na audjencję stawił się Żarycz punktualnie i przedstawiony przez Ministra Skarbu, przyjęty został bardzo serdecznie zarówno przez Prezydenta, jak i Prezesa Rady Ministrów, którzy wypowiedzieli cały szereg komplementów pod jego adresem.
Po zamienieniu jeszcze kilku zdań obojętnych, konwencjonalnych, inż. Żarycz rzekł naraz:
— Wybaczcie, panowie, że przystąpię teraz do wyłuszczenia celu mojej bytności tutaj…
A gdy ci, trochę zaciekawieni, odrzekli:
— Prosimy bardzo, — ciągnął dalej:
— Muszę wyznać panom szczerze, że głównym celem mego życia nie jest robienie wynalazków i majątku, lecz zwalczanie komunistów, uważając to pierwsze jedynie za środek, lekarstwo i broń w walce z tą straszliwą chorobą, która, jak trąd, toczy zdrowy organizm państw, zwłaszcza powstałych po wielkiej wojnie…
Przebywając w Ameryce, obserwowałem bacznie wszystko, co się tu w kraju naszym działo, i doszedłem ostatecznie do przekonania, że stosowanemi dotychczas środkami, że tak powiem, chirurgicznemi, to jest przez stosowanie represji policyjnych i sądowych, zła się nie usunie, że przeciwnie, przez tworzenie rzekomych męczenników ideowych, przyczynia się tylko do zwiększenia liczby zwolenników haseł, nie tylko płynących, ale i gorliwie krzewionych i popieranych przez naszych sąsiadów z wschodu i zachodu… Zresztą, dowodem tego są cyfry…
Żywioły robotnicze w znacznym stopniu opanowane są przez tą zarazę, i gdyby nie stanowiły znacznej mniejszości w państwie, gdyby nie potrzebowały liczyć się ze znaczną przewagą ludności rolniczej, będącej z natury swojej, pomimo pozornego radykalizmu, zachowawczą, już dawno by wystąpiły przeciwko klasom posiadającym, dążąc za przykładem i podburzeniami Moskwy, do zaprowadzenia dyktatury proletarjatu… Nie mając jednak pewnika zwycięstwa, wstrzymują się, czekając na odpowiednią chwilę, a tymczasem, pod wpływem Niemiec, tamują rozwój przemysłu polskiego.
Osiągnąwszy wreszcie mój pierwszy cel, to jest zdobywszy majątek, postanowiłem przystąpić do urzeczywistnienia głównego zadania mego życia — to jest walki z komunizmem…
W tym celu właśnie przybyłem do kraju i przez szereg dni badałem na miejscu możebnie gruntownie sprawę. I oto przyszedłem do dwóch wniosków: pierwszy — że polskie sfery posiadające są nader krótkowzroczne, że nie patrzą prawie wcale w przyszłość, że zachowują się zupełnie obojętnie wobec istotnych potrzeb szerokich mas, same kując broń przeciwko sobie, same szykując sobie los taki, jaki spotkał sfery posiadające w Rosji…
Pozatem są one nawskroś przeżarte przez egoizm, gdyż żądając dla siebie przywilejów, rozporządzając przytem znacznemi środkami, zamiast obrócić je na podniesienie dobrobytu i rozwój kraju, trzymają je prawie bezprocentowo w bankach zagranicznych… A jednak te miljony, leżące tam bezużytecznie, użyte w kraju, przyniosłyby i im znaczny dochód, i krajowi olbrzymi pożytek…
— Po drugie — zaraza komunizmu nie przeżarła jeszcze zupełnie organizmu naszego robotnika, stanowi ona raczej nalot, wywołany złemi warunkami bytu, coś w rodzaju wysypki, którą przy użyciu pewnych środków leczniczych usunąć będzie można… Na szczęście rdzeń duszy robotnika polskiego pozostał nietknięty, jest tylko chwilowo chory, lecz gdy usunie się przyczyny tej choroby, gdy da mu się dawkę lekarstwa, że tak powiem, przeciwkomunistycznego, ozdrowieje i stanie się, jak dawniej, wiernym i oddanym obywatelem państwa… Właśnie takie lekarstwo chciałbym zaproponować panom, — zakończył inż. Żarycz.
Z zajęciem słuchano go, a gdy skończył, Prezydent rzekł:
— Wywody pana, panie inżynierze, są bardzo ciekawe, przyczem zaznaczę, że w zupełności je podzielamy… Rozumiemy dobrze, że przyczyną szerzenia się komunizmu są cieżkie warunki gospodarcze kraju, przeżywane, notabene, przez całą Europę… Walczymy z całym wysiłkiem, ażeby je usunąć, lecz tyle na naszej drodze piętrzy się trudności, tyle powstaje coraz nowych problemów i zawikłań, że dojść do pożądanego wyniku tak prędko, nie możemy… Stąd też i wypływa nasz dotychczasowy system walki z komunizmem środkami policyjnemi, który, dobrze wiemy, że sprawy nie załatwia…
— Każde lekarstwo, — rzekł następnie Prezes Rady Ministrów: z dręczącą nas, jak pan słusznie powiedział, chorobą komunizmu, przyjmiemy z wdzięcznością… Proszę, niech pan wyjaśni swój projekt…
— Panowie, — odrzekł inż. Żarycz: nie będę was nużyć długiemi wywodami: Lekarstwo na to zło stanowią tylko pieniądze. Państwo, które powstało z ruiny wojennej, tak jak Polska, pieniędzy tych niema i długo muszą w niem wszyscy pracować, ażeby, nie mówię już doprowadzić je do dobrobytu, ale odrobić zaniedbanie i klęski tylu lat niewoli… Zbyt powolna ta droga, wiem dobrze o tem… Lecz w czasie mej pracy na obczyźnie Bóg pozwolił mi zebrać majątek, który postanowiłem pożyczyć Ojczyźnie na warunkach, które wyłożyłem w tem oto piśmie…
To rzekłszy, podał Prezydentowi arkusz papieru, który tenże z Prezesem Rady Ministrów i Ministrem Skarbu przeglądać począł…
— Sto pięćdziesiąt miljonów dolarów! — wyrzekli z podziwem i szacunkiem, a gdy skończyli, Prezydent, ściskając dłoń Żarycza, rzekł szczerze wzruszony:
— Panie inżynierze… Pozwól wyrazić sobie mój podziw i uznanie… To, co czynisz dla Polski, jest wielkie i musi przyczynić się nie tylko do zwalczenia komunizmu, ale i do postawienia Polski w rzędzie najpierwszych mocarstw świata… Co do mnie, warunki pana akceptuję w zupełności i uznaję nie tylko za słuszne, ale i nader doniosłe…
— W zupełności podzielam nie tylko zdanie, ale i uczucia pana Prezydenta, — dorzucił Prezes Rady Ministrów: i dziś jeszcze zwołam Radę Ministrów na posiedzenie, na którem propozycję i warunki pańskie przedstawię do zatwierdzenia…
— Prosiłbym tylko o dwie rzeczy, — rzekł inż. Żarycz: o zachowanie jaknaściślejszej tajemnicy co do osoby mojej, jak również o dopuszczenie mnie do udziału w naradach przy opracowywaniu szczegółowem warunków użycia pożyczki…
— Zastosujemy się w zupełności do życzenia pana, — odrzekł Prezes Rady Ministrów.
Pożegnał się inż. Żarycz i wyszedł, a tegoż dnia jeszcze odbyło się tajne nadzwyczajne posiedzenie Rady Ministrów, na którem odczytany przez Prezesa projekt pożyczki inż. Żarycza został z entuzjazmem jednomyślnie przyjęty…
Rozpoczął się szereg konferencji w poszczególnych ministerstwach, a udział w nich brał Żarycz, w niektórych zaś, w ministerstwie robót publicznych zwłaszcza, i prezydent miasta, którego zobowiązano do zachowania ścisłej tajemnicy…
Rozmowy te nie przedostały się poza ściany gabinetów, tajemniczością swoją drażniąc szczególnie prasę, która za wszelką cenę przeniknąć je pragnęła…
Napróżno jednak…
Odbyło się w końcu parę poufnych posiedzeń Rady Ministrów, aż wreszcie po miesiącu komunikat urzędowy ujawnił te wszystkie tajemnice, stanowiące nie byle jaką sensację nie tylko dla społeczeństwa polskiego…
Brzmiał on jak następuje:
„Po szeregu konferencji i narad Rząd Rzeczypospolitej Polskiej zawarł z kapitalistą amerykańskim polakiem, którego nazwisko na wyraźne żądanie pozostać ma w tajemnicy, umowę o pożyczkę w wysokości 150 miljonów dolarów w złocie, na warunkach następujących:
1) pożyczka udzielona zostaje na przeciąg lat 50.
2) procent od pożyczki liczony będzie w stosunku 8% rocznie, przyczem przeznaczony zostaje na cele, wymienione niżej, a omówione w oddzielnie zawartym akcie.
3) w razie śmierci pożyczkodawcy i nie pozostawienia przez niego prawnych spadkobierców, cała suma przechodzi na własność państwa polskiego, z zastrzeżeniem, iż wszystkie warunki, odnośnie procentów, z wyjątkiem ostatniego punktu, zachowane będą na przyszłość i ściśle przestrzegane.
Przeznaczenie sum procentowych jest następujące:
3 procent przeznaczone zostaje na zapoczątkowanie przy ministerstwie pracy i opieki społecznej specjalnego funduszu emerytalnego dla weteranów pracy. Ogólne zarysy statutu tej fundacji przedstawiają się jak następuje: Każdy pracownik, czy pracownica, zarówno umysłowi, jak i fizyczni, bez względu na wyznanie, o ile nie posiadają mienia własnego, wystarczającego na utrzymanie, lub też nie posiadają emerytury na mocy istniejących ustaw, o ile przez cały ciąg życia swego pracowali bez przerwy i nie byli karani za przestępstwa natury kryminalnej, po dojściu do 60 roku życia otrzymywać będą z kasy państwowej zaopatrzenie, wystarczające na dostatnie utrzymanie. Po śmierci takiego emeryta, wdowa po nim, o ile nie jest zdolną do pracy i przekroczyła 50 rok życia, otrzymywać będzie podobne zaopatrzenie w odpowiedniej wysokości.
¾ procent przeznaczone zostaje na popieranie nauki i kultury w Polsce, to jest: na subsydja dla uczonych polskich, na badania naukowe, na stypendja, na nagrody za najlepsze prace naukowe, literackie i artystyczne.
¼ procent przeznaczony zostaje na utrzymanie domów sierocych, na kształcenie i wychowanie sierot na pożytecznych obywateli państwa polskiego.
3 procent przeznaczone zostaje na budowę domów mieszkalnych dla pracowników umysłowych i fizycznych, ażeby dać im mieszkania obszerne, słoneczne, suche, zaopatrzone we wszystkie nowoczesne wygody; domów ludowych, szkół, szpitali, schronisk i innych gmachów użyteczności publicznej.
1 procent wypłacany będzie pożyczkodawcy.
Pożyczka, uzyskana w ten sposób, użytą zostanie na cele inwestycyjne, w pierwszym rzędzie, celem podniesienia przemysłu i rolnictwa, budowę linji kolejowych i szos, osuszanie terenów bagnistych na Polesiu, regulację rzek.“
Krótki, suchy, urzędowy komunikat ten przyjęty został z entuzjazmem przez całą prasę, bez różnicy przekonań politycznych. Nawet wroga państwu polskiemu prasa komunistyczna, wyrażała się o nowej pożyczce oględnie, zaznaczając tylko, że to nowa pułapka burżuazyjna, celem utrudnienia masom pracującym osiągnięcia ich dążeń — rządu robotniczo-chłopskiego i dyktatury proletarjatu.
Natomiast pozostałe pisma, wymieniając otwarcie nazwisko inż. Żarycza, jako owego tajemniczego „pożyczkodawcy“, wyrażały opinję, że czyn ten w pierwszym rzędzie zada cios śmiertelny potwornej ohydzie bolszewizmu, gdyż przez podniesienie dobrobytu ogólnego zniknie podłoże dla agitacji wywrotowej.
„Mądry, partjotyczny i obywatelski czyn inż. Żarycza, który zebrane wytężoną pracą, dzięki genjalnym wynalazkom, na obczyźnie miljony oddał ofiarnie ojczyźnie, wpłynie w imponujący wprost sposób na podniesienie dobrobytu w państwie, a jednocześnie i na stopniowy zanik komunizmu w Polsce. Wylęgły na podłożu nędzy, braku pracy, fatalnych warunków mieszkaniowych, ten potworny płód zwyrodnialców Wschodu, straci grunt pod nogami, gdy jakby pod skinieniem różdżki czarodziejskiej, skutkiem wzmożonego ruchu budowlanego, ruszą wszystkie warsztaty pracy, gdy robotnik, dobrze wynagradzany, przestanie troskać się o jutro, ba, nawet o starość, do czasu tego żebraczą, gdy zostanie mu ona zabezpieczoną przez fundusz; emerytalny.
Przenosząc się z mrocznych suteryn do jasnych, widnych mieszkań, jaśniej pocznie patrzeć na świat, poczuje się pełnoprawnym obywatelem tego państwa, a nie wyzutym ze wszystkiego parjasem. Dzieci robotników, wychowywane dotychczas w nędzy i ciemnocie, rzucone, skutkiem ciągłego przebywania na ulicy, na pastwę złego, dzięki szkołom, dzięki oświacie i opiece, jaką będą otoczone, wyrosną na dzielnych, prawych obywateli państwa.
I wieś poczuje również dobroczynny wpływ pożyczki inż. Żarycza. Inwestycje w rolnictwie, tani kredyt, nowe drogi, sieć szkół, racjonalnie przeprowadzona reforma rolna, — wszystko to przyczyni się do podniesienia dobrobytu włościan, a zwłaszcza małorolnych. Wszystko to wróży ostateczną zagładę tej straszliwej klęsce społecznej, jaką jest komunizm.
Parę lat wytężonej pracy postawi Polskę na pierwszem miejscu wśród państw Europy. A wszystko to sprawił ofiarnym czynem swoim inż. Żarycz.
A może przykład ten zachęci naszych sobków arystokratów i przemysłowców, trzymających bezużytecznie kapitały swoje w bankach zagranicznych, i skłoni ich do przeniesienia tychże do kraju i ulokowania w przemyśle, handlu i rolnictwie. Czekamy. Niech czynią to prędko, o ile nie chcą się znaleść poza nawiasem społeczeństwa“.
W podobnym tonie utrzymane były artykuły wszystkich prawie pism.
Do inż. Żarycza, do willi na Henrykowie, udały się z podziękowaniem liczne delegacje przeróżnych instytucji naukowych, społecznych, oświatowych i robotniczych, lecz przyjmujący je Karski oświadczał wszystkim, że inż. Żarycz wyjechał na dłuższy przeciąg czasu.
A w parę dni potem w prasie pojawiła się następująca wzmianka:
„Jak się dowiadujemy, inż. Żarycz odmówił stanowczo przyjęcia orderu Orła Białego. Według oświadczenia jego, uznaje on tylko krzyż Virturi Militari i krzyż Walecznych, jako zdobyte krwią własną na polu walki za Ojczyzn. Wszelkie zaś inne ordery, jako nagrodę ze spełnienie prostego obowiązku obywatelskiego, uważa za niewłaściwe“.
Podniosło to jeszcze popularność Żarycza wśród mas i otoczyło go pewnym nimbem.

VII.

Podczas gdy Warszawa, a z nią Polska cała przeżywała wrażenia sensacyjnej, a tak dla państwa zbawiennej i dobroczynnej „pożyczki inżyniera Żarycza“, jak ją popularnie nazywano, przemieście Ochota miało również swoją sensację, która wywołała pewne poruszenie wśród mieszkańców tej dzielnicy.
Oto na gruntach państwowych, położonych między Wiktorynem a Szczęśliwicami, zaczęto naraz budowę fabryki, i to fabryki, zakrojonej na olbrzymią skalę.
Widok robotników ziemnych, kopiących doły pod fundamenty, samochodów ciężarowych, zwożących cegłę i inne materjały budowlane, nic dziwnego że poruszyły całą dzielnicę, która wśród mieszkańców swoich największy liczyła odsetek bezrobotnych. A przecież każda nowa fabryka, każdy nowy warsztat pracy, to garść ludzi, wyrwanych głodowi i nędzy, uchronionych przed samobójstwem i zbrodnią…
Niedziwota też, że tłumy chodziły oglądać nową budowlę, która wyrastała z ziemi poprostu jak na drożdżach.
A budowano ją w sposób trochę dziwny, inny niż wszystkie fabryki. Przedewszystkiem zajmowała ona teren duży, wynoszący prawie dziesięć hektarów, następnie zaś jednocześnie z budynkami wznoszono wokoło bardzo wysoki mur, kryjący wszystko, co się na terytorjum fabryki dziać mogło, przed oczyma ciekawych…
Podniecało to jeszcze bardziej ciekawskich mieszkańców Ochoty, którzy za wszelką cenę dowiedzieć się chcieli, jaki rodzaj produkcji fabryka prowadzić będzie.
Robota wrzała, mury rosły jak na drożdżach, a podczas gdy jedna partja robotników wykańczała budowle, inna równała i oczyszczała teren podwórka, robiąc z niego coś nakształt boiska sportowego, tylko w olbrzymim zakresie. Jednocześnie znów inne gromady robotników przeprowadzały kanalizację, wodociągi, gaz i elektryczność…
Nadzór nad robotnikami sprawowało, oprócz majstrów — przedsiębiorców, prowadzących je, pięciu nikomu nieznanych ludzi, przybyłych widocznie zdaleka, odróżniających się od wszystkich ubiorem, postawą i zachowaniem…
Byli to ludzie w wieku od 30 — 40 lat, wysocy dobrze zbudowani, silni bardzo z wyglądu, wygoleni, o jasnych czuprynach, weseli, wydający rozkazy krótko, lecz wyraźnie, a przytem sami nieraz biorący się do roboty, w której wykazywali wielką sprawność… Mówili po polsku, lecz z jakimś dziwnym akcentem cudzoziemskim, a zapytani o sprawy, nie mające związku z robotą, nigdy nie odpowiadali.
Mieszkali w namiocie, rozpiętym na terytorjum fabrycznem, czekając widocznie na wykończenie budynku mieszkalnego. Byli bardzo czyści, kąpali się codziennie, ubierali się z pewną skromną elegancją, a zapytywany o nich człowiek, posługujący im, nic więcej nad to powiedzieć nie umiał, że byli bardzo weseli, rozmawiając z sobą jakimś niezrozumiałym językiem, że czytali w godzinach wolnych dużo książek i gazet polskich i innych, lub zabawiali się sportem. Chodzili często do teatru lub kina, lecz nie wszyscy razem, gdyż zawsze dwóch pozostawało w domu, jakby na straży…
Właściciela czy też dyrektora tej tajemniczej fabryki nigdy nikt nie widział. Przyjeżdżał tylko od czasu do czasu jakiś młody człowiek, który przywoził plany, odbywał konferencje z przedsiębiorcami budowlanymi i tymi pięcioma tajemniczymi osobnikami i odjeżdżał. Nawet należność za wykonane roboty wypłacał przedsiębiorcom ów młodzieniec czekami na Bank Polski.
Skończono wreszcie roboty. Osadzono w mur potężną żelazną bramę, a sam mur uwieńczono szeregiem żelaznych kolców, broniących dostępu do wnętrza. Wtedy znów ukazały się potężne samochody ciężarowe, zwożące skrzynie, snać z maszynami.
Zgłaszało się też wielu robotników, pragnących otrzymać pracę, lecz na bramie wisiała olbrzymia tablica, głosząca, że miejsc żadnym niema, i że nikogo przyjmować się nie będzie…
Znaleźli się jednak śmiałkowie, którzy pukali do furty, lecz wtedy uchylało się w niej okienko, czyjaś ręka wskazywała tablicę, i okienko zamykało się z trzaskiem.
Ta tajemniczość nowej fabryki, a zwłaszcza krążące wieści o bogactwach niezliczonych, kryjących się w jej wnętrzu, zainteresowała również przedstawicieli bractwa, rozmnożonego szczególnie na Ochocie, a pozostającego stale w niezgodzie z siódmem przykazaniem i artykułami Kodeksu Karnego, i pewnej nocy wybrali się oni na wyprawę, ażeby zbadać szczegółowo całą sprawę, wyjaśnić zagadkę i przytem obłowić się cokolwiek…
Korzystając z ciemności nocy bezksiężycowej, zaopatrzeni w latarki elektryczne i wszelkie narzędzia swojego fachu, zarzuciwszy na szczyt muru drabinki sznurowe, które z łatwością można było przełożyć na drugą stronę, wspięli się na mur i tu naraz… rozpoczęła się tragedja…
Oto w chwili, gdy dotknęli kolców, wieńczących szczyt muru, ażeby przesadzić go, poczuli naraz jakieś dziwne, zagadkowe uderzenie, jakby potężną pałką, uderzenie, sprawiające wrażenie gruchotania kości, a jednocześnie ostry ból przeszył ich ciało, co zaś najważniejsze nie mogli zupełnie oderwać rąk od muru, jakby przykuci do niego.
Nieludzki wprost ryk wydarł się z ich piersi… Niezważali już na nic, zapomnieli wprost o grożącem im niebezpieczeństwie na wypadek zjawienia się policji, nie straszną im była obawa więzienia… Woleli to, niż ten ból straszliwy, niż to przymusowe, bez możności wyzwolenia się, przykucie do szczytu muru.
Wrzask ich przeraźliwy odniósł skutek… Na terytorjum tak nęcącej ich fabryki rozległo się gwałtowne ujadanie psów, a po chwili zabłysło światło elektryczne i oświetliło cztery wijące się na szczycie muru postacie przeciwników siódmego przykazania.
Jednocześnie stanęło pod murem pięć rosłych postaci, w narzuconych naprędce ubraniach, i spytało:
— A co wy tam robicie?…
Z ust przywódcy wyprawy, słynnego na całą nietylko Ochotę, ale i Wolę, Franka Bawoła, przezwiskiem „Cwaniak“, wydarł się głuchy ryk, w który m z trudem można było rozróżnić pojedyncze wyrazy:
— Puszczajcie nas!… psia krew!… cholery!… mordują!… wasza mać!…
A wtórowały mu ryki i przekleństwa wszystkich towarzyszy.
Głośny śmiech stojących pod murem mieszkańców fabryki był im odpowiedzią…
— Co? jeszcze wymyślacie i klnięcie, — rzekł jeden z nich: posiedźcie sobie za to tam, aż przyjdzie policja i zdejmie was…
— Niech nawet sam djabeł przyjdzie, byle nas uwolnił! — ryczał Franek.
Stojący na dole zamienili z sobą słów parę w obcym języku, poczem dwóch z nich przyniosło drabinę, przystawiło ją do muru, i wszedłszy na nią, jednego za drugim odrywali opryszków od kolców, przerzucając następnie na podwórze fabryki, gdzie pozostali przyjmowali ich uprzejmie z rewolwerami w ręku, a obrewidowawszy szczegółowo i zabrawszy broń i narzędzia, ustawiali jednego przy drugim.
Skończono ceremonję zdejmowania z muru opryszków, którzy skurczeni, przeróżnymi ruchami starali się przywrócić władzę zdrętwiałym członkom.
— Co z wami zrobić? — spytał starszy z pośród „amerykanów“.
— A róbcie co chcecie, do cholery ciężkiej, — burknął Franek: złapaliście nas, djabli… Wołajcie policji…
„Amerykanie“ naradzali się znów w obcym języku, poczem starszy z nich rzekł:
— Nie, nie będziemy wołać policji, bo po co robić kram… Rozprawimy się z wami po naszemu, po amerykańsku, ażebyście na przyszłość zaniechali podobnych wypraw i dziesiątemu zapowiedzieli, żeby nie odważał się…
I podczas gdy dwaj trzymali oprychów w szachu grozą wymierzonych luf rewolwerowych, dwaj inni jednego za drugim z nich rozciągali na ziemi, a piąty bił szpicrutą z całej mocy, powtarzając:
— A nie kradnij!.. Pracuj, a nie kradnij!…
Po ukończeniu tej bezkrwawej egzekucji, wyczerpanych walką z prądem elektrycznym na szczycie muru, oraz bastonadą opryszków, w asyście ujadających psów, odprowadzono do furty i wyrzucano za nią, przykładając na pożegnanie, na pamiątkę, po parę uderzeń batem…
Po tak niegościnnem przyjęciu, uciekali, ile im tylko sił starczyło, przysięgając jednocześnie uroczystą pomstę tym „amerykanom“, a zarazem ślubując w głębi duszy, że nikomu o tem zajściu opowiadać nie będą… Mimo to jednak wieść o tem rozeszła się szeroko nie tylko po całej Ochocie, ale i po Warszawie, budząc w pierwszym rzędzie zaciekawienie reporterów.
Urządzili wyprawę do tajemniczej fabryki, lecz spotkawszy tam nader nieuprzejme przyjęcie, odejść z kwitkiem od zamkniętej bramy musieli, a nie mając żadnych konsekwentnych i realnych danych, poprzestać musieli na tem, co im bujna fantazja dyktowała…
Przy tej sposobności, wiążąc fakty jedne z drugiemi, wyciągnięto i nazwisko inż. Żarycza, które związano z tajemniczą fabryką…
A w fabryce tymczasem wrzała praca, montowano maszyny, przeprowadzano instalacje, a wszystko to wykonywało owych pięciu „amerykanów“, jak ich nazwał Franek Bawół i jego towarzysze, według planu i pod kierunkiem.. Żarycza, który wydawał im polecenia za pośrednictwem Karskiego, od czasu do czasu wczesnym rankiem lub późnym wieczorem odwiedzając roboty i kontrolując ich bieg…

VIII.

Uzyskana tak niespodziewanie i na niebywałych wprost warunkach pożyczka wzmocniła wielce stanowisko rządu…
Lecz, że i na słońcu bywają plamy, i że to, co raduje jednych, z natury rzeczy musi martwić drugich, więc i ten radosny dla Polski fakt, musiał wywołać łatwo zrozumiałe niezadowolenie sąsiadów jej — ze wschodu i zachodu.
Sąsiad zachodni rozumiał dobrze, że plan ekspansji gospodarczej jego na wschód zostanie zahamowany, że zdobywszy znaczne środki pieniężne, Polska pod względem handlowym i przemysłowym wyemancypuje się z zależności od niego, że przeciwnie nawet, rozwinąwszy skutkiem tej pomocy przemysł swój i doprowadziwszy go do najwyższego rozwoju, stanie się nader groźnym dla niego konkurentem na rynkach światowych.
Jednocześnie zrozumiał, że prowadzona z takim wysiłkiem, celem uzyskania zdobyczy politycznych, wojna gospodarcza, z chwilą tą jest skończona, i to skończona zupełną przegraną.
Potężny pod względem gospodarczym naród polski tem mniej będzie skłonny do ustępstw na polu politycznem, a przytem z roli skromnego do czasu tego protegowanego wielkich mocarstw, przechodzi na stanowisko równego im potentata, możny głos swój rzucającego na szalę wypadków i rozstrzygnięć światowych.
Inne cokolwiek były powody niepokoju sąsiada wschodniego. Tu już względy gospodarcze odgrywały znacznie mniejszą rolę, natomiast na plan pierwszy wysuwały się względy natury politycznej.
Prowadzona od lat wielu agitacja wywrotowa w państwie polskiem, opierająca swe istnienie przeważnie na ubóstwie kraju i nędzy, panującej wśród szerokich mas, od jednego zamachu zniweczoną została. Zatruty krzew, przez tyle lat z takim wysiłkiem hodowany, nie miał wydać tak upragnionych owoców, a przeciwnie obrócić się miał nawet przeciwko tym, którzy go zasadzili…
Gdyż nie tylko utrata wpływów w Polsce przerażała władców Sowieckiej Rosji, lęk ich przejmował i o wpływy we własnym kraju… Toż żyjący w ustawicznej nędzy, wyzyskiwany pod każdym względem robotnik i chłop sowiecki, oszałamiany tylko wciąż opowiadaniami o legendarnej władzy proletarjatu, w której jednak żadnego nie brał udziału, widząc dobrobyt robotników i chłopów sąsiedniego państwa ,,burżuazyjnego“, przejrzy wreszcie na oczy i zwróci się przeciwko tym, którzy łudząc go ustawicznymi obietnicami „raju“, dali mu wzamian tylko nędze, głód i wyzysk… Wiedzieli też i o tem, że cierpliwość tego najcierpliwszego z ludów ma również swoje granice, lecz gdy tamy pękną, gdy lud ten stanie wobec całej jawności oszustwa, jakie względem niego i kosztem jego uprawiano, nastąpi wybuch, którego skutki straszliwe będą, a żywiołowa zemsta tego ludu, zemsta okrutna, której go sami nauczyli, zmiecie ich z powierzchni ziemi.
Z tych powodów właśnie zrozumiałym był ich niepokój, tem większy, że czuli dobrze, iż temu, co się w Polsce działo, przeciwdziałać nie mogli, że byli bezsilni wobec wszystkiego…
Wyrazem tych niepokojów były niezliczone depesze szyfrowane i kurjerzy, krążący między Warszawą a Berlinem i Moskwą. Niezależnie od depesz, ruch wielki panował w gmachu przy ul. Poznańskiej i Pięknej, które na skutek polecenia swych rządów porozumiewały się z sobą celem znalezienia wspólnych dróg działania.
Sytuacja była rzeczywiście trudną, zwłaszcza że Polska nie dawała żadnych powodów do zaczepki. Myśl o wojnie trzeba było odrzucić, gdyż wtedy przeciwko państwom napadającym, wystąpiłyby nie tylko inne państwa, zainteresowane w naprawie stosunków gospodarczych w Europie, a którym wojna mogłaby znów na długie lata zaszkodzić, lecz i własne ludy, które pragnęły tylko pokoju i drżały na samą myśl powtórzenia się straszliwej historji lat 1914 — 1918.
Zresztą zaatakowanie Polski w chwili, gdy przed nią roztwierały się szeroko wrota dobrobytu i pomyślności, wywołałoby postawienie pod bronią całej jej ludności, która z rozpaczliwem męstwem broniłaby swej wolności i własności.
Wreszcie wszystkim pamiętny był rok 1920, i powtórzenia się jego nikt nie pragnął.
Usiłowania wywołania dezorganizacji w życiu państwowem i gospodarczem Polski przez wywoływanie strejków również zawiodły… Robotnicy sami najlepszą na te usiłowania dali odpowiedź, gdyż podmawiających ich do tego agitatorów przyjęli tak wrogo, a w wielu miejscach nawet pobili tak dotkliwie, że ci za żadną cenę ważyć się na to nie odważali…
Próby wywołania zamętu na kresach przez napaści band dywersyjnych, zawiodły w zupełności, gdyż zlikwidowała je natychmiast straż obrony pogranicza przy wydatnej pomocy ludności miejscowej, a napastnikom dotkliwie przetrzepano skórę....
Czując chwiejący się pod nogami grunt, widząc niebywałą wprost utratę wpływów wśród mas, nieoficjalny przedstawiciel Kominternu, występujący pod maską radcy handlowego, Zielenogorskij, onże Grünberg, zwołał poufną naradę wszystkich działaczy komunistycznych, oraz licznych w Warszawie wysłańców Kominternu.
Narada odbyła się w lokalu, położonym przy jednej z najruchliwszych ulic miasta, a przytem w domu przechodnim, ażeby jaknajmniej zwracać uwagę. W niewielkiej sali zebrało się kilkunastu mężów, a drzwi strzegli wierni i pewni czekiści, ażeby ktoś niepożądany nie przerwał ich czasem.
Zagaił posiedzenie radca Zielenogorskij, przedstawiając sytuację, jaka się wytworzyła w Polsce i wzywając wszystkich do wypowiedzenia swych zdań i uwag.
Jeden za drugim wypowiadali się uczestnicy zebrania, a słowa ich przepojone były goryczą i zniechęceniem, a każdy z nich wymieniał jako głównego winowajcę wszystkiego, inż. Żarycza.
W końcu też uwaga całej konferencji skupiła się na jego osobie:
— Tak, — stwierdził w ostatecznej konkluzji Zielonogorskij: Żarycz jest temu wszystkiemu winien… On to swoją głupią, patrjotyczną pożyczką i jej warunkami zepsuł nam całą robotę lecz co z nim zrobić?
— Zabić! — twardo, krótko rzekł jeden z przywódców agitacji, Paszczuk, niegdyś czynny członek czeki moskiewskiej.
Wśród zebranych zapanowało milczenie, jakby aprobujące wniosek Paszczuka. Lecz Zielonogórskij skrzywił się i odrzekł:
— Zabić?!.. Teraz, gdy wszystko to już się stało?.. Nie uważam za odpowiednie… Korzyści by nam żadnej nie przyniosło, a przeciwnie, wywołałoby gniew straszliwy polaków, któryby w pierwszem rzędzie obrócił się przeciwko nam i więcej szkody niż pożytku przyniósł…
— Racja! racja!.. — rozległy się pojedyńcze głosy, aprobując jego oświadczenie.
Lecz stanęło przed nimi znów pytanie: co robić?…
Milczeli wszyscy, jakby szukając odpowiedzi na to pytanie, wreszcie zabrał głos szef wywiadu, towarzysz Gordin, i rzekł:
— Polacy się teraz radują.. Są oni w tej chwili podobni do ludzi, przed którymi postawiono dzban pełen słodkiego miodu. Naszą rzeczą będzie im ten dzban zatruć, uczynić gorzkim, ażeby całą tę ich radość zepsuć.
— Ale jak? — rozlegały się zapytania.
— Bardzo prosto… Wszakżeż jeszcze nie wszyscy nasi barankowie przeszli do obozu burżuazyjnego socjal-ugody i zdrady… Wszak wielu jeszcze z pośród nich, zwłaszcza ci, którzy przy nowym porządku marzyli o pozostaniu komisarzami, pozostało nam wiernymi… Wierność tą należy podtrzymać przy pomocy pieniędzy… Na to każdy pójdzie… Mówicie, że strajki się nie udają, że masy robotnicze występują przeciwko nim… Dobrze… Zaprzestańmy strajków zorganizowanych. Ale natomiast twórzmy strajki przymusowe… Niech się w fabrykach psują maszyny… Niech wybuchają pożary… Niech w kopalniach wystąpią wybuchy jeden za drugim… Wtedy, gdy przymusowo stawać zacznie przemysł, gdy powstaną nowe rzesze bezrobtnych, wśród których szerzenie niezadowolenia naszą będzie rzeczą, popsujemy znacznie interesy tych Polaczków i pozyskamy nowe zastępy towarzyszów… Będzie to Polskę drogo kosztować, może całą pożyczkę tego Żarycza, lecz na tem zarobimy tylko my…
Skończył mówić, a w sali rozbrzmiały oklaski i okrzyki:
— Znakomicie!… to jest jedyny pomysł!… Tak trzeba zrobić!…
A Gordin, rad z wrażenia, jakie swoim projektem wywołał, kłaniał się na wszystkie strony, jak baletnica, wykrzywiając w uśmiechu swą twarz złośliwego satyra.
Gdy się uciszyło, Zielonogrskij rzekł:
— Tak, projekt ten jest znakomity i wykonaniem jego zajmą się miejscowi towarzysze, pod kierownictwem towarzysza Gordina… Zgoda?…
Skłonił się Gordin, na znak, że mandat ten przyjmuje, a pozostali słowem: tak! — wyrazili swą zgodę…
— Gdy załatwiliśmy tą sprawę, — ciągnął po przerwie Zielonogorskij: — pozostaje nam jeszcze zastanowić się, co zrobić z tym Żaryczem… Pozostaje on w Polsce i swemi wynalazkami dużo jeszcze szkody wyrządzić nam może… Musimy pomyśleć nad tem, jak go unieszkodliwić bez potrzeby zabijania…
— Żarycz nie myśli przerwać swej działalności i pracy, — odezwał się milczący do czasu tego towarzysz Bernak, jeden z przywódców Komunistycznej Partji Polski: ta fabryka, którą zbudowano na Ochocie, a która wywołała takie zaciekawienie, to jego. Mieszka on tam z tymi amerykanami i montują maszyny, ażeby puścić je w ruch…
— A co oni tam wyrabiać będą? — zapytał jeden z uczestników narady.
— Niewiadomo… O ile jednak wnioskować można, Żarycz ma tam zamiar dokonywać w dalszym ciągu swoje wynalazki… Lecz wszystko to otoczone jest taką tajemnicą, że nawet prasa nic nie wie…
— Trzeba się jednak będzie tam dostać i śledzić każdy krok Żarycza.
— To będzie trudne, gdyż nikogo poza mur nie przepuszczają…
— Przekupić którego z jego robotników!…
— To niemożebne… Są to ludzie oddani mu duszą i ciałem, sprowadził ich z Ameryki, dolarów mają jak lodu… Z nimi przekupstwem nic nie poradzi…
A jednak to musi być zrobione, — stanowczym głosem rzekł Zielonogorskij: — towarzysz Gordin wynajdzie paru najzdolniejszych wywiadowców i niech oni starają się przeniknąć tajemnicę fabryki Żarycza.
— To się zrobi, — odrzekł z pewnym siebie uśmiechem towarzysz Gordin.
— Prócz tego, — ciągnął dalej Zielonogorskij: — trzeba będzie porozumieć się z naszymi sprzymierzeńcami niemieckimi… Niech oni nam pomagają w walce o wspólną sprawę, o zgniecenie tej burżuazyjnej Polski…
— To jest dobra myśl! — przytaknęli zebrani.
Na tem obrady zakończono, poczem całe zacne grono udało się do jednej z przyległych sal, gdzie czekała zastawiona uczta…
Przy kieliszkach w dalszym ciągu radzono nad sposobami zgnębienia Polski i obezwładnienia znienawidzonego Żarycza…
A gdy świt nastał, uczestnicy narady, pojedyńczo, by nie zwracać niepotrzebnie uwagi, opuszczali dom z dwoma bramami przy ruchliwej ulicy.
A koło południa radca Zielonogorskij udał się do gmachu zaprzyjaźnionego mocarstwa, gdzie z kolegą swym, również radcą, Hansem von Raube, długą, poufną, przy drzwiach zamkniętych, prowadził naradę…

Z wyniku jej widocznie bardzo był zadowolony, gdyż, powracając do siebie, miał na ustach uśmiech promienny…
IX.

Inż. Żarycz, znalazłszy się w „kraju“, nie odpoczywał ani chwili, ku wielkiemu zmartwieniu panny Basi, Marcinowej i Karskiego… Czynny umysł jego nie znosił wprost odpoczynku, musiał pracować, musiał działać i tworzyć, gdyż inaczej czuł się bezsilnym i chorym…
To też codziennie, po odbytych konferencjach w ministerstwach, po powrocie do domu, zamykał się Żarycz w pracowni i kreślił plany przyszłej swej siedziby, jaką na terenach oddanego mu przez rząd Wiktoryna wznieść zamierzał…
Miała ona mieścić jednocześnie warsztat wykonawczy, któryby zamysły jego realizował, że zaś wszystkie przyszłe wynalazki jego poświęcone być miały Polsce, a przedewszystkiem jej obronie, pracę swą postanowił otoczyć ścisłą tajemnicą, ażeby zwłaszcza do wrogów Polski przedostać się nie mogła i przez nich na jej szkodę wykorzystaną nie została…
Nie znając nikogo w Polsce, na kimby mógł bezwzględnie w zupełności polegać, do pomocy w pracy zawezwał robotników - Polaków z Ameryki, których znał, którym ufał, a przedewszystkiem, którym wierzył, że tajemnic jego nie zdradzą za żadną cenę…
Przybyło ich pięciu, ludzi jeszcze młodych mistrzów mechaniki, wyćwiczonych w amerykańskim systemie pracy i gorąco miłujących Polskę, co stanowiło największą rękojmię… Zresztą pełni byli radości i zapału, że pracować będą dla Polski, pod kierunkiem umiłowanego inżyniera.
Chciał przybyłych umieścić do czasu ukończenia budynku mieszkalnego na Wiktorynie, w willi swej na Henrykowie, lecz sprzeciwili się temu, rozpięli na terenie fabrycznym namiot, pod którym zamieszkali, i zaraz zabrali się do pracy.
W tym ogólnym wirze pracy, i panna Basia nie miała ani chwili czasu na próżnowanie. Codziennie pisała całe stosy listów do fabryk krajowych i zagranicznych z zamówieniami na maszyny i ich części, nagląc o pośpiech, kładąc szczególny nacisk na terminową dostawę…
A wieczorami i nocami, gdy wszyscy w willi spoczywali we śnie, Żarycz w ciszy swego gabinetu kreślił plany nowych wynalazków, obmyślał je, tworzył…
Lecz nieraz przychodziły na niego chwile, że z rąk jego wypadał cyrkiel, ołówek lub pióro, i zagłębiony w fotelu, z przymkniętemi oczyma, tonął w myślach… Od czasu do czasu bolesny skurcz przebiegał po jego twarzy…
Przed oczyma jego stawało wspomnienie straszliwej tragedji, jaką przeżył przed laty…
Był to rok 1920, w czasie gdy nawała bolszewicka parła na Polskę, pragnąc jej swoją niewolę narzucić…
Narzeczona jego, Hanka Czerska, jedna z pierwszych wstąpiła do służby sanitarnej, z całem poświęceniem oddając się pielęgnowaniu rannych, i to nie w szpitalach stolicy, lecz na najbardziej niebezpiecznych placówkach, na pozycjach frontowych…
W czasie gwałtownego cofania się wojsk polskich, hordy bolszewickie zagarnęły szpital, w którym pracowała, i wszystkich, zarówno rannych, jak lekarzy i sanitarjuszki, wymordowały…
Trzeba trafu, iż następnego dnia oddział, którym dowodził kapitan Żarycz, wyparł bolszewików z tej miejscowości i odnalazł ofiary potwornego mordu…
Na widok ohydnie zamordowanej i pokaleczonej umiłowanej istoty, kapitan Żarycz nie wyrzekł ani słowa, jakby skamieniał z bólu… Pogrzebał jej zwłoki, sam zaś rzucił się w wir walki, tępiąc z zapamiętaniem, bezlitośnie hordy bolszewików, szukając wprost śmierci…
Poprzysiągł wtedy pomstę mordercom, lecz po długich rozmyślaniach przyszedł do wniosku, że zabić należy samą ideę komunizmu, jako głosicielkę zła i nienawiści, opartą na zbrodni i zdziczeniu, że przeciwstawić jej należy ideę dobra, miłości i kultury…
Rozwijając dalej swe myśli, w ostatecznym wyniku doszedł do wniosków, które wyłożył w rozmowie z Prezydentem Rzeczypospolitej, Prezesem Rady Ministrów i Ministrem Skarbu.
Teraz, zdobywszy wszystko, co zamierzył, mógł swą ideę w czyn zamienić…
Po takich nocach pełnych bolesnych rozmyślań, był zwykle blady, zmęczony, budząc wyglądem swoim litość w sercu panny Basi, która jednak nie śmiała go zapytać o powód tego…
Oddawszy zdobyte nadludzkim trudem i wysiłkiem mienie Ojczyźnie, pracował teraz nad zabezpieczeniem jej od napaści, nad wynalezieniem sposobów bronienia jej granic przed najściem wrogów, którzy tylko na odpowiednią chwilę czyhali.
W tym też kierunku swój genjusz wynalazczy skierować postanowił i w tym celu wybudował pracownię swą na Wiktorynie, którą popularnie „twierdzą inż. Żarycza“ nazywać poczęto.
„Twierdza inż. Żarycza“ na pierwszy rzut oka, z wyjątkiem wysokiego muru, nie przedstawiała nic osobliwego. To też wielu z gapiów wielkiego miasta, którzy specjalnie wybierali się na Ochotę, ażeby to głośne dziwowisko zobaczyć, wzruszało ramionami i mówiło:
— Et, nic takiego… Mur, zwyczajny mur, tylko że bardzo wysoki…
Bo rzeczywiście cała ta „twierdza“ na pierwszy rzut oka przedstawiała się jako potężny, czterometrowej wysokości mur, o szarej barwie betonu, uwieńczony u szczytu gęsto kolcami, przez które, jak wiemy, przebiegał zabójczy prąd elektryczny…
Mur ten otaczał całą posiadłość, tworząc prawie kwadrat, obejmujący przestrzeń około 10 hektarów. Przez mur ten niczyje ciekawe oko do wnętrza przeniknąć nie mogło, a tylko dostrzegało unoszącą się nad nim grupę drzew, dach z kominami jakiegoś budynku, widocznie mieszkalnego, dach łamany szklany, widocznie budynku fabrycznego, i wszystko… Hangar, garaże, o których opowiadali pracujący przy budowie murarze, były snać niższe od muru, gdyż ich wcale widać nie było…
Do „twierdzy“ prowadziła wielka, potężna bram a żelazna, otwierana i zamykana przy pomocy elektryczności; była ona tak urządzona, że ciekawskie oko, zapuszczające się do wnętrza, napotykało znów mur, zasłaniający widok podwórza i budynku fabrycznego.
Przy bramie czuwał stale portjer, zajmujący zbudowany tuż przy niej domek wygodny, a rozmawiający z interesantami przez okienko, umieszczone w bocznej furtce, również żelaznej i nie wpuszczający nikogo do wnętrza.
Tym, którzy zdołali przeniknąć do środka, a byli to prawie że wyłącznie szoferzy samochodów ciężarowych, zwożących do „twierdzy“ skrzynie z maszynami i ich częściami z kolei i fabryk, przedstawiał się widok następujący:
Cała wielka przestrzeń, okolona murem, równa była i ubita, jak boisko, prawie że pośrodku wznosił się wysoki parterowy budynek fabryczny, o konstrukcji betonowej, nakryty łamanym dachem szklanym; z boku, w pewnem oddaleniu od muru, wznosił się ów hangar tajemniczy i garaże, o sześciu boksach na samochody, w głębi zaś, wśród drzew, ocalałych z jakiegoś ogrodu czy parku, wyglądał biały dom mieszkalny o pięknym rysunku architektonicznym.
Plac cały, zarówno jak i fabrykę, oświetlały lampy łukowe, zawieszone na wysokich słupach.
Ukończono zwożenie maszyn i materjałów, zamknęła się brama za ostatnim samochodem, i na olbrzymim terenie „twierdzy“ zapanowała cisza, i tylko płonące nocą światła świadczyły o przebywaniu tamże istot żyjących…
Martwa od zewnątrz „twierdza inż. Żarycza“ kipiała wewnątrz życiem, życiem czynu i pracy.
W głównym budynku ustawiano maszyny i przeprowadzano instalacje, posługując się przytem dźwigami elektrycznymi. Robota szła składnie i żwawo, a pięciu pracowników mnożyło zda się, wykonywujac pracę, jakiej na pozór nie poradziłoby kilkudziesięciu.
Inż. Żarycz kierował sam wszystkiem, cały kłopot innych spraw złożywszy na barki Karskiego, panny Basi i radcy prawnego. Czynnie pomagał pracownikom swoim, przejęty tylko myślą o jaknajprędszem przystąpieniu do zrealizowania twórczych pomysłów.
A nocami, tak jak w Mokotowie, przesiadywał nad rysunkami nowych wynalazków, kreśląc, obliczając, zmagając się z napotykanemi trudnościami i zwycięzko je pokonywując.
Tak był zapracowany, że Karski z trudem uzyskać potrafił pół godziny czasu na przedstawienie ważniejszych spraw i uzyskanie podpisów.
A spraw tych było bardzo dużo… Biedny też Karski ślęczał nad niemi, od rana jeżdżąc od ministerstwa do ministerstwa, to znów godzinami całemi przesiadując u radcy prawnego, z którym prowadził ważne narady.
Prócz tego poczta codziennie przynosiła stosy listów, gdyż ludzie, dowiedziawszy się o miejscu pobytu Żarycza i tam zasypywali go listami.
Większość olbrzymia z nich jednak, tak jak przedtem, szła do pieca, gdyż, jak zwykle, zawierały prośby o pożyczkę, wsparcie, lub subsydjowanie nader fantastycznych pomysłów i wynalazków.
Na niektóre z nich tylko odpowiadano, po uprzedniem przedłożeniu do decyzji Żarycza.
Na szczęście, numer telefonu, na wyraźne życzenie Żarycza, zachowany był w tajemnicy i wiadomy tylko paru wysokim dygnitarzom, gdyż w przeciwnym razie należałoby się wyrzec tego narzędzia cywilizacji.
Konferencję swe z Żaryczem Karski odbywał zwykle po kolacji, i wtedy załatwiał wszystkie sprawy, oraz otrzymywał dyrektywy na dzień następny. Przedstawiał mu również ważniejszą korespondencję.
Pewnego wieczoru, z miną wielce zaniepokojoną, podał mu list, nadeszły pocztą. Rozwinął go Żarycz i przeczytał co następuje:
Panie Inżynierze!
Komunistyczna partja Polski, na rozkaz z Moskwy i Berlina, wypowiedziała panu śmiertelną walkę. To, co pan uczynił dotychczas i to, co pan zamierza, zadało dotkliwy cios komunizmowi nie tylko w Polsce, ale i w Rosji. Oszukani przez nich robotnicy zaczynają się burzyć, widząc, co jednak można zrobić w państwie burżuazyjnem, gdy się kapitału użyje dla dobra mas pracujących… Roztwierać się zaczynają oczy proletarjatu rosyjskiego, że pracą swą tworzy podstawę dla wytworzenia nowej burżuazji, która pod szumną nazwą komunizmu, oraz dyktatury proletarjatu, dąży drogą wyzysku i nędzy robotniczej do zdobycia bogactw i używania życia.
Postanowiono przeszkadzać wszystkim zamierzeniom Pana, burzyć wszystko, co zamyślasz uczynić, a przedewszystkiem masy robotnicze skierować przeciwko tobie. Na razie niebezpieczeństwo życiu twemu nie zagraża, gdyż obawiają się wstrząśnienia i zemsty, jakie by śmierć twoja wywołała.
Moskwa i Berlin jednak wyznaczyły poważne sumy pieniężne na podtrzymywanie ciągłego wrzenia wśród robotników, jak również na przeniknięcie tajemnicy, przyszłych twych wynalazków, których się strasznie obawiają.
Wierz tym słowom moim, gdyż zamiary i czyny twoje nawróciły mnie. Gdyby wszystka burżuazja była taką, jak Ty, komunizm znikłby wkrótce z powierzeni ziemi“.
List ten, pisany na maszynie, był bez podpisu.
Uśmiechnął się lekko Żarycz, przeczytawszy go, i, zwracając list Karskiemu, rzekł krótko:
— No, cóż… walka, którą przewidywałem, rozpoczyna się… Zobaczymy, kto w niej będzie zwycięzcą…

X.

Wszechpotężny wpływ pieniędzy, będących jednym z głównych motorów życia współczesnego, dał się odczuć najbardziej przy realizowaniu zamierzeń inż. Żarycza co do użycia 3 procent, przeznaczonych na budowę…
Wydziały zarówno magistratu Warszawy, jak i ministerstwa robót publicznych, opracowujące plany „rozbudowy kraju“, tak jak wszelkie wogóle „kawałki“ biurowe, to jest sennie i apatycznie, w beznadziejnem oczekiwaniu na przyznanie kredytów, nagle, poczuwszy, że te „kredyty“ są, że praca ich może być zrealizowaną, nabrały dziwnej energji i w przeciągu niespełna miesiąca przygotowały wszystkie plany, związane z budową nowych dzielnic w Warszawie…
Zgodnie bowiem z życzeniem Żarycza, stolica w dziele odbudowy miała iść na pierwszy ogień, jako najbardziej potrzebująca tego, a następnie dopiero przystąpić miano do pracy w innych miejscowościach państwa.
Wyrzeczono się narazie budowy gmachów monumentalnych, odkładając to na czas późniejszy, a projektowane w pierwszym rzędzie kolonje mieszkalne wznosić miano jednocześnie w kilku różnych dzielnicach na krańcach miasta, przyczem obliczenia dokonane, wykazywały, iż rocznie przybyć miało około 12 tysięcy izb, dających mieszkania sześciu tysiącom rodzin. W ten sposób, w przeciągu kilkunastu lat, bez udziału kapitałów i inicjatywy prywatnej, brak mieszkań w Warszawie zostałby usunięty.
W połowie lata już przystąpiono do robót ziemnych, kopiąc doły pod fundamenty nowych budowli, a we wszystkich gałęziach przemysłu, związanych z przemysłem budowlanym, zapanował ruch niebywały.
Pierwszym wynikiem tego było, iż pewnego pięknego poranku w warszawskiem biurze pośrednictwa pracy okazał się brak bezrobotnych, i urzędnicy znaleźli się w prawdziwym kłopocie, w jaki sposób zaspokoić napływające ze wszech stron zapotrzebowania pracowników.
Takież same wiedomości nadeszły wkrótce ze wszystkich biur w całem państwie.
W szczególnie trudnych warunkach znalazły się przedsiębiorstwa budowlane, które odczuły nagle brak wykwalifikowanych murarzy, co mogło znów odbić się niekorzystnie na tempie prowadzonych robót.
Wprowadzono wszędzie mechaniczne udoskonalenia, przyśpieszające dostawę materjałów i oszczędzające użycie rąk ludzkich, lecz wobec olbrzymiego zakresu wszczętych robót i to okazało się niewystarczającem…
Zażądano przysłania z prowincji murarzy, lecz i tam ich zabrakło…
Gdyż z chwilą, gdy z serca państwa, stolicy, po wszystkich arterjach jego płynąć zaczął ożywiający wszystko zdrój pieniędzy, życie zgoła inaczej wszędzie pulsować zaczęło, zawrzała wszędzie praca, wznoszono nowe jej warsztaty, a dawne, dotychczas ledwie wegetujące, z nowym zapałem, z nową energja rozszerzały swą działalność.
Po całym kraju poszedł przepotężny zew pracy który donośnem echem odbił się hen, daleko, na obczyźnie, na emigracji, we Francji, Niemczech i Ameryce, skąd przychodzić poczęły zapytania, czy nie czas już wracać, czy jest możność stanięcia do pracy na ziemi ojczystej, przy polskim warsztacie.
I robotnicy sami, widząc nie tylko już nadzieję, ale pewnik lepszej, jaśniejszej doli, pracowali zupełnie inaczej, praca ich była wydajniejszą i doskonalszą, czuli bowiem, że pracują dla siebie, dla braci swoich i przyszłych pokoleń…
Utworzony specjalny komitet budowy domów dla mas pracujących w stolicy, w którym zasiadali poza przedstawicielami miasta i rządu, przedstawiciele pracowniczych związków zawodowych, kierował wszystkiemi robotami i pilnował planowego ich wykonania.
Zakreślone plany obejmowały pewną dzielnicę w której miała stanąć określona ilość domów, najwyżej dwupiętrowych, z lokalami jedno, dwu i trzy pokojowemi z kuchniami i łazienkami, zaopatrzonemi nietylko w takie elementarne wygody, jak gaz, elektryczność, woda i kanały, ale i wewnętrzne urządzenia, meblowe, na wzór w amerykańskich, jak szafy w ścianach, stoły, odkurzacze i t. p., z jednoczesnem urządzeniem przy domach ogródków, parków z boiskami, w których mieszkańcy dzielnicy na powietrzu czas wolny od pracy spędzać mogli… Równocześnie budowano szkoły, kaplice, domy ludowe, w których znajdowały pomieszczenie czytelnie, sale do zebrań i rozrywek, kooperatywy, biura organizacji robotniczych, w podziemiach i na dachach urządzano sale i tereny do ćwiczeń sportowych, jak również i baseny do pływania.
Nie zapomniano w nich jednem słowem niczego, co mogło służyć do podniesienia fizycznego i kulturalnego poziomu mas pracujących…
W opracowanym statucie organizacji domów ludowych, na wyraźne życzenie inż. Żarycza, umieszczono punkt, wykluczający z działalności zarządów tychże bezwzględnie politykę.
— Domy ludowe, — oświadczył na posiedzeniu, przy omawianiu statutu, inż. Żarycz — służyć muszą celom, mającym za zadanie zjednoczenie i zbratanie mas robotniczych, stworzenie z nich jednej wielkiej rodziny, pomagającej sobie w doli i niedoli, a co najważniejsze, nie tworzącej odrębnej kasty, odróżniającej się od całego społeczeństwa i wrogiej innym warstwom ludności. Dom ludowy ma za zadanie zrównanie wszystkich, postawienie na jednym poziomie i zniesienie sztucznie potworzonych różnic klasowych, poniżających jednych, a wywyższających, częstokroć niezasłużenie, innych… Zjednoczyć ludzi może sport, sztuka, nauka, literatura, lecz polityka ich dzieli tylko, i dlatego jestem za bezwzględnem wykluczeniem polityki.
I mimo niektórych głosów opozycji, wniosek jego przeszedł znaczną większością głosów.
Politykę również bezwzględnie wykluczył inż. Żarycz przy omawianiu kwestji przyznawania mieszkań.
— Tych, co potrzebują dachu nad głową, — oświadczył: — nie należy pytać, do jakiej partji należą, czy też jakich są przekonań politycznych… Wystarczy, że jest nieszczęśliwy, to jest najlepsza legitymacja partyjna… Przyznawanie mieszkań nie może służyć za jeden ze sposobów agitacji partyjnej, i dlatego wnoszę, ażeby w statucie komisji wyraźnie to zastrzeżone było, i ażeby sprawy te rozstrzygano nie pod kątem widzenia partyjnego, a pod kątem rzeczywistej nędzy i potrzeby danego osobnika…
Na skutek też jego wniosku, władze miejskie dokonały spisu tych wszystkich, którzy w ohydnych warunkach mieszkaniowych się znajdowali, i z listy tej wybierano najbardziej potrzebujących dachu nad głową, przyczem faktyczny stan rzeczy sprawdzała jeszcze specjalna komisja, w skład której wchodzili przedstawiciele robotników.
Ten system sprawiedliwego podziału mieszkań wywarł wielkie wrażenie na masy robotnicze, które w instynkcie swoim posiadają olbrzymie poczucie sprawiedliwości i szacunku dla niej.
Dzięki umiejętnemu zorganizowaniu pracy, pierwsza partja domów została ukończoną już na jesieni, i po przeprowadzeniu zabiegów, mających na celu osuszenie ich i zabezpieczenie przed wilgocią, pierwsze 1000 rodzin robotniczych pozyskało dach nad głową.
Czynsz za mieszkania w tych domach magistrat wyznaczył w wysokości normalnie pobieranej w domach prywatnych, zgodnie z ustawą o ochronie lokatorów, przyczem był on przeznaczony na niezbędną konserwację i remont, oraz administrację, pozostałość zaś obracaną być miała na budowę dalszych nowych domów…
Zgodnie z życzeniami inż. Żarycza, magistrat ogłosił przytem, iż życzący mogą otrzymywać mieszkania na własność, a to przez rozłożenie rzeczywistej wartości ich na długoletnie drobne raty, z minimalnem oprocentowaniem, tak, że będąc nie o wiele wyższą od normalnego komornego, nie wiele mogła zaważyć na budżecie rodziny robotniczej czy urzędniczej.
Jednocześnie prawie z rozpoczęciem budowy domów, dał się zauważyć pewien nader charakterystyczny objaw, mianowicie — liczba małżeństw w tym okresie czasu wzrosła znacznie, prawie o 100%, w stosunku do lat poprzednich. Wpłynęła na to w pierwszym rzędzie pewność zdobycia dachu nad głową dla rodziny.
Miało to jeszcze i ten skutek dodatni, że właściciele domów, wykorzystujący w sposób bezwzględny dotkliwy brak mieszkań i nie dbający zupełnie o lokatorów, w nagłej obawie o stratę tychże, przestali nagle kląć i rozmyślać nad ochroną lokatorów, nie pozwalającą im wyzyskiwać tychże do ostatnich granic, i z nagłym przypływem energji zabrali się do remontowania swoich ruder i mieszkań w nich, nadając im nowoczesny wygląd i charakter.
Potężniejący z każdym dniem nieomal ruch budowlany pociągnął za sobą wzrost ożywienia i w innych gałęziach przemysłu, blizko z nim związanych… Wzrost dobrobytu szerokich mas i zwiększenie się ich zdolności kupczej, wywołał znów ożywiony ruch w handlu, oraz w związanych z nim rzemiosłach i przemyśle.
Mało tego, zwiększenie się taniego kredytu, wpłynęło na to, iż ukryte kapitały, pozostające dotychczas w obrocie pożyczkowym na lichwiarskich procentach, wobec zupełnego upadku tego szlachetnego procederu, wypełzły nagle z ukrycia i ażeby nie leżeć bezczynnie, rzucone zostały na rynek przemysłowy.
W ogólnej sumie stanowiły one poważną sumę obrotową w całokształcie majątku państwowego.
A z obudzeniem się tego życia, z wzrostem niebywałego wprost do czasu tego dobrobytu ogólnego, zbudził się nagły optymizm, uleciało precz dawne zniechęcenie, a co najważniejsze, powstał ogólny pęd do pracy, chęć zdobycia daleko lepszych wyników i wyciągnięcia z życia wszystkich dodatnich stron jego…
I rzecz charakterystyczna, — pomimo od lat wielu kładzionych w głowy robotników haseł o wspólności majątkowej, o zupełnej negacji własności, cały pęd dążeń robotników zwrócił się właśnie w tym kierunku.
Z bardzo rzadkimi wyjątkami osobników, przeważnie wykolejonych w życiu przez alkohol, każdy z robotników, posiadłszy mieszkanie własne, przez instynkt, tkwiący od prawieków we krwi, dążył do tego, ażeby dzięki ułatwionemu nabywaniu na raty, mieszkanie to stało się jego własnością, a następnie starał się tą swoją własność uczynić możebnie wygodną i estetyczną, dążąc do pewnego komfortu nawet.
Zauważono też, że spożycie napoi alkoholowych zmniejszyło się znacznie, że wiele restauracyj i szynków w dzielnicach robotniczych zlikwidować musiano, gdyż robotnik, posiadłszy swój własny, czysty dom, z ogródkiem przy nim, wolał w nim spędzać czas przy pracy lub książce, albo na boisku przy zapasach sportowych, niż w dusznej, smrodliwej izbie szynkownianej. Pieniądze, które topił przedtem w alkoholu, obracał na przyozdobienie swego gniazda.
Stwierdzono też znaczne zmniejszenie się przestępczości, a stan moralny ludności podniósł się znacznie.
Toż samo należy powiedzieć i o stanie zdrowotnym, gdyż sama poprawa warunków hygienicznych wpłynęła na to, jak również i urządzenie we wszystkich dzielnicach ambulatorji zreformowanych zgodnie z potrzebami ludności kas chorych, jak również i stacji hygjeny, pouczających mieszkańców o niezbędnych dla jej zachowania warunków, jak i pilnujących ścisłego ich przestrzegania.
Nie zapomniano i o dzieciach, a nawet, przyznać należy, na tą sprawę zrwócono najbaczniejszą uwagę… Z ulic miasta zniknęły samopas puszczone gromady dzieci, uczące się tam tylko zła, narażone na wszelkiego rodzaju niebezpieczeństwa.
We wszystkich dzielnicach wzniesiono żłobki, ochrony i szkoły, w których dzieci znajdowały opiekę i naukę, wychowując się pod światłem i rozumnem kierownictwem na przyszłych obywateli państwa. Czas wolny od nauki spędzały w parkach i na boiskach, na swieżem powietrzu.
Siane wśród nich ziarna wiedzy często wydawały plon obfity, a to przez przeszczepianie ich w domu wsrod starszych, którzy bezwiednie nieraz nawet z nich korzystali, przyswajając sobie wielokrotnie rzeczy, o których dawniej nie słyszeli nawet…
Wzmożony dobrobyt odbił się również nader pomyślnie na stanie finansowym państwa. Skutkiem wzrostu napływu podatków, budżet jego rozrósł się i wmogł do tego stopnia, że nietylko zaspokojone słuszne wymagania i potrzeby pracowników państwowych, ale i znaczne sumy przeznaczone na oświatę i inwestycje.
Potęga państwa wzrosła też skutkiem tego znacznie i z głosem Polski liczyły się poważnie wszystkie narody świata.
Jeszcze w jednej dziedzinie dał się zauważyć objaw nader dodatni, mianowicie w ruchu wydawniczym. Książka, będąca do czasu tego przedmiotem zbytku, stała się artykułem pierwszej potrzeby. Nakłady wzrosły znakomicie, a zapotrzebowanie na książki dobre rosło i potęgowało się stale.
Na wszystkie te objawy z niechęcią i oburzeniem patrzyli tylko komuniści, którzy nie tylko rozumieli, ale czuli i widzieli, że wpływy ich spadają do minimum, ze liczba ich zwolenników zmniejsza się w zastraszający sposób z dniem każdym. Czuli, że przy tym stanie rzeczy w niedługim czasie zostaną bez baranków, których by tumanić i ogłupiać mogli.
Próbowali też wszelkimi sposobami wznieść zamęt wśród mas i korzystali z każdej ku temu okazji. Napróżno jednak agitatorzy ich usiłowali podburzyć masy robotnicze, dowodząc, że te wszystkie nowości są wysiłkami burżuazji, celem zakucia ich w niewolę, że są ofiarami wyzysku, że rząd w ten sposób broni się przed oddaniem władzy w ręce proletarjatu, że nie chce dopuścić do utworzenia rządu robotniczo-chłopskiego.
Robotnicy, mający pracę i dobre zarobki, syci, nie troszczący się o jutro, drwinami przyjmowali ich przeholowania, pytając się o sytuację robotników w Rosji, jak się tam czują ci władcy narodu, a gdy natarczywość agitatorów sprzykrzyła się im, czasami sprawiali im potężną łaźnię, zwłaszcza gdy zaczęli podburzać ich przeciwko rządowi i inż. Żaryczowi.
Zdarzyło się też, że razu pewnego, korzystając z wynikłych tarć na budowie, zdołali namówić robotników do strejku, lecz tu naraz spotkali się z energicznym sprzeciwem ze strony… kobiet…
Wystąpiły one gromadnie przeciwko zwolennikom strejku, oświadczając kategorycznie, że dość już mają nędzy i głodu swojego i dzieci, że czekają na dach nad głową, a pobiwszy dotkliwie agitatorów, zmusiły mężczyzn do przystąpienia do pracy…
Tak się sytuacja przedstawiała w Polsce w rok po uzyskaniu pożyczki inż. Żarycza.
Nazwisko jego stało się najpopularniejszem i najbardziej czczonem w Polsce, a matki przy pacierzu wieczornym nakazywały dzieciom modlić się za niego…

XI.

Nie żałował tego roku, pomimo wytężonej pracy, i inż. Żarycz, gdyż doprawdy z dumą mógł patrzeć na swoje dzieło…
Zwłaszcza to, czego dokonano w stolicy, przeszło wszelkie oczekiwania jego… Przestrzegano go nieraz, że skłócona przez waśnie partyjne ludność robotnicza nie będzie chciała pracować zgodnie w pewnym wytkniętym kierunku, że partyjność tak wżarła się w ich dusze, że zarówno zasiąść przy jednym stole, jak i stanąć przy jednym warsztacie pracy nie zechcę ani pepesowiec obok chadeka lub enperowca, i naodwrót…
Przekonywano go wszelkimi sposobami, że powinien ażeby wzmocnić dzieło swoje, wstąpić do partji, obiecywano mu tam przodujące stanowisko, przy najbliższych wyborach mandat poselski, tekę ministerjalną, ba znaleźli się nawet tacy, co w niedalekiej perspektywie ukazywali mu fotel prezydenta…
Menerzy partyjni, ludzie, których myśl obracała się tylko koło partji, interesy tejże na pierwszem miejscu, nawet przed Polską stanowiący, rozumieli dobrze, że zdobycie dla nich inż. Żarycza oznacza zwycięstwo, oznacza przyciągnięcie do partji nader sezrokich mas ludności, które dotychczas trzymały się zdała, na uboczu, a które pociągnąłby za sobą urok nazwiska popularnego w całem państwie człowieka.
Liczyli też i na to, że miljony dolarów jego zasilą wątłe kasy partyjne i przyczynią się do wygranej przy wyborach i wzmożenia potęgi partji…
Wszystkich jednak spotkał zawód… Zgłaszające się do niego delegacje zarządów przeróżnych partji przyjmował bardzo uprzejmie, choć Bóg jeden wie, ile go to zdrowia kosztowało, a wysłuchawszy wszystkie propozycje, odpowiadał niezmiennie:
— Panowie wybaczą, lecz nigdy do żadnego stronnictwa nie należałem i należeć nie będę… To jest, przepraszam, należę do jedynego zdaniem mojem rację bytu w Polsce mającego stronnictwa — Polaków, mających na celu tylko interes państwa i jednaka miłością ogarniających wszystkich jego mieszkańców, bez względu na narodowość, wyznanie i pochodzenie…
Napróżno usiłowali go delegaci przekonać, że właśnie ich stronnictwo mieści w sobie powyższe zalety, że ich właśnie zadaniem jest zjednoczyć pod swoim sztandarem wszystkich mieszkańców państwa… Rozwijali programy, wygłaszali hasła, bardzo szumnie brzmiące, stawiali horoskopy na przyszłość, lecz na wszystkie ich dowodzenia odpowiadał stale krótko:
— Nie, panowie, do żadnego stronnictwa nigdy należeć nie będę… Byli już u mnie przedstawiciele kilkunastu stronnictw i opowiadali to samo… Zaiste, powiem panom szczerze, że boleję bardzo nad tem, że w Polsce, państwie, które musi przedewszystkiem myśleć o odbudowie swojej, istnieje tyle stronnictw, tworzonych częstokroć li tylko dla zaspokojenia ambitnych dążeń jednostek, to też różnice między niemi są nieraz bardzo drobne… To rozproszkowanie narodu na stronnictwa nie tylko im samym przynosi szkody, ale i państwu, gdyż niestety, prowodyrzy tychże więcej uwagi poświęcają sprawom stronnictw, niż państwa, zapominając o jednej najważniejszej zasadzie, że ponad wszystkiem zawsze powinien górować interes państwa… Darujcie mi, panowie, te pełne goryczy słowa, lecz dyktuje mi je li tylko troska o dobro Polski…
Zrozumiała rzecz, że takie słowa prawdy nie mogły się spodobać przywódcom partji, którzy naraz poczuli głuchą niechęć do inż. Żarycza, podejrzewając go o zamiar odebrania im wpływów wśród mas.
Naradzali się nawet nad tem, jakby tę niechęć swoją wyrazić, zademonstrować, lecz popularność je go wśród szerokich mas była tak olbrzymią, że wystąpienie jawne wywołałoby tylko oburzenie i utratę tak miłych dla wszystkich polityków wpływów.
Zaniechano więc jawnych wystąpień, natomiast walkę z inż. Żaryczem, niektóre zwłaszcza partje szczególnie obrażone, postanowiły prowadzić ukradkiem, po cichu, zwalczając przedewszystkiem na terenie sejmowym rząd, popierający usilnie wszystkie plany i zamierzenia Żarycza…
Czas pewien trwała ta walka podjazdowa, aż wreszcie Prezes Rady Ministrów, chcąc kres położyć tej destrukcyjnej kreciej robocie obrażonych partyjników, postawił zupełnie wyraźnie kwestję zaufania, zaznaczając jednocześnie, że poda do wiadomości ogólnej motywy tych wystąpień i ujemne ich skutki dla państwa.
To podziałało, gdyż, wiedząc dobrze, po czyjej stronie opowiedzą się masy ludowe, partyjnicy woleli do czasu zaniechać swej roboty i z bólem serca patrzeli na stopniowy upadek swych wpływów.
Pozostająca na ich usługach prasa, pod ich natchnieniem, próbowała niekiedy występować nie przeciwko inż. Żaryczowi, lecz przeciwko idącemu z nim ręka w rękę rządowi, musiała jednak zaprzestać tego, gdyż przeciwko nim zwrócili się ich właśni czytelnicy…
Uwolniwszy się w ten sposób od zarzucanych nań sieci partyjnych, mógł inż. Żarycz w zupełności oddać się pracy nad swoimi wynalazkami.
W „twierdzy“ na Wiktorynie wrzała praca… Według opracowanych przez niego planów wykonywano modele, robiono z nimi próby, udoskonalano je, zmieniano, aż w reszcie dzieło zostało zupełnie ukończone, tak, że inż. Żarycz zdecydował się przedstawić je najwyższym władzom państwa…
Na uroczystość tę wybrał umyślnie dzień rocznicy przybycia do Polski, i zaprosił na nią Prezydenta Rzeczypospolitej, rząd in corpore i szereg wyższych wojskowych…
Stawili się wszyscy… Wczesnym rankiem dnia tego przed „twierdzę“ na Wiktorynie zaczęły zajeżdżać jeden za drugim samochody, z których wysiadali ministrowie i generałowie, aż w końcu przybył Prezydent w towarzystwie Prezesa Rady Ministrów i przywitany przez inż. Żarycza wszedł do „twierdzy“, której brama zatrzasnęła się przed gromadką zbierających się ciekawskich.
Wewnątrz „twierdzy“ przybyłym przedstawił się dość dziwny widok… Na dziedzińcu fabrycznym stały cztery maszyny, podobne z budowy do tanków, a z kształtu do żółwi, w pewnej odległości od nich wykopane były rowy strzeleckie, zbudowane zagrody druciane i inne, z drugiej zaś strony, pod samym murem, stał stolik, na którym spoczywała płyta marmurowa, podobna z wyglądu do tablicy rozdzielczej z całym systemem rączek, guziczków, wyłączników i t. p.
Przy tablicy tej zgrupowali się wszyscy współpracownicy Żarycza, który, podprowadziwszy tam przybyłych gości, rzekł:
— Panie Prezydencie, panie Prezesie, panowie… Pomimo ogólnie rzucanego hasła „precz z wojną!“, ludzkość cała nie wyrzeknie się tak prędko tego dzikiego, pierwotnego, że tak powiem, zbrodniczego systemu rozstrzygania wszelkich sporów i zatargów, jak również i zagarniania cudzych posiadłości… Mimo też ustawicznego głoszenia tego hasła, mimo zwoływania przeróżnych konferencji i narad w tym celu, wszystkie państwa prześcigają się w zbrojeniach, w wynajdywaniu coraz to nowych sposobów mordowania bliźnich, a prym w tem trzymając nasi sąsiedzi — ze wschodu, który ustawicznie krzycząc „precz z wojną!“, wszystkie swe siły wytężają w kierunku jak największych zbrojeń, oraz z zachodu, którzy znów dyszą pragnieniem zemsty i rozszerzenia swych posiadłości…
Polska, wciśnięta między dwóch przyjaciół, żyjących tylko myślą o jej zagładzie przepojona rzeczywistem i szczerem pragnieniem pokoju, niestety nie może wyrzec się zbrojeń, ciążących dotkliwie na jej budżecie i musi być zawsze gotową do obrony swych granic.
Przyszła wojna, o ile wybuchnie, będzie zgoła inną, niż dotychczasowe… Walka wręcz, rycerskie zmagania się hufców należą już do niepowrotnej, romantycznej przeszłości… Technika i chemja wyparły je zupełnie, i miejsce oficerów, wiodących do boju zastępy konne czy piesze, zajmą inżynierowie i chemicy… Gazy, aeroplany, działa dalekonośne, promienie zapalające i zabijające — oto najważniejsze czynniki przyszłych wojen… W tym też kierunku idą wszystkie wysiłki przeciwników naszych…
Mam też zaszczyt przedstawić panom jeden z wynalazków moich, który, mam nadzieję, w przyszłej wojnie będzie mógł odegrać rolę decydującą…
Na dany przez niego znak, do owej tablicy rozdzielczej podszedł jeden z amerykanów i, nacisnąwszy guziczek, przekręcił jedną z rączek…
I oto owe tanko-żółwie w jednej chwili, jakby życia nabrały, posuwać się poczęły naprzód, to wolniej, to szybciej, w różnych kierunkach, zgodnie z wolą kierującego nimi z odległości mechanika… Przebyły one rowy strzeleckie, zasieki z drutów kolczastych, przeszkody i naraz strzelać poczęły z karabinów maszynowych, obracając się w różnych kierunkach.
Ze zdziwieniem patrzyli wszyscy na to niebywałe w prost widowisko, nie mogąc odgadnąć tajemnicy siły, która je poruszała.
Na znak inż. Żarycza, mechanik przekręcił rączkę i tanko-żółwie zawróciły posłusznie, przebywając z powrotem wszystkie przeszkody i po przebyciu całej przestrzeni, po przekręceniu wyłącznika, zatrzymały się o kilka kroków od zebranych…
Uprzejmym gestem inż. Żarycz zaprosił zebranych do obejrzenia cudownych maszyn… Specjalnie szczegółowo oglądali je generałowie — inżynierowie, przyczem z ust ich coraz wydobywały się okrzyki podziwu i zachwytu…
Gdy zaś wszyscy skończyli oglądać te tanko-żółwie, inż. Żarycz rzekł:
— Maszyny te, będące, jak panowie widzą, zreformowanymi tankami, mają jedną zaletę, że mogą się posuwać w dowolnej szybkości wśród obłoków najbardziej trujących gazów, bez obawy, że załoga ulegnie zatruciu, przytem kierunek można im nadawać dowolny, z odległości kilkunastu nawet kilometrów. Ukryty w nich motor specjalnej konstrukcji, poruszają fale elektryczne radjowe… One też w ruch wprawiają i mechanizm kaiabinów maszynowych… Przed natarciem większej ilości takich żółwi nie ostoi się żaden front.... Oddaję je też na obronę granic Rzeczypospolitej…
— Dziękuję panu, panie inżynierze, — rzekł Prezydent: w imieniu Polski, za ten dar wprost bez ceny i o przyjecie go proszę pana ministra spraw wojskowych.....
— Panie inżynierze, w imieniu armji i ja składam ci gorące podziękowanie, lecz proszę, powiedz, czy wrodzy nie będą mogli unieszkodliwić w jaki sposób tych maszynek? — rzekł minister spraw wojskowych: wszak okrywa je tak cienki pancerz…
— Proszę, niech pan spróbuje, generale, — rzekł z uśmiechem Żarycz, podając mu karabin.
Na jego znak jeden z żółwio-tanków popełznął w głąb podwórza, a minister począł strzelać do niego — Po wystrzelaniu kilkunastu naboi, wszyscy stwierdzili, iż na pancerzu żółwia pozostały tylko lekkie zadrapania.
— A może teraz pan generał spróbuje tem, — rzekł Żarycz, podając granat ręczny, który mu przyniósł jeden z mechaników.
Cofnęli się wszyscy, a granat ujął generał, dowódca wojsk inżynieryjnych, i, odsunąwszy zapalnik, rzucił z rozmachem w tank…
Rozległ się przeraźliwy huk, skorupy granatu, zmieszane z ziemią, rozprysły się wokoło, a gdy dym opadł, podbiegli wszyscy do żółwio-tanka, który stał nietknięty, a nawet pancerz na nim się nie wygiął.
— Cudowne!.. cudowne!.. — mówił! wszyscy wokoło.
— Pancerz ten wykonany jest ze stali mojego wynalazku, udoskonalonej jeszcze, której nic nie przebije, mimo że ma zaledwie 5 milimetrów grubości — objaśnił Żarycz.
— Panie inżynierze, — rzekł Prezydent: pozwól jeszcze jedno zapytanie… A gdyby skutkiem jakichś nieprzewidzianych okoliczności maszynka taka w padła w ręce wrogów… Czy oni nie mogli by jej zrekonstruować?…
— To jest wykluczone, gdyż nie tylko mechanizm, ale i składniki materjałów, użytych na wyrób tanków, stanowią tajemnicę… Zresztą przewidziałem nawet najostatniejszą ostateczność!…
Na jego znak mechanik, stojący przy tablicy rozdzielczej, puścił w ruch jeden z tanków, a gdy ten znalazł się w rowie strzeleckim, nacisnął jeden z guziczków.
Huk przeraźliwy, słup ognia i dymu, a gdy to wszystko opadło — z żółwio-tanka nie pozostało ani śladu.
Udali się wszyscy na to miejsce i prócz stosu pokręconej blachy pancernej i kawałków stali, nic nie znaleźli…
— W każdej maszynie jest umieszczony silny ładunek materji wybuchowej, — objaśnił Żarycz: który przez puszczenie specjalnej fali wybucha i rozsadza maszynę… Wybucha on również przy poruszeniu jednej z części składowych mechanizmu… To też mogą być one z łatwością użyte, jako narzędzia burzące umocnienia nieprzyjacielskie…
— Tanki te, — zabrał głos dowódca wojsk inżynieryjnych: uniemożliwią wprost prowadzenie wojny… Sile ich i atakowi nic się nie oprze i w przeciągu jednego dnia rozbiją one armję nieprzyjacielską…
W tej myśli też, — rzekł inż. Żarycz: budowałem je…
— Trzeba będzie natychmiast przystąpić do ich budowy, — snuł już plany minister spraw wojskowych: musimy mieć ich ilość dostateczną…
— Tak, ale musi to być otoczone wielką tajemnicą, — zauważył Prezydent: plany muszą być strzeżone bardzo bacznie, ażeby ich nie wykradziono…
— To też pan minister zechce wydelegować najbardziej pewnych i zaufanych ofieerów-inżynierów po odbiór planów, ja zaś przeznaczę jednego z moich mechaników, wtajemniczonego w zupełności w ich wyrób, jako instruktora… Sam też doglądać będę… Zaznaczam przytem, że fabrykacja ta musi być otoczona ścisłą tajemnicą, a personel fabryki specjalnie dobrany…
— Wykonaniem tego zajmie się pan dyrektor departamentu przemysłu wojennego, przy pomocy dowódcy wojsk inżynieryjnych, — wydawał już rozkazy minister spraw wojskowych…,
— Rozkaz, panie ministrze, — odpowiedzieli wymienieni, i natychmiast omówili z Żaryczem dzień i godzinę, kiedy przekazanie im tak cennego wynalazku nastąpić miało…
Jeszcze raz wyraził Prezydent podziękowanie inż. Żaryczowi za dar tak wspaniały, poczem wszyscy opuścili „twierdzę“, powracając do zwykłych swych zajęć…
I w „twierdzy“ życie wróciło do zwykłego trybu, — do pracy…

XII.

Wieść o jakichś tajemniczych próbach czy pokazach, odbytych na terytorjum „twierdzy“ inż. Żarycza w obecności Prezydenta i osób urzędowych, przeważnie wojskowych, o słyszanych przy tem wystrzałach i wybuchach, wywołała łatwo zrozumiałe zaciekawienie w całem mieście…
Prasa, uprzedzona ze strony urzędowej, pisała o tem niewiele, natomiast agencja prywatna, t. zw. z magla, funkcjonowała nader sprawnie, biegnąc z ulicy na ulicę, z domu do domu, wszędzie niosąc wieść o zagadkowych próbach, które się odbyły u inż. Żarycza, a że każda stacja przekazująca starała się coś dodać od siebie, pod wieczór już, na przeciwległym Ochocie krańcu miasta opowiadano, iż na podwórku „twierdzy“ inż. Żarycza stoczyły regularną bitwę dwie dywizje wojska, że w boju tym wzięła udział artylerja ciężka, że w końcu inż. Żarycz wzniósł się do góry na olbrzymim aeroplanie i rzuceniem bomby wszystkich pomordował, i że prezydent wraz z rządem i generalicją cudem ocaleli, uciekając w porę przed odłamkami bomby, lecz, że wśród nich jest jednak parę osób rannych.
Zrozumiałe, że wieści o tych tajemniczych próbach towarzyszowi Gordinowi przynieśli natychmiast jego wywiadawcy, myszkujący stale w okolicach „twierdzy“.
Wysłuchał ich z ciekawością, poczem spytał:
— Lecz co to było?..
— Nie wiemy… myśmy tylko słyszeli, zobaczyć nic nie mogliśmy…
— A coście słyszeli… powtórzcie jeszcze raz…
Poczęli opowiadać jeden przez drugiego, przeszkadzając sobie, przerywając, aż wreszcie towarzysz Gordin zawołał:
— Cicho!.. niech mówi towarzysz Abram… towarzysz Antoni będzie go poprawiać…
— Uj, co się tam działo, — zaczął opowiadać towarzysz Abram: z początku to nic nie było, tylko przyjeżdżali różni ministrowie i generałowie, a w końcu przyjechał i sam Prezydent… Samochody to oni zostawiali na ulicy, a sami wchodzili do środka… A potem to było słychać trochę tak, jakby samochody jechały, trochę jakby stare żelastwo brzęczało, potem znów strzelało, tak jakby z karabinów maszynowych, potem znów jak ze zwykłych… A potem znów było cicho, aż wreszcie huknęło tak, jakby ktoś bombę rzucił, a potem znów cicho… i znów huk… Aj, aj… jaki to był huk!…
W czasie opowiadania towarzysza Abrama towarzysz Antoni przytakiwał tylko, a gdy ten skończył, rzekł.
— Towarzysz Abram dobrze mówi… to musiała nawet być bomba, bo ja, stojąc dalej, widziałem nad murem jakby się dym uniósł…
Słuchając relacji swych współpracowników, tow. Gordin rozważał całą sprawę szczegółowo, starając się drogą zestawień i przypuszczeń przeniknąć tajemnicę twierdzy, tajemnicę tak ważną, tak doniosłą nie tyle dla niego, ile dla jego mocodawców…
Nie ulegało najmniejszej wątpliwości, że za tym potężnym murem tajemniczym dokonywano prób z wynalazkiem wielkiej doniosłości, wynalazkiem o charakterze wojennym, który służyć miał do wzmocnienia potęgi armji polskiej, a wymierzony był przeciwko sąsiednim mocarstwom…
Zdobycie tej tajemnicy nie tylko by oddało im przysługę bezgraniczną, ale i jemu przyniosło sowitą nagrodę, za którą mógłby użyć życia dowoli…
Ale jak to dokonać?… O przedostaniu się do „twierdzy“, ażeby wykraść plany, nie można nawet było i marzyć…
— Czyś, towarzyszu, próbował kiedy dostać się tam do środka? — spytał nagle Antoniego.
— Ojoj, ile razy, — odrzekł tenże: i to chodziłem jako robotnik, to niby jako posłaniec z listem, to znów do naprawy wodociągów, lecz za każdym razem ten drab, co siedzi przy bramie, odprawiał mnie z niczem, mówiąc, że robotników nie potrzebują, to żebym jemu list zostawił, to że sami sobie wszystko reperują… Pilnują juchy, psie krwie… Kapowałem, żeby się tam dostać, jak Franek Bawół, ale ta elekstryka na murze, psy mają wielkie i złe… Próbowałem zalecać się do córki tego starego, co siedzi przy bramie, ale jakiem się tylko przystawił i zagadał, to mnie bestja tak po amerykańsku zboksowała w łeb, że się zaraz w rynsztoku znalazłem… Twarde pięści ma ta jucha amerykanka… A ładna bestja przytem, jak malowanie…
— A wy, towarzyszu? — spytał Gordin Abrama.
— Ja to chciałem jednego z tych amerykanów, najmłodszego namówić, ażeby wygadał, co oni tam robią… Jak szedł do miasta, to go zaczepiłem, namawiając, ażeby poszedł się zabawić, że go zaprowadzę w jedno fajne miejsce… On nic nie gadał, a gdy zacząłem go tak delikatnie rozpytywać, co oni tam robią, to mnie tak zdzielił kijem, że z tydzień prosto chodzić nie mogłem… Taki rozbójnik… A jeszcze się oglądał za policjantem więc wolałem uciec…
Zamyślił się towarzysz Gordin… Tak, z tymi pionkami nic nie poradzi… nie nadają się oni do innej roboty, jak tylko do obserwowania… tu trzeba będzie użyć innych, zręczniejszych, doświadczonych, którzy napewno coś potrafią poradzić…
I tu naraz przyszła mu myśl, na którą aż się uśmiechnął z zadowolenia.
— Nu, dobrze, — rzekł: idźcie i pilnujcie w dalszym ciągu, a codziennie donoście mi, co się tam dzieje…
Wyszli towarzysze Abram i Antoni, chowając do kieszeni zapłatę za swą robotę, a towarzysz Gordin przebrał się w zniszczone ubranie, włożył wielkie ciemne okulary, tak, że stał się podobnym do ulicznego handlarza, i wyszedł z domu…
Bocznemi ulicami dotarł do ulicy Dzikiej, skąd skręcił w bok i znalazłszy się na ulicy Ostrowskiej, wszedł do jednego z licznych w tych stronach szynków…
Zasiadł w kącie przy stoliku, a gdy podszedł do mego gospodarz, zażądał głośno piwa, poczem cicho w żargonie spytał:
— Czy Warjat już był?
— Nie jeszcze, — odrzekł szeptem gospodarz: ale będzie niedługo…
Siedział tow. Gordin przy stoliku, popijając piwo i bacznie wpatrując się w drzwi, przez które co chwila wchodzili i wychodzili stali bywalcy szynku, dobrzy znajomi gospodarza, z którym zamieniali przeróżne tajemnicze, szeptem wymawiane zdania…
Były to typy przeróżnorodne, przeważnie kryminalne zbieranina najostatniejszych mętów stolicy, stali bywalcy więzień, które albo dopiero co opuścili, albo na progu których stali… Byli to złodzieje, kasiarze, sutenerzy, ludzie o przeróżnych specjalnościach, których określenie li tylko w kodeksie karnym znaleźć można, typy o spojrzeniu przebiegłem, badawczem, lecz i zuchwałem zarazem, ważący się na wszystko, napozór spokojni, lecz trzymający w pogotowiu w ukryciu broń, nóż lub rewolwer… Ludzie, dla których zabicie kogoś stanowiło rzecz zwykłą, tworzący potężny a tajemniczy związek, solidarnie przeciwstawiający się istniejącemu porządkowi rzeczy, a wrogo występujący przeciwko wszystkiemu, co tylko z prawem łączność mieć mogło…
Byli to przeważnie żydzi, choć trafiali się dość często i chrześcijanie, odznaczający się zuchwalszem spojrzeniem, śmielszymi ruchami…
Zamieniali między sobą urywane, szeptem rzucane zdania, oglądając się ostrożnie w koło, czy ich kto nie podsłuchuje, i rozchodzili się, jakby nigdy nic… A przecież te zdania nieraz wielce ważne były, gdyż decydowały albo o mieniu czyjemś, albo o życiu nawet… Przyglądał się im bacznie z pod spuszczonych powiek tow. Gordin, zamieniając z niektórymi, ledwie dostrzegalne, znaki porozumiewawcze, aż wreszcie po godzinie wszedł do szynku młody żyd, o twarzy zuchwałej, o barczystej, znamionującej wielką siłę postaci, w eleganckiem, trochę jaskrawym ubraniu, i witany szmerem przez wszystkich, podszedł do gospodarza, który mu coś szepnął, mrugnięciem oczu wskazując kąt, w którym siedział Gordin…
Warjat, przezwany tak z powodu swego bezgranicznego zuchwalstwa, król kasiarzy, któremu jeszcze żadna kasa się nie oparła, inicjator i organizator nadzwyczaj śmiałych wypraw złodziejskich, wprawiających w podziw cały świat kryminalny, nieuchwytny wprost dla policji, z którą stałą wojnę prowadził, rozejrzał się ostrożnie, a ujrzawszy w kącie Gordina, przeszedł przez izbę szynkownianą, zamieniając z kolegami pozdrowienia i urywane zdania, i tak lawirując dotarł wreszcie do stolika, przy którym siedział Gordin, a który, udając, że go nie zna, rzucił szeptem:
— Jutro, ósma, gdzie wiesz…
Warjat poszedł, jakby nigdy nic dalej, a Gordin po chwili, zapłaciwszy za piwo, wyszedł z szynkowni…
Okrążywszy ulicę Smoczą, dotarł do Nowolipek i tam wsiadłszy w tramwaj O, pojechał na Złotą, gdzie wstąpiwszy do jednego z domów, po pewnym czasie wyszedł zupełnie przeistoczony w eleganckiego, ubranego według ostatniej mody średnich lat jegomościa, i przeszedłszy na ulicę Marszałkowską, rozejrzał się bacznie, czy go kto nie śledzi, poczem znikł w bramie domu o dwóch wejściach przy bardzo ruchliwej ulicy.
Zapukał do drzwi znanego nam już lokalu, a gdy otworzyły się one natychmiast, tow. Gordin po chwili znalazł się w gabinecie, w których oprócz radcy Zielonogorskiego, znajdował się jeden z licznych pomocników jego…
Zdał im szczegółową relację ze wszystkiego, poczem szeptem wtajemniczać począł w plan swój…
Przerywały mu tylko od czasu do czasu wykrzykniki uznania, w końcu zaś radca Zielonogorskij spytał:
— Ile?…
— Nu, na początek 10.000 dolarów wystarczy… Później trzeba będzie więcej…
— Znajdą się, — odrzekł mu pomocnik radcy: tylko żeby to zdobyć…
— To się zrobi… Tylko potrzebny mi jest plan tej twierdzy tego Żarycza…
— To jest trudne… Magistrat ich niema… Dowiadywaliśmy się pocichu… Ale może być zdjęcie z góry fotograficzne?…
— Jak nie może być inaczej, to musi wystarczyć…
— To się zrobi, — rzekł pomocnik Zielonogorskiego: wśród pilotów linji Warszawa — Berlin jest jeden nasz… On to zrobi…
Umówiwszy się o następne spotkanie, z zachowaniem wszelkich ostrożności opuścił tow. Gordin lokal w domu przy ruchliwej ulicy, i skierował się już prosto do swego właściwego mieszkania, w jednym z najwytworniejszych domów śródmieścia… Zajmował tam elegancko umeblowany sześciopokojowy apartament na drugim piętrze, na liście lokatorów zaś figurował jako, Jerzy Gordin, inżynier.
Zamienił parę słów z żoną, przystojną brunetką o typie wybitnie rosyjskim, poczem zamknąwszy się z nią w gabinecie, zebrał się do pracy…
Na biurku znalazła się wielka mapa Warszawy, a właściwie tej jej części, gdzie znajdowała się Ochota i Wiktoryna… Mapa nadzwyczaj szczegółowa, z oznaczeniem poszczególnych domów i innych objektów…
Gordin wymierzał coś długo, wyliczał, a wreszcie skończywszy, rzekł do przypatrującej się jego robocie żony:
— Wiesz, Nadiu, jeżeli powiedzie mi się to, co zamierzyłem, to za trzy miesiące będziemy bardzo bogaci…
— No i co? — spytała ta: wrócimy do Rosji?…
— O nie, — odrzekł Gordin: wyjedziemy zagranicę… najlepiej do Anglji lub Włoch i tam będziemy żyć spokojni i szczęśliwi…
Tejże jeszcze nocy inżynier Gordm z swą piękną żoną bawił się znakomicie w jednej z najwytworniejszych nocnych restauracji stolicy, rzucając pieniądze, pijać szampana, tańcząc, przewyższając w burżujstwie wszystkich tych, których, jako komunista, był w rogiem zaprzysięgłym…
A następnego dnia, o godz. 8 wieczorem, w skromnem ubraniu, ucharakteryzowany na podrzędnego subjekta handlowego, wszedł do jednego z domów na krańcach ulicy Pańskiej, gdzie na trzeciem piętrze brudnych zaśmieconych schodów znikł w drzwiach ubogiego, jednopokojowego mieszkania. Przywitał go tam uniżenie młody, chudy żyd, o twarzy fanatyka, którego zapytał:
— Co słychać?… Jest co nowego?…
— Źle słychać, — odrzekł mu tenże: robotnicy coraz bardziej nie chcą naszych słuchać… Wczoraj na masówce u Lilpopa pobili paru naszych… Coraz bardziej idą w niewolę burżuazji… Już teraz nie wiem, czybyśmy parę tysięcy zebrali… Nawet nasze żydki, od czasu jak magistrat dla nich domy buduje, zaczynają się buntować… Nie chcą nawet słuchać o Leninie, mówią, że teraz, jak nie są głodni i mają dach nad głową, to nie jest tak źle… Oj, coraz gorzej… żeby tego Żarycza cholera… — No, no, nie martwcie się, towarzyszu Szymonie… będzie lepiej… I na tego Żarycza przyjdzie koniec. i my znów zapanujemy… Tylko ja was poproszę… Tu przyjdzie jeden z naszych, z którym muszę sam na sam pogadać… Wy wyjdźcie… A pocieszcie się, ze to przeciw Żaryczowi…
— Dobrze, — zgodził się z pokorą tow. Szymon: ja i tak muszę jechać na Dziką, na zebranie jaczejki komsomolców… Zostało nam jeszcze trochę młodych a i ci tylko mysią o zostaniu komisarzami… Inaczej byłoby źle z nami zupełnie…
Wyszedł tow. Szymon, a w parę minut potem wszedł do mieszkania Warjat, którego po przywitaniu tow. Gordin zaprowadził w kąt pokoju i tam szeptem coś objaśnić zaczął.
— To się zrobi, — odrzekł mu wysłuchawszy, Warjat: ale to będzie drogo kosztować…
— Ile? — spytał tow. Gordin.
— Pięćdziesiąt tysięcy dolarów, — brzmiała spokojna odpowiedź.
Tow. Gordin aż podskoczył na krześle.
— Czyście zwarjowali, Warjat?… tyle?…
— To jest ciężka i ryzykowna robota… Tu już nie więzienie ryzykuję, ale życie… Taniej nie można… Prócz tego koszta…
— To już z kosztami, — przerwał mu Gordin…
— Tak nie można… Koszta będą duże… Z dziesięć tysięcy dolarów… Muszę ludzi zapłacić, narzędzi, dom…
— Dam wam razem z kosztami, — rzekł Gordin.
— Nie, tak nie pójdzie… I te pięćdziesiąt tysięcy to płatne tak: połowa zaraz, reszta po robocie… Na koszta też dostanę zaraz…
Próbował się targować z nim Gordin, lecz Warjat stał mocno przy swojem żądaniu, w końcu też przystać musiał na jego warunki…
Omówili jeszcze szczegółowo wszystko, poczem Gordin wręczył Warjatowi pięć tysięcy dolarów na rachunek kosztów i długo objaśniał plany, przyniesione ze sobą…
Rozstali się przed północą, a następnego dnia, jakiś elegancko ubrany jegomość, chrześcijanin, pertraktować począł o kupno domu na Wiktorynie, dziwnym trafem położonego najbliżej „twierdzy inż. Żarycza“, gdyż o kilkadziesiąt metrów zaledwie, utrzymując, że jest on mu potrzebny na urządzenie fabryki.
Jakiej — nie mówił wyraźnie, a właściciel znęcony wysokością ofiarowanej mu sumy, nie dopytywał się bardzo…
W parę dni dobili interesu i dom zmienił właściciela…

XIII.

System pracy twórczej inż. Żarycza był nader oryginalny, odbiegający daleko od ogólnie przyjętego pojęcia tak zwanej pracy systematycznej… Nie był on ujęty w żadne normy godzin, nie znał co to odpoczynek lub przerwa na sen, wogóle w czasie jej odrzucał na bok wszystkie ogólnie przyjęte zasady, a pochłonięty swą myślą twórczą, zamykał się w pracowni do której dostęp miał tylko jeden z najbardziej zaufanych pomocników, zapominał o śnie, i jakby ogarnięty poetyckiem natchnieniem, rzucał na papier szkice swych wizji mechanicznych, tak zdawałoby się sprzecznych z poezją, dokonywał obliczeń i wymiarów, a dopiero gdy sam plan z początkowanego chaosu przybierać zaczął kształty coraz bardziej realne, przystępował już na zimno do przyobleczania go w formy bardziej konkretne.
To zmaganie się, że tak powiem, fantazji twórczej z wcieleniem jej w kształt realny, trwało zazwyczaj długo, gdyż każdy szczegół, każdy najdrobniejszy fragment wielce skomplikowanych maszyn, wymagały wielu nader drobiazgowych obliczeń, by sharmonizowane, uzgodnione tworzyły w połączeniu jednolitą, zgodną całość…
Od najmłodszych lat uwagę inż. Żarycza pochłaniały automaty… Badał szczegółowo najdawniejsze wynalazki z tej dziedziny, poczynając od czasów najbardziej starożytnych, od drewnianego gołębia latającego Archytasa z Tarentu, wynalezionego w r. 400 przed Chr., orła fruwającego, o którym wspomina Pauzaniusz, androida człekokształtnego Ptolomeusza Philadelpha, do androida Alberta Wielkiego, który miał otwierać drzwi i witać wchodzących, do usiłowań Regiomontanusa, do genjalnych wynalazków z tej dziedziny Vaucassona, Jakóba Drosa i jego syna, Kempelena i innych w w. XVIII, oraz ostatnie wynalazki z w. XIX i XX, zastosowane do celów praktycznych, do przemysłu fabrycznego.
Badał je szczegółowo, i starał się przystosować w wynalazkach swoich ażeby w ten sposób doprowadzić użycie pracy rąk ludzkich w przemyśle do minimum.
Marzeniem jego jednak było stworzyć maszynę, któraby w zupełności zastępowała człowieka i ograniczyła użycie robotników w fabryce li tylko do najkonieczniejszych potrzeb…
Zmechanizowanie całego przemysłu, powierzenie maszynom czynności, wykonywanych do czasu tego przez ludzi, było jego dążeniem, i teraz właśnie zamknąwszy się w pracowni, pracował z zapałem nad modelem takiej maszyny…
Szkice i obliczenia były już dawno gotowe, szło tylko o wykonanie modelu, któryby dowiódł praktycznie, że ta fantazja twórcza jego miała realne podstawy…
Pomocnicy jego coraz otrzymywali rysunki poszczególnych części, które po wykonaniu, wędrowały do zamkniętej dla wszystkich pracowni i tam, składane w jedną całość, przybierały kształt wielce napozór skomplikowanej, a jednocześnie i bardzo prostej w konstrukcji maszyny…
Montowaniem maszyny zajmował się sam Żarycz, posługując się przytem całym szeregiem precyzyjnych narzędzi, a tajemnica maszyny była tak ściśle dochowaną, że najbliżsi nawet pomocnicy jego, z odrabianych według rysunków pojedyńczych jej części nie mogli nawet odgadnąć jej celu i przeznaczenia…
W miarę kończenia dzieła, gorączka twórcza Żarycza wzrastała, nie opuszczał prawie że na chwile swej pracowni, a niejednokrotnie dostarczony mu tam posiłek powracał nietknięty, ku wielkiemu zmartwieniu poczciwego Jacka, jak i zacnej pani Marcinowej, która i na Wiktorynie zajmowała się gospodarstwem, oraz cichemu smutkowi panny Basi.
Jack całe tragedje wyprawiał, zanim skłonić zdołał swego pana do przełknięcia czegokolwiek, a pani Maicinowa aż odprawiała nowenny, żeby tylko zacne panisko nie zagłodziło się…
Trwało to prawie że trzy miesiące, aż wreszcie dnia pewnego z poza szczelnie zamkniętych drzwi pracowni dobiegło jakieś ciche warczenie, jakby szmer maszyny w pełnym ruchu… Szmer ten, z małemi przerwami, trwał dzień cały, a nasłuchującym go z naprężeniem mieszkańcom „twierdzy“, stopniowo ciężar osuwał się z serca, piersi lżej oddychały, a oczy poczynały błyszczeć radością…
Wynalazek był dokonany, maszyna, jak z odgłosów wnioskować mogli, szła znakomicie, bez przerw, a zatem inż. Żarycz miał wrócić do nich, na pewien czas przynajmniej, dopóki nie przyjdzie nań natchnienie nowego wynalazku…
Dzień cały jeszcze trwało to oczekiwanie, aż w reszcie pod wieczór zamknięte szczelnie drzwi pracowni otworzyły się i wyszedł z nich inż. Żarycz, z twarzą znużoną, ze śladami niewyspania, lecz zato promieniejącą zadowoleniem z dokonanego dzieła…
Przywitał wszystkich tak, jakby dopiero co wczoraj z nimi się rozstał, i począł rozpytywać się o wszystko…
Wysłuchawszy treściwej relacji, udał się do jadalni, gdzie już pani Marcinowa przy pomocy Jacka przygotowała obiad, zjadł go z widocznym apetytem, poczem przeszedł do gabinetu, gdzie panna Basia i Karski w krótkości przedstawili mu bieg wszystkich spraw przez cały ten czas…
Krótkiem słowem:
— Dobrze, — i pełnem wdzięczności spojrzeniem zaakceptował wszystko, poczem udał się do sypialni na dobrze zasłużony wypoczynek…
Spał kilkanaście godzin, poczem wstawszy około południa, rzeźki, wypoczęty, udał się znów do pracowni, gdzie zamknięty próbował widocznie nowo wynalezioną maszynę, gdyż warczenie jej bez przerwy dawało się słyszeć…
Wyszedł z pracowni wieczorem, i połączywszy się telefonicznie z dawnym swoim profesorem mechaniki z politechniki, odbył z nim krótką rozmowę, zapraszając do przybycia do „twierdzy“ następnego dnia w południe, gdyż chce mu zademonstrować swój nowy wynalazek.
Przyjął zaproszenie profesor, i następnego dnia, przed południem, wszedł do gabinetu, w którym siedział Żarycz, zajęty dyktowaniem listu pannie Basi.
Przywitał serdecznie profesora, poczem zbliżył się z nim do panny Basi, chcąc go jej przedstawić, gdy naraz, ku wielkiemu zdumieniu jego, ten wyciągnął do niej rękę i rzekł z nietajonem zadowoleniem:
Witam koleżankę… Nie wiedziałem wcale, ze pani pracuje u naszego znakomitego kolegi… Teraz dopiero rozumiem, skąd pochodzi ten zapał do mechaniki… Nic dziwnego, w takiem otoczeniu…
Panna Basia stała spłonioną, z opuszczonemi oczyma, nie wiedząc zupełnie co zrobić z sobą…
Zdziwiony jej milczeniem oraz zachowaniem, profesor spojrzał na Żarycza, a widząc na twarzy jego wyraz zdumienia zrozumiał, że tu się święci coś niezwykłego i rzekł:
— To kolega nie wie, że pani studjuje mechanikę i należy do najzdolniejszych studentek…
Żarycz naprawdę czuł, że nic nie wie.. Prawda, przypominał sobie niewyraźnie, że przed rokiem panna Basia prosiła go o pozwolenie na odbywanie wyższych studji, na co chętnie się zgodził, lecz przypuszczał, że to będzie filozofja, historja, prawo, wreszcie medycyna, lecz skąd mechanika?…
Spojrzał na nią, a widząc jej bezgraniczne zmiezanie, nie chcąc go jeszcze powiększać, odrzekł spiesznie:
— Wiem o tem… I szczerze jestem wdzięczny panu profesorowi za taką opinję o mojej współpracowniczce, a wkrótce przyszłej koleżance…
Poczem, chcąc przerwać tę niemiłą, jak sadził, dla panny Basi scenę, rzekł:
— Pozwoli teraz pan, profesorze, do mojej pracowni, gdzie mu zademonstruję model nowej maszyny, — poczem, zwracając się do panny Basi, dodał z uśmiechem:
— I koleżankę poproszę, ażeby zechciała być przytem obecną, i wypowiedziała swoje zdanie o niej…
Udali się do pracowni, a Żarycz przelotnie spostrzegł pełne wdzięczności spojrzenie panny Basi, które przyznać należy, nie było mu wcale niemiłem…
W wielkiej sali pracowni, w której byli już zgromadzeni wszyscy pomocnicy Żarycza stała wielka, tajemnicza maszyna, o skomplikowanej konstrukcji. Wprowadziwszy profesora i pannę Basię, Żarycz rzekł:
— Panie profesorze… Panu zawdzięczam w pierwszym rzędzie znajomość i umiłowanie mechaniki, panu też pierwszemu chciałem przedstawić ten nowy mój wynalazek, w kraju dokonany… Przedtem jednak muszę powiedzieć parę słów wyjaśnienia, co mnie skłoniło do dokonania tego wynalazku… Oddawna już zajmowałem się sprawą budowy automatów, zastępujących pracę rąk ludzkich, i oto przyszła mi myśl zastosowania ich przy maszynach przemysłowych, ażeby pracę tą właśnie uczynić przy nich zbyteczną…
W pierwszym rzędzie postanowiłem dokonać próby z maszynami tkackiemi, i po długich wysiłkach, zdaje się, rozwiązałem to zagadnienie… Maszyna ta całą pracę, począwszy od założenia surowca, aż do wykonania tkaniny, odbywa sama, a czynność robotnika ogranicza się tylko do jej smarowania… Nawet zerwane nici wiąże sama… W ten sposób odpada zupełnie nieomal koszt robocizny, a ludzkość dzięki te mu otrzyma tkaniny o 50 procent tańsze, niż obecnie… Przytem przy pomocy niewielkich zmian maszyna ta może być zastosowaną do wyrobu przeróżnych gatunków tkanin…
To rzekłszy, puścił w ruch maszynę. Obróciły się z głuchym warkotem koła, automatyczne chwytacze porwały złożoną w specjalnym zbiorniku bawełnę, skręcały ja w nici, przesuwały dalej na aparat tkacki, tak, że w niespełna pięć minut potem z maszyny wysuwać się poczęły pasma wzorzystej materji, automatycznie zwijanej w sztuki…
Z podziwem patrzyli wszyscy na cudowną maszynę, a gdy po jakimś czasie Żarycz zatrzymał jej bieg, podziwiali doskonałość wyrobu, o wiele przewyższająca dotychczasowy…
— Cóż, profesorze, jakież jest pańskie zdanie? — spytał Żarycz milczącego profesora, gdy ucichł szmer podziwu i zachwytu.
Podziwiam genjalny wynalazek, — odrzekł mu profesor: wynalazek, któremu równego dotychczas nie było, lecz jednocześnie przejmuje mnie trwoga na myśl o nieszczęściach, jakich przyczyną może być ta maszyna, oraz inne jej siostrzyce, zastosowane do innych działów przemysłu…
— Nieszczęściach?… jakto? — ze zdumieniem spytał Żarycz.
Tak, — odrzekł profesor: nie cofam tych słów: nieszczęść, gdyż zastosowanie tych maszyn dokona przewrotu w przemyśle, wpłynie na znaczne zniżenie cen wyrobów fabrycznych, lecz jednocześnie stanie się przyczyną nędzy i nieszczęść wielu miljonów ludzi…
— Jakim sposobem?.. — pytał gorączkowo Żarycz
— A takim, iż kapitalizm przemysłowy, zdobywszy tę maszynę i inne, na jej wzór budowane, usunie z pracy nieomal wszystkich robotników, a są ich przecież miljony… Pozbawieni zarobków, nie mając innych źródeł do życia, staną się oni żywiołem groźnym, niebezpiecznym, — gdyż głód i nędza są niebezpiecznymi doradcami… Nie powtórzy się tu historja z wynalezieniem maszyny przędzalniczej Jacquardta, gdyż wtedy jeszcze klasa robotnicza nie była zbyt liczną, i podczas gdy maszyny tam te były dobrodziejstwem ludzkości, ta stanie się jej przekleństwem… Ażeby mogła znaleźć zastosowanie praktyczne, trzebaby zmienić ustrój społeczny, a do tego czasu upłynie wiele dziesiątków lat… Zanim to nadejdzie, wstrząśnienia, wywołane przez wprowadzenie tych maszyn, mogą się stać powodem wielu przewrotów, zgubnych dla ludzkości…
Słuchał tych słów profesora Żarycz i na twarzy jego zarysował się wyraz przygnębienia… Przyznawał w głębi duszy słuszność tym wywodom, lecz jakby szukając zaprzeczenia im, a poparcia swoich dążeń, zwrócił oczy na twarze pomocników swoich, lecz i z nich wyczytał, że zgadzają się z wywodami profesora.
Ażeby jednak upewnić się co do tego, zwrócił się do najstarszego z pomocników i spytał:
— A pan, panie Kacprzak, co powie na to?…
— Ja, panie inżynierze, w zupełności zgadzam się z panem profesorem… Maszyna jest genjalna, przyniosłaby wielkie usługi ludzkości, lecz dla nas, robociarzy, jest wrogiem… Niech ją tylko dostaną fabrykanci, a zaraz tysiące braci naszej pójdą na bruk, na nędzę i poniewierkę… Dobro jednych, okupione będzie nieszczęściem drugich, i ja, na mój głupi rozum biorąc, myślę, że lepiej wyrzec się dobra jednych, aniżeli pogrążać w nędzy drugich… Pan profesor ma rację… Zawcześnie jeszcze na taki wynalazek… Trzeba przedtem tak wszystkie, sprawy na tym świecie uregulować, ażeby nikt na tem nieucierpiał… A do tego jeszcze daleko…
— Cóż więc mam uczynić? — spytał Żarycz, zwracając się do profesora, i pozostałych: czy mam zniszczyć maszynę?…
Odpowiedzią było mu milczenie, długie, głuche, aż przykre milczenie, które naraz przerwał przejmujący okrzyk:
— Nie!.. Nigdy!… Nigdy!… Tego robić nie wolno!…
To wołała panna Basia…
Zwrócił na nią pytające spojrzenie Żarycz, a ona zaczerwieniona, zawstydzona, z opuszczonemi oczyma, jąkać poczęła:
— Nie wolno… niszczyć dzieła… które kiedyś… dla ludzkości dobrodziejstwem będzie… Niech czeka… nadejdzie czas…
— Tak, — przyświadczył profesor: pani ma słuszność… Nie wolno tego robić… Niech maszyna stoi i czeka stosownej chwili.. Przyjdzie przecież ten czas, gdy będzie ją można bez szkody zastosować… Musi pan tylko, inżynierze, strzedz jej planów bardzo, ażeby tajemnicy tej nie wykradziono, gdyż wtedy stać się mogą one, bez winy pana, powodem nieszczęć…
— Zaraz jutro przystąpię do rozebrania jej na części i trzymać je będę w pewnem i bezpiecznem miejscu… Plany zaś jutro od rana złożę w pancernym skarbcu banku, skąd ich wydobyć bez mej zgody nikt nie będzie mógł…
Wyszli z pracowni, a na twarzy Żarycza odbił się wyraz smutku i jakby zniechęcenia… Mimo iż podzielał w zupełności wywody profesora, żal mu było dzieła, w które włożył tyle pracy, tyle własnego ja…
Po krótkiej rozmowie z profesorem, rozstali się, i Żarycz, pomimo olbrzymiego zmęczenia, wrócił jeszcze do pracowni, długi czas z miłością we wzroku, jak by ukochanemu dziecięciu, przyglądał się maszynie, poczem z westchnieniem zamknął wszystkie drzwi starannie, plany schował do potężnej kasy ogniotrwałej, stojącej tamże, i udał się do siebie…
W gabinecie oczekiwała na niego panna Basia z korespondencją bieżącą…
Podpisał ją szybko, poczem, patrząc badawczo na nią, rzekł:
— Dziękuję pani za gorącą obronę mojej maszyny…
— Uczyniłam to, gdyż przekonaniem mojem jest, że maszyna ta wielkie przysługi odda ludzkości, — odrzekła mu spokojnie.
— Jednocześnie zaś, — ciągnął dalej Żarycz: mam do pani wielki żal…
— O co? — spytała zdziwiona panna Basia.
— Że nie powiedziała mi nic pani o tem, że studjuje na politechnice mechanikę…
— Zbyt pan był zajęty, ażebym trudziła go jeszcze niemi osobistemi sprawami, — odrzekła spłoniona…
— Ale dlaczegóż wybrała pani mechanikę?… Przecież to bardzo trudny przedmiot…, — dopytywał się.
— Dlatego, że mnie najbardziej zajmuje, — odrzekła krótko, poczem wstała, ażeby wyjść z gabinetu…
Głowa jej płonęła, na ustach rwały się słowa: dlatego, ażeby stanąć przy boku twoim, jako pomocnica, ażeby część trudu twego wziąć na barki moje, — lecz wiedziała, że tego powiedzieć nie może, że nie wolno…
Żarycz nic nie rzekł na jej odpowiedź, tylko na pożegnanie uścisnął jej rączkę mocniej niż zwykle…
Zaczynał się domyślać wielu rzeczy, i westchnienie jakby żalu wydarło mu się mimowoli z piersi…
Tego wieczoru nie miał zwykłej konferencji z Karskim i wcześnie udał się na spoczynek…
Lecz nocy tej długo nie mógł usnąć, rozmyślając nad wielu sprawami… Przed oczami jego wciąż stała śliczna, spłoniona twarzyczka panny Basi, przesłaniając sobą widok nietylko maszyny, ale i tej ukochanej, której obraz od tak dawna w sercu swem nosił… Późno bardzo, po północy, twardy, męczący sen, zamknął mu wreszcie oczy…

XIV.

Następnego dnia inż. Żarycz obudził się późno, prawie że przed południem, i po lekkiem śniadaniu udał się do pracowni, ażeby przy pomocy robotników przystąpić do rozbiórki maszyny.
Zaledwie jednak przestąpił próg, z ust jego wydarł się okrzyk przerażenia i zdumienia…
Na samym środku widniał wielki otwór, wybity w podłodze, a olbrzymia kasa pancerna stała rozbita…
Podbiegł do niej i z przerażeniem stwierdził, że plany maszyny z niej znikły.
Na krzyk jego zbiegli się pomocnicy i stanęli nieruchomi, patrząc z przestrachem na spustoszenie w sali, na zupełnie wyraźne ślady gospodarki w niej kasiarzy…
Inżynier Żarycz pierwszy odzyskał równowagę i zwracając się do Karskiego, rzekł:
— Niech pan natychmiast telefonuje po policję… Do jej przybycia nic nie wolno ruszać…
W parę minut potem przybyło do „twierdzy“ parę samochodów z komendantem policji, naczelnikiem urzędu śledczego i wywiadowcami, i objaśnieni treściwie przez Żarycza o tem, co zaszło, natychmiast przystąpili do śledztwa…
Po obejrzeniu rozbitej kasy wydali opinję, że dokonano tego przy zastosowaniu najbardziej precyzyjnych narzędzi, że cała robota jest dziełem najwybitniejszych kasiarzy i że brało w niej udział trzech ludzi…
Maszyna była nietknięta, natomiast z kasy zginęły wszystkie jej plany, oraz pewna nieznaczna suma pieniędzy, w niej przechowywana. Z przyległej do pracowni rysowni zabrane zostały wszystkie szkice, zarówno do planów maszyny, jak i do pomysłów nowych wynalazków, jakie w przerwach wykonywał Żarycz.
Po dokładnem zbadaniu sali, wszyscy, przy świetle latarek elektrycznych, z rewolwerami w ręku, spuścili się przez otwór w podłodze w głąb podziemnego korytarza, i ostrożnie naprzód posuwać się zaczęli…
Korytarz ten był wysokości prawie że wzrostu ludzkiego, zbudowany z całą znajomością sztuki górniczej, podstemplowany, ażeby zapobiedz usuwaniu się ziemi, z ścianami w niektórych miejscach wyłożonemi deskami, ażeby powstrzymać osuwanie się piaszczystego gruntu.
Po przejściu kilkudziesięciu kroków napotkali pierwszą przeszkodę. Korytarz w tem miejscu zagrodzony był wielkiemi kamieniami i zasypany aż do góry ziemią.
— Łopaty! — zawołał naczelnik urzędu śledczego, a gdy po pewnym czasie przyniesiono je, polecił wywiadowcom usuwać przeszkodę, sam zaś z inżynierem Żaryczem i komendantem policji, zabrawszy paru wywiadowców, wyszedł z korytarza, poczem na podstawie obserwacji ustaliwszy kierunek korytarza, wskazał na stojący w odległości jakichciś czterdziestu metrów mały, parterowy domek, otoczony parkanem, rzekł krótko:
— Z tego domu kasiarze zaczęli swą robotę…
Zatelefonował o przysłanie większej ilości policji, poczem jeszcze raz obejrzawszy rozbitą kasę, zwrócił się do jednego ze starszych wywiadowców i spytał:
— Cóż pan sądzi, panie Musiał, czyja to może być robota?…
— Według wszelkich danych myślę, że tu musiał Warjat rękę przyłożyć… Wszystko wskazuje na jego robotę…
— I ja tak sądzę, — przyświadczył krótko naczelnik.
A gdy przybył większy zastęp policji, wydał polecenie otoczenia ze wszech stron małego domku i nieprzepuszczalna nikogo, sam zaś z inżynierem Żaryczem, komendantem i dwoma wywiadowcami, udał się wprost do owego domu i gdy brama okazała się zamkniętą, zakołatał do niej mocno…
Nikt jednak się nie zjawiał, ażeby ją otworzyć, wtedy wyłamano ją siłą i wszyscy z rewolwerami w ręku weszli do środka.
Na obszernym dziedzińcu, na którym stała ustawiona cegła i leżały rozrzucone deski i belki, nie znaleziono nikogo. Na rozkaz naczelnika policja rozpoczęła skrzętne poszukiwania. Drzwi domu również zastano zamknięte na moc, na potężne sztaby i zamki, a gdy je odbito, wkroczono do wnętrza…
Dom okazał się również pustym, jak i podwórze, w pokojach, z wyjątkiem dwóch, pusto było zupełnie… Za to te dwa urządzone były z pewnym komfortem i wygodą, łóżka zasłane miękką pościelą, a pozostawione na stole resztki potraw i puste butelki po winie, wódce i likierach, świadczyły, że kasiarze nie żałowali sobie niczego…
Przechodząc tak z pokoju do pokoju, weszli wreszcie do jednego, w którym zerwana podłoga, oraz otwór, świeżo zasypany ziemią, dowodziły, skąd brał początek korytarz podziemny.
Rozkazał naczelnik przynieść łopaty i kopać ziemię, sam zaś przystąpił natychmiast do śledztwa, puszczając w ruch cały aparat urzędu... Rozesłano wywiadowców do magistratu i hipoteki, sprowadzono okolicznych mieszkańców, komisarza miejscowego komisarjatu i dzielnicowego, posterunkowych, którzy w tych stronach odbywali patrole, i szczegółowo prowadzono śledztwo.
Przybyli natychmiast prokurator i sędzia śledczy, wypytywali się drobiazgowo o wszystkie szczegóły, spisując protokuły...
Niezależnie od tego, naczelnik urzędu śledczego rozesłał na wszystkie strony najsprytniejszych wywiadowców, polecając im aresztować wszystkich wybitniejszych kasiarzy, szczególny nacisk kładąc na aresztowanie W ar ja ta, obsadzono dworce kolejowe, ażeby udaremnić wyjazd sprawcom włamania, wysłano depesze do wszystkich stacji i posterunków pogranicznych...
Energicznie prowadzone śledztwo po paru godzinach dało już następujące wyniki:
Dom został kupiony przed trzem a miesiącami przez jakiegoś Korbowskiego, który oświadczył sprzedającemu, zarówno jak opowiadał wszędzie, że zamierza tam budować fabrykę jakichciś maszyn. Złożył nawet plany jej w magistracie do zatwierdzenia, a przed uzyskaniem tegoż zwoził materjały i kopał doły na fundamenty. Ztąd też ruch furmanek, wywożących ziemię, nie zwracał niczyjej uwagi, jak również i zwózka materjału drzewnego.
Objąwszy w posiadanie domek, nowonabywca zaraz oddalił stróża, obsadzając swojego. W domu, poza stróżem, mieszkały jeszcze dwie osoby, zameldowane z zachowaniem wszelkich formalności, a podające się za plenipotentów właściciela, którego prawie nigdy nikt nie widział.
Z zeznań okolicznych mieszkańców okazało się, że wogóle mieszkańcy domku bardzo rzadko wychodzili z niego, że robotników przy budowie nikt nie widział, i że stróż, wbrew zwyczajom, panującym w tej sferze, nie przyjaźnił się z żadnym ze swoich kolegów z sąsiednich domów.
Czasami w nocy przyjeżdżał ktoś samochodem do tego domku, ale po parominutowej wizycie odjeżdżał…
W nocy, kiedy dokonano rozbicia kasy, samochód ten przyjechał po północy, lecz wkrótce odjechał, zjawił się potem nad ranem, lecz kto nim odjechał, nie zauważono…
Z powodu ciemności nie spostrzeżono również koloru jego, choć co do tego, jak również i co do marki fabrycznej były nader różne zdania. Jedni twierdzili, że był szary, drudzy, że czarny, trzeci, że granatowy i t. d. Raz był otwarty, to znów zamknięty… Raz Fiat, to znów Chevrolet… Co do numeru podawano przeróżne, a ostatniej fatalnej nocy stwierdzono, że latarka tylna, oświatlająca numer była zgaszoną…
Badania te wogóle nie wiele wyjaśniły sprawę, a w samem mieszkaniu w domku nie znaleziono literalnie nic, coby mogło rzucić jakiekolwiek światło na tę zagadkową sprawę.. ,
Podczas gdy prowadzono śledztwo, ukończono w reszcie odkopywanie korytarza, który, jak się okazało, miał w paru jeszcze miejscach porobione podobne przeszkody z kamieni, ziemi i krat żelaznych…
Sprowadzono z wydziału śledczego album z podobiznami wybitnych kasiarzy, lecz nikt z tych, którzy mieszkańców domków widzieli, nie mógł ich poznać…
Pewne wahanie nastąpiło przy fotografji Warjata, lecz i w tym wypadku wszyscy orzekli, że im się tylko zdaje, że istnieje pewne podobieństwo do jednego z tych, który czasami wieczorem przychodził do domku…
Wreszcie konfrontacja wszystkich ujętych w ciągu dnia kasiarzy nie dała również żadnego wyniku.
Władze śledcze stanęły wobec prawdziwej zagadki, trudnej bardzo do rozwiązania…
Wszystkie ślady wskazywały, że jednak cel rozbicia kasy był zgoła inny, niż zwykły rabunek, na co zresztą wskazywało skrzętne zabranie wszystkich planów…
To też gdy późnym wieczorem wszyscy, prowadzący śledztwo, znaleźli się w gabinecie inż. Żarycz a i ten spytał się naczelnika urzędu śledczego, co sądzi o całej tej sprawie, ten odrzekł wprost:
— Przekopanie korytarza i rozbicie kasy jest napewno robotą Warjata, lecz inspiratorem tej roboty jest napewno kto inny. Wszystko wskazuje, że musiał być to ktoś, komu zależało na zdobyciu tych planów, a zatem nie mogli to być wyłącznie specjaliści kasiarze, którzy poszukują tylko pieniędzy i kosztowności… Zdaniem mojem w sprawie tej musiał umoczyć ręce nasz sąsiad ze Wschodu, i wydałem już zarządzenia, ażeby ta m gdzie należy, baczny rozciągnięto nadzór… Obawiam się jednak, że plany pana dziś jeszcze będą poza granicami kraju, chociaż wszystkie stacje pograniczne zostały już zawiadomione i bacznie pilnują, ażeby nic nie wywieziono… Lecz są jednak sposoby dokonania tego, które przekraczają zakres naszej możności i wobec których jesteśmy bezsilni… np. kufry dyplomatyczne… W sprawie tej musieli brać udział również i nasi komuniści, z nich bowiem napewno rekrutowali się owi robotnicy, pomocnicy Warjata… Rozpoczęto też wśród nich z mego polecenia poszukiwania, lecz czy dadzą one jakie wyniki — zaręczyć nie mogę…
Około północy dopiero rozeszli się przedstawiciele władz śledczych, pozostawiając posterunki przy korytarzu podziemnym…
A Żarycz, znużony, wyczerpany, pełen ciężkich myśli, że może jednak wynalazek jego być wykorzystanym na szkodę ludzkości, skierował się do jadalni…
Tam w kąciku, wtuloną, zobaczył pannę Basię, bladą, wystraszoną, wpatrującą się w niego pełnemi bólu oczyma….
— Co pani tu robi? — spytał łagodnie: dlaczego pani nie śpi?…
— Ja… ja…, — zaczęła się jąkać: chciałabym się dowiedzieć… czy co znaleziono?… czy jest jak a nadzieja?…
— Nie, panno Basiu, — odrzekł Żarycz: nic nie znaleziono, i wogóle jest bardzo słaba nadzieja…
— Lecz może za mało energicznie biorą się do tego, — rzekła gwałtownie: powinni znaleźć… przecież to ich rzecz!…
— Tak, — uśmiechnął się Żarycz: to ich specjalność, lecz, panno Basiu, bywają rzeczy, które i dla policji są niemożebne…
— Cóż więc robić?…
— Trzeba czekać… Może czas przyniesie radę…
Panna Basia jakby namyślała się przez chwilę, wreszcie rzekła: — A możeby pojechać tam i zażadać, ażeby oddali?…
Na tą naiwną radę znów uśmiechnął się Żarycz, i rzekł: — Dziecko drogie., tego, co w ich ręce wpadnie, już nikt odebrać im nie potrafi… Trzeba myśleć nad innym sposobem zaradzenia złemu…
— Bo… bo ja, — wyrzekła przez łzy panna Basia: gotowa jestem wszystko zrobić, ażeby te plany odzyskać… Niech pan, panie inżynierze, liczy n a mnie… Wszystko, co pan każe, zrobię natychmiast…
To rzekłszy, wyszła natychmiast z jadalni, jakby nie chcąc się zdradzić ze swojem wzruszeniem…
Czas pewien stał Żarycz, patrząc wślad za nią, poczem udał się do sypialni… Nocy tej jednak nie spał wcale, rozmyślając nad sposobami zapobieżenia skutkom, jakie z wykradzenia planów wyniknąć mogły…

XV.

Towarzysz Gordin od pewnego czasu był zdenerwowany, i to do takiego stopnia, że zauważyli to nie tylko najbliżsi przyjaciele i współpracownicy jego, ale nawet i żona, która zajęta wielu przeróżnemi sprawami, wśród których stroje i zabawy naczelne miejsce zajmowały, nie wiele czasu i uwagi małżonkowi poświęcała…
Od czasu do czasu tylko zapytywała go, kiedy urzeczywistnione zostaną obietnice jego, kiedy będzie mógł rzucić te wszystkie niebezpieczne roboty i wyjechać zagranicę, gdzieby w spokoju i dostatku życie pędzili, lecz w odpowiedzi słyszała tylko niezdecydowane mruknięcie, a otrzymawszy banknot większej wartości na kupno nowej sukni lub kapelusza, zaprzestawała swych indagacji…
Co parę dni w konspiracyjnym lokalu przy ulicy Bańskiej odbywały się spotkania jego z Warjatem, który zdawał mu szczegółowe relacje z przebiegu robot, poczem znów następowała tajemnicza nocna wizyta w lokalu w domu o dwóch bramach przy ruchliwej’ ulicy, zakończona zawsze w ręczeniem większej paczki dolarów na rachunek przyszłych kosztów… A gdy robota, prowadzona przez Warjata na Wiktorynie, zbliżała się ku końcowi, zdenerwowanie Gordina doszło do szczytu… Naglił też go, ażeby kończył, zwłaszcza, że i ze strony jego mocodawców nacisk w tym kierunku był coraz większy…
Wreszcie pewnego dnia wieczorem Warjat mu oświadczył:
— Jutro kończymy…
Westchnienie, jakby ulgi, wydarło się z piersi Gordina… Skończą się wreszcie te pełne niepokoju oczekiwania jego, czy zbrodniczy zamysł uwieńczony zostanie pomyślnym skutkiem, i czy wreszcie otrzyma tą upragnioną nagrodę, na którą z taką niecierpliwością oczekiwał…
Dzień ten spędził na ustawicznych naradach, to z Warjatem, z którym obmyślał sposoby bezpiecznej ucieczki wszystkich uczestników włamania, to w lokalu przy ruchliwej ulicy, gdzie głównie rozstrząsano sprawę bezpiecznego wywiezienia z granic Polski wykradzionych planów…
Sposób był bardzo prosty: mógł je wywieźć kurjer dyplomatyczny, jako nietykalne papiery, lecz zachodziła poważna obawa, że rząd polski, domyśliwszy się z łatwością, kto w tej sprawie ręce maczał, złamie przyjęte zwyczaje i naruszy nietykalność kufrów dyplomatycznych, a wtedy wykrycie owych planów byłoby wielką kompromitacją…
Debatowano zatem długo nad tem, aż wreszcie radca Zielonogorskij rozstrzygnął wszelkie wątpliwości.
— Jest na to sposób, — rzekł: plany po wykradzeniu złożone zostaną w miejscu nietykalnem, tam będą zupełnie bezpieczne… Tego dnia jeszcze wyruszy kurjer do Moskwy, lecz ich z sobą nie zabierze… Gdyby rząd polski zdecydował się naruszyć tajemnicę kufrów dyplomatycznych, nic nie znajdzie, a nam da to sposobność do wszczęcia alarmu i wykorzystania całego zajścia… Plany tymczasem poleżą sobie z tydzień w miejscu nietykalnem, poczem kurjer, przejeżdżający z Moskwy do Paryża, zabierze je z sobą, a z Berlina wyśle morzem do Leningradu… W ten sposób dostaną się one bezpiecznie do Kremla…
Projekt ten zaaprobowano w zupełności…
Tow. Gordin, po wyjściu z lokalu przy ruchliwej ulicy i przebraniu się, popołudnie cale i wieczór spędził w lokalach restauracyjnych i rozrywkowych, starając się, ażeby go jaknajwięcej osób widziało… A po północy wymknął się z Oazy i wsiadłszy do taksówki udał się na Pańską ulicę, gdzie według umowy miał oczekiwać na Warjata…
Z niecierpliwością spoglądał na zegarek, minuty wlokły mu się jak godziny, a na odgłos każdego przejeżdżającego samochodu zrywał się i nasłuchiwał…
Lecz samochód jechał dalej niezatrzymując się, a on znów opadał na krzesło, coraz spoglądając na zegarek… Szarzeć już poczęło, a Warjat nie przybywał…
Spokojny zwykle, panujący nad sobą tow. Gordin zaczynał tracić równowagę… Snuć już począł przeróżne przypuszczenia, że cały zamach się nie udał, że Warjat wpadł i że całe przedsięwzięcie w łeb wzięło… Ogarnęła go gorączka i może po raz pierwszy w życiu poczuł trwogę że złapany Warjat wyśpiewa wszystko, że lada chwila zjawi się policja, ażeby go aresztować…
Przejęty lękiem grożącego mu niebezpieczeństwa, obejrzał rewolwer, postanawiając bronić się zacięcie, lecz po chwili odrzucił ten pomysł zgorączkowanego mózgu, uświadamiając sobie, że wszelki opór, zwłaszcza zbrojny, mógłby dać niepożądane wyniki, i zaprowadzić go przed sąd doraźny, którego jedynym wyrokiem mogła być tylko śmierć…
Schował więc rewolwer i dygocąc cały z wewnętrznego wzburzenia, otulił się w palto, gdyż poczuł nagle zimno, i usiadłszy na krześle, czekał, postanawiając zaraz po wzejściu słońca opuścić ten lokal, i po ostrożnem zasiągnięciu wiadomości, co mogło się stać z Warjatem, w razie niebezpieczeństwa, uciec z Warszawy i ukryć się tak, ażeby go nie dosięgło ramię polskiej sprawiedliwości…
Siedział tak skurczony, wpatrując się w cyferblat leżącego przed nim zegarka, w poruszające się zbyt wolno, zdaniem jego, wskazówki tegoż…
Dochodziła już szósta, minęła wreszcie, blady świt wdzierać się począł przez okno, i tow. Gordin, pełen już zwątpienia i lęku, porwawszy się z krzesła szybko przez pokój przebiegać począł, gdy naraz posłyszał na schodach ostrożne, jakby skradające się kroki…
— Policja? — przebiegło mu przez mózg, i stanął w pozycji pełnej wyczekiwania, z zapartym w piersi oddechem, gdy naraz posłyszał lekkie, w umówiony sposób pukanie do drzwi.
Westchnienie ulgi wyrwało się z jego piersi. Jednym skokiem znalazł się przy drzwiach, otworzył je… Przed nim stał Warjat, trzymając pod pachą jakąś wielką tekę…
Wpuścił go do środka, zamykając za nim drzwi starannie, witając jednocześnie jak drogą, upragnioną istotę…
Warjat wsunął się do pokoju i westchnąwszy ciężko, jakby na barkach dźwigał ciężar olbrzymi, złożył na stolę tekę i bezsilny opadł na krzesło…
— Uff, — sapnął: ciężko było…
Gordin narazie o nic go nie pytał, tylko gorączkowo, spiesznie rozwijał tekę, pragnąc zbadać jej zawartość. Zobaczywszy plany, uśmiechnął się z zadowoleniem…
— Nu, jak było? — spytał wreszcie Warjata.
— Ciężko było, — powtórzył tenże, ocierając pot z czoła: trzeba było przebijać beton w podłodze — twardy, jak cholera, a potem ta kasa… Oj… oj… co to za kasa… To ostatnie słowo techniki… to sam djabeł, nie kasa… Namęczyłem się porządnie, zanim ją otworzyłem… To była ciężka robota…
— A dlaczego tak późno? — dopytywał się Gordin.
— Robota długo trwała, gdyż kasa się nie poddawała, potem trzeba było w korytarzu porobić przeszkody, żeby tak zaraz nie trafili… Zresztą nie chciałem tak w nocy przyjeżdżać, ażeby stróż nie widział… Czekałem, aż bramę otworzy… Poco ma być świadek? Samochód tez odprawiłem na placu Kazimierza Wielkiego, a tu przyszedłem piechotą… Tu nam żadne świadki niepotrzebne…
— A ludzie?.. a inni?.. — pytał dalej Gordin.
— Już ich niema… już oni wszyscy wyjechali… Każdy w inną stronę… Niech ich szukają… Znajdą… kolkę w bok…
— I ty musisz zaraz wyjechać, — rzucił Gordin.
— Ja mam czas, — spokojnie rzekł Warjat: ja mam taką kryjówkę, że mnie nigdy nie znajdą… Nu ale teraz gotówka… reszta…
Gordin na to przypomnienie nie rzekł ani słowa, tylko wydobył z kieszeni marynarki wielką paczkę banknotów dolarowych i wręczył mu.
Warjat spokojnie przeliczać je zaczął, poczem rzekł:
— W porządku… Tak to lubię… Solidnie… Zupełnie po kupiecku…
Jeszcze raz obejrzał Gordin zdobyte z takim wysiłkiem i kosztem plany, poczem zwinąwszy je w rulon, tękę pociął na kawałki i włożywszy do pieca, spalił…
— Nu, ja już idę, — rzekł: a ty wyjdziesz po mnie, — dodał, zwracając się do Warjata.
Nie, ja teraz nie pójdę, — odrzekł tenże: po co za dnia mam się pokazywać na mieście?.. Prześpię się tutaj, a wieczorem, pociemku, przekradnę się do swojej meliny, a za parę dni, gdy się uspokoi, wyjadę…
— Dlaczego nie zaraz? — spytał niespokojnie Gordin…
— Dlatego, że tam już pewnie spostrzegli robotę… Zawezwali glinę, a oni zaraz po robocie poznali czyja to sprawka… To też zaraz glina będzie szukać Warjata… Na wszystkie strony będą węszyć i szukać… Poco mam im sam włazić w łapy?… Telegraf prędzej jedzie od kolei, a nawet od samochodu… Już dziś, zaraz, napewno wszystkie stacje na granicy będą mieć rysopis Warjata, a może nawet i fotografję, a Warjat nie taki głupi… Ja mam czas.. Mnie się me spieszy… Wyjadę, gdy będzie spokojnie…
Przyznał mu Gordin słuszność i zabrawszy zawinięty w papier rulon z planami, pocichutku, korzystając z tego, że wszyscy w domu uśpieni byli, wymknął się na ulicę…
Szybko szedł ul. Pańską, a spotkawszy się w urnowionem zawczasu miejscu z wysłańcami radcy Zielonogorskiego, wręczył mu ów rulon, poczem, uspokojony już znacznie, podążył do domu…
Znalazłszy się w sypialnym pokoju, uściskał gorąco przebudzoną ze snu Nadię i szepnął jej:
— Najdroższa… zbliżam się do celu… Za parę tygodni będziemy już zagranicą… spokojni i bezpieczni… a przytem bogaci… Będziemy mogli bawić się i używać życia…
A Nadia otoczywszy szyję jego pięknie otoczonem obnażonem ramieniem, ucałowała go gorąco…
Tegoż dnia wieczorem tow. Gordin, jakby nigdy nic, bawił się w dancingu, przysłuchując się toczonym wokoło rozmowom na temat rozbicia kasy i podkopu do „twierdzy inż. Żarycza“ na Wiktorynie…

Czytał też pilnie sprawozdania z tego we wszystkich gazetach, a od czasu do czasu przez usta jego przewijał się ironiczny uśmieszek…
XVI.

Sekretarz generalny CIK‘a, towarzysz Wiktor Abramowicz Prochwostow, siedząc w wspaniałym gabinecie swoim na Kremlu, chciwie chwytał każdą przynoszoną mu, zgodnie z rozkazem, natychmiast po nadejściu depeszę szyfrowaną, pochodzącą z zagranicznych placówek sowieckich…
Przerzuciwszy każdą szybko wprawnem okiem, gdyż szyfry znał już znakomicie na pamięć, odkładał je następnie na bok, a koło ust jego zarysowywała się zmarszczka jakby niezadowolenia, jakby zniechęcenia.
Nadchodzące licznie depeszę różnej były wagi, mniejszej i większej, niektóre znów błahe zupełnie, do których niewiadomo po co aż szyfr używano, a niektóre znów tak ważne, że aż dziś specjalnie na posiedzeniu CIK‘a rozpatrywane być miały…
Lecz między niemi właśnie nie było tej, najważniejszej, na którą oddawna już oczekiwał nietylko on, ale i CIK cały, i na otrzymaniu której tak bardzo im zależało…
Zdenerwowany, wyciągał kasetkę z najbardziej tajnymi papierami, i wyjąwszy z pośród wielu teczkę z napisem „Warszawa“, spiesznie przeglądać zaczął znajdujące się w niej papiery… Oto pismo Zielonogorskiego… pisze w niem wyraźnie: „za miesiąc jakiś będziemy w posiadaniu tych planów. Wyślę je natychmiast i zawiadomię o tem depeszą“…
Tymczasem mija już od tego czasu drugi miesiąc, a nic niema… Prawda, była przed paru dniami depesza uspakajająca, że wszystko idzie pomyślnie, że roboty posuwają się naprzód i że wkrótce spodziewać się należy pomyślnego wyniku, lecz potem znów nastąpiło długie, długie milczenie…
Gnębiła go obawa, że zamierzenia, które, pomijając już koszta, miały dać w wyniku tak świetną zdobycz, jak plany najnowszych wynalazków wojennych inż. Żarycza, miały się nie udać…
Pomijając już kompromitację, jaka w razie wykrycia tych usiłowań, mogła okryć władze sowieckie, pomijając już nawet stratę pieniężną, która była bardziej dotkliwą od straty honoru, — najważniejszą była olbrzymia w tym wypadku przewaga wojenna Polski, wykluczająca wogóle myśl jakąkolwiek o napaści na nią.
Towarzysz Prochwostow zabrał się do przeglądania nadesłanych pocztą papierów, gdy naraz rozległo się dyskretne pukanie do drzwi i na progu stanął sekretarz osobisty i wręczając depeszę, rzekł:
— Od towarzysza Zielonogorskiego z Warszawy… W tej chwili nadeszła…
Porwał ją Prochwostow i rozerwawszy banderolę, szybko przebiegł oczyma.
Brzmiała ona w umówionym szyfrze jak następuje:
„Tranzakcja zakończona pomyślnie. Towar wysłany. Tranzyto przez Berlin otwarte“.
Rozjaśniła się twarz towarzysza sekretarza generalnego Prochwostowa. Porwał się z miejsca i udał czemprędzej do gabinetu przewodniczącego CIK‘a, towarzysza Ruchłowa, zawezwawszy po drodze zastępcę jego, towarzysza Mazurkina.
Zamknąwszy szczelnie drzwi, wtajemniczył ich w treść depeszy, poczem rzekł:
— Zielonogorskij postąpił dowcipnie… Obawiając się, że w razie wysłania tych planów bezpośrednio, władze polskie, w poszukiwaniu ich, mogą się posunąć nawet do naruszenia tajemnicy kufrów dyplomatycznych, wysłał je drogą okólną przez Berlin… Opóźni to trochę ich nadejście, ale za to napewno do nas dojdą…
— Tak, — przyświadczył mu grubym basem przewodniczący Ruchłow: — dobrze zrobił… Trzeba raz zawiadomić Berlin, ażeby przez specjalnego kurjera wysłał je do Szczecina, skąd zabierze je jeden z naszych torpedowców i przewiezie do Leningradu… Ztamtąd zaś pewny oficer z czerwonej armji, z eskortą, przywiezie je do nas, do Kremla…
— Zajmie to wszystko z tydzień czasu, — obliczył naprędce tow. Prochwostow.
— Tak, tydzień, nie omyliliście się, Wiktorze Abramowiczu, — przyświadczył tow. Mazurkin. Za tydzień też zwołamy nadzwyczajne posiedzene CIK‘a, na które trzeba będzie zaprosić najlepszego, no i najpewniejszego z naszych inżynierów, ażeby obejrzał dokładnie te plany i wydał o nich swoją opinję…
— Zaprosimy tow. Repkina, dyrektora wszystkich fabryk wojskowych; to swój człowiek, a przytem szczery komunista, — zadecydował tow. Ruchłow.
Rozeszli się władcy sowieckiej Rosji, a tow. Prochwostow, ze zwykłą mu energją, wnet wydał cały szereg zarządzeń i wysłał następujące depesze: 1) do Berlina, ażeby „towar“ z Warszawy wysłano do Szczecina przez specjalnego kurjera i tam zdano na specjalnie wysłany z Leningradu torpedowiec; 2) do Leningradu, ażeby natychmiast wysłano najszybszy to torpedowiec do Szczecina celem zabrania „towaru“, nadesłanego przez polpredztwo w Berlinie, przez specjalnego kurjera; 3) do zarządu wojskowego w Leningradzie, ażeby „towar“, przywieziony przez torpedowiec ze Szczecina, natychmiast wysłano do Moskwy przez specjalnego pewnego oficera pod odpowiednią obroną wojskową GPU; 4) do dyr. Repkina, ażeby przybył do Moskwy za tydzień celem wzięcia udziału w nader ważnej naradzie CIK‘a…
Na wszystkich depeszach zamieszczone były polecenia, ażeby informowano CIK o wykonaniu tych zarządzeń.
W przeciągu tygodnia też coraz do Kremla nadchodziły depesze: z Berlina o przybyciu i wysłaniu „towaru“, ze Szczecina o zabraniu „towaru“ przez torpedowiec, z Leningradu wreszcie o przybyciu torpedowca i wysłaniu „towaru“ do Moskwy.
Wreszcie przybył ów tak oczekiwany oficer i w ręczył tow. Prochwostowowi z taką niecierpliwością pożądaną paczkę, zaszytą w płótno i zaopatrzony w mnóstwo pieczęci…
Zamknął, ją wnet w olbrzymiej kasie pancernej, najnowszej konstrukcji, strzeżonej bacznie i w dzień i w nocy przez wyborowy oddział czekistów, a zawierającej najsekretniejsze tajne papiery rządu sowieckiego.
Tegoż dnia wieczorem miało się odbyć owo nadzwyczajne tajne posiedzenie CIKa‘, na które zaproszony został i tow. dyrektor Repkin.
Stawili się na nie wszyscy komisarze, a tuz pobok przewodniczącego Ruchłowa zasiadł komisarz spraw wojskowych Zapiewałow, były sierżant aimji carskiej, który przechodząc następnie w czerwonej aimji ze stopnia na stopień, przed niedawnym czasem doszedł do stanowiska naczelnego wodza całej armji sowieckiej…
Przy nim zajął miejsce towarzysz inz. Repkin, dyrektor wszystkich państwowych fabryk przemysłu wojskowego, który przez szereg lat studjował w niemieckich fabrykach broni…
Przed tow. Prochwostowym, na stole, leżała wielka puszka, obszyta w szare płótno i zaopatrzona w mnóstwo pieczęci, na którą zwrócona była uwaga wszystkich.
Gdy zajęto miejsca, po uprzedniem sprawdzeniu, czy sala jest należycie zabezpieczoną przed możliwością podsłuchiwania, przewodniczący tow. Ruchłow rzekł:
— Towarzysze… Doszło do naszej wiadomości, że władze wojskowe w Polsce pozyskały nowe wynalazki tego inż. Żarycza z zakresu maszyn wojskowych, które w razie wojny zapewniłyby polakom zwycięstwo… Zaniepokojeni tem, postanowiliśmy plany ich zdobyć za wszelką cenę, i nie szczędząc kosztów, przy pomocy tow. Zielonogorskiego w Warszawie, dopięliśmy swego… Plany te są w naszem posiadaniu i idzie teraz o to, ażeby tacy rzeczoznawcy, jak towarzysze Zapiewałow i Repkin, wypowiedzieli o nich swoje zdanie…
Umilkł przewodniczący, a tow. Prochwostow złamał pieczęcie, rozciął sznurki i płótno, i wydobył plany, które złożył przed ekspertami.
Rozwinął je towarzysz Repkin i bacznie przeglądać zaczął. Po jakimś jednak czasie na twarzy jego odbiło się zdumienie… Badanie trwało czas dłuższy, tow. Repkin oglądał szczegółowo każdy rysunek, wreszcie rozłożył ręce bezradnie i wyrzekł:
— Niech djabli wezmą, towarzysze, ale ja tych planów zupełnie zrozumieć nie mogę… Nie przypominają one niczem ani kartaczownicy, ani tanka… Nie jest to maszyna ruchoma, gdyż niema kół, ani armata, gdyż brak jej luf… Jest to chyba maszyna elektryczna, ale nie mogę określić jej przeznaczenia… Przyznam się, że podobnej maszyny nigdy w życiu nie widziałem.
Pochylili się komisarze nad planami, usiłując zrozumieć cośkolwiek w wielce zawikłanym rysunku, lecz stanowiło to dla nich zagadkę…
— Co zatem robić? — spytał przewodniczący.
— Trzeba by wykonać model według tych rysunków, — rzekł Repkin: wtedy zobaczymy…
— A jak długo może to trwać? — spytał Prochwostow.
— Najmniej miesiąc…
Przeciągnęły się twarze członków CIK‘a, gdy posłyszeli te słowa… Tak liczyli, że natychmiast zdobędą dręczącą ich tak srodze tajemnicę…
Naraz odezwał się tow. Sobaczkin, komisarz spraw zagranicznych:
— A ja bym, towarzysze, poradził jeszcze tak… Wszak mamy tu w Moskwie znakomitego inżyniera Blaufuksa, który przez zaprzyjaźniony z nami rząd niemiecki został przydzielony do naszych fabryk wojskowych celem dopilnowania wyrobu amunicji i broni dla armji niemieckiej… Wszakże te nowe wynalazki polskie są jednako groźne dla nas, jak i dla naszych sprzymierzeńców, i w tym wypadku łączy nas wspólny interes… Proponowałbym więc, ażeby sprowadzić go zaraz, może pozna się na tych planach…
Projekt ten przyjęto z uznaniem, przyczem towarzysz Prochwostow podkreślił, że uważa go za bardzo pożyteczny, jako podkreślenie odwiecznej przyjaźni i sojuszu sowiecko-niemieckiego…
Wydano też zaraz rozkazy, i wyższy oficer GPU pomknął samochodem na poszukiwania inż. Blaufuksa.
Nie upłynęło nawet półgodziny, gdy do sali wszedł poszukiwany. Był to mężczyzna wysokiego wzrostu, barczysty, ryży, o wygolonej twarzy, o cokolwiek semickich rysach, przyczem małe przebiegłe oczki kryły wielkie amerykańskie okulary w rogowej oprawie…
Przywitawszy zebranych dość wyniosłem skinieniem głowy, wysłuchał objaśnień tow. Ruchłowa o co rzecz idzie, poczem z całym spokojem przystąpił do rozpatrywania planów. Przeglądał je systematycznie, arkusz za arkuszem, wreszcie, odłożył je na bok, przetarł szkła okularów i spojrzawszy w utkwione w niego, pełne ciekawości oczy, rzekł z flegmą:
— Rysunki te stanowią plany maszyny tkackiej jakiejś nieznanej mi zupełnie konstrukcji…
— Maszyny tkackiej! — wyrwał się z piersi wszystkich okrzyk pełen zawodu.
— Tak jest, — odrzekł inżynier Blaufuks, maszyna tkacka bardzo ciekawej konstrukcji…
— Więc to nie jest maszyna wojenna? — spytał gwałtownie Prochwostow.
— Ani tank?
— Ani kartaczownica?…
— Ani maszyna elektryczna? — posypały się zapytania.
— Nie, to jest maszyna tkacka, lecz bardzo dziwnej konstrukcji, — powtórzył inż. Blaufuks, — Chciałbym wiedzieć, kto jest jej wynalazcą?…
Lecz członkowie CIK‘a tak byli przygnębieni tą wiadomością, a zwłaszcza tem, że tyle zabiegów i pieniędzy poszło na marne, że dopiero na powtórne zapytanie odpowiedzieli mu:
— Inżynier Żarycz… ten Polak z Warszawy…
— Ach tak, — rzekł inż. Blaufuks: — to musi być coś bardzo genjalnego…
I z daleko już większem zainteresowaniem przeglądać zaczął poszczególne fragmenty planów.
Przygnębieni członkowie CIK‘a siedzieli w milczeniu, nie przeszkadzając mu zupełnie w tej czynności, a z ust jego, w miarę gdy wnikał w całość wynalazku, wyrywały się oderwane okrzyki:
— Tak… To wspaniałe… To genjalne… To zrobi przewrót… To niebywałe…
Trwało to z godzinę, wreszcie inżynier Blaufuks podniósł głowę, spojrzał na wszystkich z poza okularów błyszczącym wzrokiem i, zapominając zupełnie, gdzie się znajduje, począł szybko mówić po niemiecku:
— Panowie… Ten wynalazek jest genjalny, wspaniały… Wprowadzi on niebywały wprost przewrót w włókiennictwie… Ta maszyna otwiera zupełnie nową erę w przemyśle… To ważniejsze od wszelkich maszyn wojennych…
Słuchali dość obojętnie tych jego zachwytów, nie mogąc jeszcze przyjść do równowagi po zawodzie, jakiego doznali. Wreszcie przewodniczący tow. Ruchłow spytał:
— Jakto?… jakim sposobem?…
— Panowie, — rzekł wtedy inż. Blaufuks: — maszyna ta po raz pierwszy zastosowuje automaty, które w zupełności zastępują pracę rąk ludzkich… Przy ich zastosowaniu, cena materjałów włókienniczych może zostać obniżoną prawie że o połowę… Ten, kto je zastosuje, zapanuje w zupełności w włókiennictwie i może zagarnąć rynek wszechświatowy… To są nie miljony, a miljardy… Ten Polak dokonał największego wynalazku, jakiego dokonano w wieku XX…
W miarę jak mówił, na twarzach zebranych okazywało się zaciekawienie, zainteresowanie, wreszcie gdy skończył, tow. Prochwostow rzekł:
— Prosilibyśmy pana inżyniera Blaufuksa o szczegółowy opis tej maszyny…
— Panowie, — odrzekł wtedy inż. Blaufuks, mimowoli wpadając w ton wykładu: — maszyna ta, przez zastosowanie poraź pierwszy automatów, zastępujących pracę rąk ludzkich, usuwa w zupełności potrzebę użycia robotników… Wiadomo zaś dobrze, że w produkcji wyrobów włókienniczych, robocizna pochłania znaczną część kosztów… Przy zastosowaniu tej maszyny, fabryki, które zatrudniały tysiące robotników, mogą poprzestać na kilkunastu, przez co odpadnie lwia część kosztów… Taniość produkcji wpłynie na potanienie towarów, na znaczną zniżkę ich ceny, przez co fabryki, produkujące przy pomocy maszyn starych systemów, nie wytrzymają z niemi konkurencji… Państwo, które te maszyny zastosuje, pokona na polu przemysłu włókienniczego wszystkie inne…
Słuchali go z napiętą uwagą, a gdy skończył, zawołał tow. Prochwostow, jakby natchniony nową, wielkiej doniosłości myślą:
— Towarzysze, pan inżynier Blaufuks ma rację… Państwo, które zastosuje te maszyny, pokona inne na polu przemysłu włókienniczego… Weźcie tylko pod uwagę, że we wszystkich prawie państwach przemysł ten zatrudnia znaczny procent robotników… I oto skutkiem tej konkurencji wszystkie fabryki w całym świecie stają, wśród robotników szerzy się bezrobocie, gdyż zastój w przemyśle włókienniczym pociąga za sobą zastój i w innych gałęziach przemysłu… Za bezrobociem idzie nędza i niezadowolenie, masy robotnicze zaczynają się burzyć, a w tedy my wysyłamy tam naszych agitatorów… Wiadomo wam, towarzysze, dobrze, że nasza idea najlepiej szerzy się na głodzie i nędzy ludzkiej, że rozwija się ona tylko tam, gdzie one panują… I oto, dzięki temu naszemu posunięciu, komunizm, z trudem wielkim obecnie krzewiony na całym świecie, rozszerza się naraz gwałtownie, zdobywa masy dla siebie, rzuca je wygłodniałe na burżuazję, na którą zrzucą winę za wszystko nasi agitatorzy i tryumfalnie obejmuje panowanie nad światem… Towarzysze, dla celów naszych i zamierzeń, dla tryumfu czerwonego sztandaru, maszyna ta jest ważniejszą od wszystkich innych wynalazków wojennych te go tam Żarycza… Przy jej pomocy prędzej zapanujemy nad światem, niż przy pomocy tanków i karabinów maszynowych!…
Płomiennej jego mowy słuchali z zaciekawieniem członkowie CIK‘a, od czasu do czasu kiwając z uznaniem głowami, a gdy skończył, odezwał się tow. Korobkow, komisarz pracy:
— Plan ten jest tak wspaniały, że nic przeciwko niemu mieć nie można… Powstaje tylko jedno pytanie: co zrobimy z naszymi robotnikami, zatrudnionymi w fabrykach włókienniczych?…
— Na szczęście, — odrzekł mu na to Prochwostow — nie mamy ich tak dużo… Zanim maszyny te w dostatecznej ilości zbudowane zostaną, obmyśli się sposób przeniesienia ich do innej roboty… A gdyby się te swołocze burzyć chcieli, toć przecież mamy nasze dzielne odziały GPU i karabiny maszynowe… Gdy się tak z parę setek uspokoi, reszta burzyć się przestanie i z pokorą podda się losowi…
— Tak, to można, — przyświadczył tow. Ormijanc, komisarz handlu: — lecz ażeby doprowadzić produkcję do takich rozmiarów, ażeby mogła zaspokoić potrzeby rynków całego świata, należy posiadać olbrzymie ilości surowców… Skąd my je weźmiemy?…
— To już wasza rzecz, towarzyszu, i towarzysza Mandeltorta…
— Na to potrzeba będzie całą masę pieniędzy, miljony dolarów, a skąd je wziąć, kiedy w kasie pustki? — rzekł z powagą milczący do czasu tego tow. Mandeltort, komisarz skarbu…
— A kredyt?… trzeba brać wszędzie na kredyt, — rzekł przewodniczący tow. Ruchłow.
— Na kredyt?… Łatwo mówić… od lat już nam ani kopiejki kredytu dać nie chcą, a tu idzie o miljony…
— A więc sprzedać wszystko… resztę brylantów carskich, obrazy z muzeów… wszystko… wszystko…
— Już dawno wszystko sprzedane… a tych marnych kopji, co w muzeum wiszą, nikt nie kupi…
Zasępiły się oblicza władców sowieckich przy tak niewesołych perspektywach… Co tu robić?… skąd wycisnąć pieniądze, gdy w kasach są pustki?…
Wreszcie tow. Prochwostow zaczął mówić swoim spokojnym, układnym głosem:
— Towarzysze… dla dobra sprawy trzeba poświęcić wszystko… Pieniędzy potrzeba nam na gwałt, i nie wiemy skąd je wziąć… Wszystko już sprzedane, kredyt do cna, wyczerpany… Lecz surowce być muszą za wszelką cenę… Trzeba się więc uciec do ostatecznego środka… Ogłosić trzeba, że komunistyczne prawo sprzeciwia się własności osobistej jakichkolwiek przedmiotów ze złota i srebra, że w przeciągu dwóch tygodni wszystko to ma być oddane do skarbu państwa… Chłopi mają tego bardzo dużo… U nepmanów też nie brak…
— A gdy nie będą chcieli oddać? — zauważył tow. Mandeltort…
— Ogłosi się, że kto nie odda, będzie rozstrzelany, a majątek cały ulegnie konfiskacie… A po dwóch tygodniach oddziały GPU zaczną poszukiwania… Oni to potrafią…
— To jest myśl, — rzekł przewodniczący tow. Ruchłow, — trzeba tak zrobić… Zajmie się tem tow. Prochwostow z tow. Driancewym, komendantem GPU… A tymczasem tow. Ormijanc wyśle agentów, ażeby wszędzie, gdzie się da, skupowali i zamawiali surowiec, tylko tak, żeby nie zwracało to niczyjej uwagi… A wy, towarzyszu Knoring, — dodał, zwracając się do komisarza przemysłu: — zajmiecie się natychmiast wraz z tow. Repkinem budową tych maszyn i przerabianiem starych fabryk według nowego systemu…
— Dobrze, — odrzekli wszyscy…
Wszystkich tych sporów i narad słuchał z uwagą inż. Blaufuks, o którego obecności jakby zapomnieli… Od czasu do czasu po ustach jego przewijał się drwiący uśmieszek, wreszcie, gdy zapanowała chwila ciszy, odezwał się:
— Pozwólcie, panowie komisarze, ale przy tem wszystkiem zapomnieliście o Niemcach. I my posiadamy przemysł włókienniczy, i u nas zatrudnia on wielu robotników, i nas dotknie srodze ten przewrót… Co będzie zatem z nami?…
Odpowiedział mu na to wnet tow. Prochwostow:
— Niemcy są naszym sprzymierzeńcem i sojusznikiem… I w tej sprawie inaczej być nie może… Towarzysz Sobaczkin zaraz jutro porozumiewać się zacznie z czynnikami niemieckimi celem zawarcia ugody… W sprawie tej musimy działać wspólnie, gdyż nasz wspólny interes — zapanowania nad światem — wymaga tego… Przytem proponuję, ażeby nasz CIK zwrócił się do pana inżyniera Blaufuksa z prośbą o objęcie naczelnego kierownictwa zarówno nad wyrobem maszyn, jak i nad całą przyszłą fabrykacją tkanin…
Na te słowa rozległy się wśród członków CIK‘a głosy aprobujące ten wniosek, a inż. Blaufuks pochylił głowę i odrzekł z wdzięcznym uśmiechem:
— Kiedy panowie tak koniecznie chcecie, to zgadzam się, ale pod warunkiem, że Niemcy nie poniosą żadnego uszczerbku, i że mój rząd na to się zgodzi…
Na tem skończyło się słynne tajne posiedzenie CIK‘a, na którem postanowiony został los genjalnego wynalazku inż. Żarycza, mającego służyć ku zagładzie ludzkości…

XVII.

Tam, gdzie przedtem panował spokój i radość pracy, zapanował teraz smutek i przygnębienie… Zmartwienie Żarycza stało się udziałem wszystkich jego pracowników, choć nie okazywane demonstracyjnie, nie przejawiane wyraźnie, otaczało go pełną miłości i oddania troskliwością…
Odczuwał to Żarycz na każdym kroku, lecz nie okazywał wyraźnie, że wie o tem, przejęty z tego powodu szezerem wzruszeniem.
Pochłonięty był zresztą sprawami tak wielce ważnemi, że nie miał literalnie ani chwili czasu na zajmowanie się czem innem…
W pierwszym rzędzie bowiem interesował go wielce przebieg śledztwa, prowadzonego z wielką energją przez naczelnika urzędu śledczego, a z którego tenże składał mu codziennie szczegółowe sprawozdania…
Posuwało się ono systematycznie i stale naprzód, wyniki jego jednak były dość słabe…
Wynalezieni właściciele furmanek, którzy wywozili ziemię z domku nawprost Wiktoryna, dali coprawda szczegółowy nawet rysopis tych, którzy ich wynajmowali i którzy pomagali przy nakładaniu ziemi na wozy, lecz nie wiele one mówiły policji…
Rewizje we wszystkich melinach złodziejskich, we wszystkich kryjówkach mętów warszawskich, odbywały się ustawicznie, tak, że z Warszawy wprost wypłoszony został wszelki element przestępczy, wynosząc się na prowincję, w stolicy zaś zaobserwowano niebywały do czasu tego upadek przestępczości…
Poszukiwania te czyniono bynajmniej nie z przekonania, że uda się odnaleźć wykradzione plany, gdyż co do nich wszyscy przeświadczeni byli, że są już wywiezione poza granice Polski, lecz celem ujęcia Warjata, co do którego był pewnik nieomal, że był sprawcą włamania, oraz wspólników jego, by w ten sposób po nitce dotrzeć do kłębka…
Pewnego wieczoru, gdy Żarycz siedział w gabinecie swoim, pogrążony w rozmyślaniach, rozległ się nagle gwałtowny dzwonek telefonu.
— Hallo! Kto mówi?…
— Panie inżynierze, — dał się słyszeć w słuchawce głos naczelnika urzędu śledczego: — może pan zechce przyjechać zaraz… mam tu dla pana bardzo ciekawą i ważną wiadomość…
— Dobrze… W tej chwili przyjeżdżam…
Zadzwonił na Jacka i, wydawszy mu polecenie, ażeby samochód w tej chwili był gotów, w parę minut potem mknął w stronę urzędu śledczego…
Przyjął go tam naczelnik i, wprowadziwszy do swego gabinetu, rzekł:
— Mam dla pana dwie ważne i ciekawe bardzo wiadomości…
— Jakie? — spytał Żarycz.
— Pierwsza, że plany pana są już w drodze do Moskwy…
Tu przedłożył mu odszyfrowane a przejęte przez radjo depesze CIK’a, mówiące o wysłaniu towaru i dające co do niego wskazówki…
— Druga zaś — ciągnął dalej naczelnik: złapaliśmy dziś Warjata…
I opowiedział co następuje:
— Warjat, jak każdy prawie z przestępców, miał kochankę, i to niejedną… Jedna z nich słynie w tym świecie pod imieniem „pięknej Róźki“. Wiedząc dobrze, że musi się on z nią komunikować, że jest ona pewnego rodzaju łącznikiem między nim a światem, i że bez niej napewno nie ucieknie, zarządziłem ścisłą obserwację… Już po dwóch dniach otrzymałem wiadomość, że Róźka chodzi jakaś dziwnie rozpromieniona, że czyni zakupy, nie licząc się wprost z pieniędzmi… To utrwaliło mnie w podejrzeniu i w dalszym ciągu kazałem ją bacznie obserwować… Wczoraj doniesiono mi, że Róźka kupowała walizę i ubranie męskie… Przekonało mnie to, że Warjat szykuje się do ucieczki… Musieli się oni z sobą w jakiś sposób porozumiewać, gdyż Róźka, poza sklepami, nigdzie nie bywała, a jednak jawnem było, że czyni to wszystko na polecenie Warjata… Kazałem wtedy zwrócić baczną uwagę na osoby, które do niej przychodzą i śledzić je uważnie… Dziś rano otrzymałem wiadomość, że do Rożki przychodziła jakaś mała Żydóweczka, która po krótkim pobycie u niej udała się do jednego z domów przy ul. Marszałkowskiej… Zbadany ostrożnie stróż, oświadczył, że ona tam nie mieszka, a że przychodzi do bardzo bogatego lokatora, zajmującego apartament na drugiem piętrze… Teraz już wiedzieliśmy, co to za lokator, i natychmiast, obsadziwszy dobrze wszystkie wejścia, zapukałem do drzwi tego lokatora… Nikt się nie odzywał… Wtedy ślusarz, którego zabrałem ze sobą, przystąpił do otwierania zamków, gdy szło jednak to z trudem kazałem poprostu wyłamać drzwi… Weszliśmy do środka, lecz w mieszkaniu panowały pustki.. W tem usłyszałem krzyk na podwórzu… Wybiegłem na balkon i zobaczyłem, jak po linie, przyczepionej do balustrady, Warjat szybko zsuwał się na podwórze… Lecz tam już czekali moi ludzie, którzy gościnnie wzięli go w swoje objęcia i po krótkiem szamotaniu, sprowadzili z powrotem na górę… Udając niewiniątko, z miną wielce zdziwioną, spytał: „Co pan, panie naczelniku, chce odemnie?… Przecież ja nic nie zrobiłem… Ja teraz bardzo porządnie i uczciwie żyję…“ — Nie badałem go zrazu, tylko kazałem w dalszym ciągu robić rewizję… W jednym z pokoi eleganckiego mieszkania stały już spakowane do drogi walizy, lecz prócz ubrania nic w nich nie było… Natomiast przy opukiwaniu posadzki, pod jedną z tafli, znalazłem kryjówkę, w której leżało ni mniej ni więcej tylko pięćdziesiąt tysięcy dolarów…
— A to co znaczy? — spytałem Warjata, który się bardzo zmieszał na widok znalezionych pieniędzy.
— To? — odrzekł: to sobie uciułałem ciężką pracą, ażeby rozpocząć teraz uczciwe życie.
— Wiedziałem, że nic więcej nie powie narazie, kazałem też wszystko, co mogło mieć znaczenie dla śledztwa, zapakować i zabrać, mieszkanie opieczętowałem, a Warjata, skutego, by nie uciekł, przewiozłem do urzędu… Jednocześnie drugi odział wywiadowców aresztował Róźkę… Teraz chciałbym przystąpić do badania ich… Może pan życzy sobie, ażeby odbyło się to w pańskiej obecności…
— Dobrze — odrzekł krótko Żarycz.
Po raz pierwszy w swem życiu zetknąć się miał tak blisko z przedstawicielami świata występku i zbrodni, i czuł, że ogarnia go jakiś dziwny wstręt, połączony jednak z ciekawością…
Na polecenie naczelnika dwóch policjantów wprowadziło naprzód Róźkę… Była to młoda jeszcze, bardzo piękna Żydóweczka, o regularnych rysach płomiennych czarnych oczach i kruczych, krótko obciętych i zaondulowanych włosach. Pięknej cery jej twarzy nie zdołały nawet zepsuć szminki, grubą warstwą nałożone… Ubrana była jaskrawo, według ostatniej mody. Weszła pewna siebie, z wyzywającą miną, i odrazu zwróciła się do naczelnika z zapytaniem:
— Dlaczego mnie aresztowano?… ja nic nie zrobiłam!… niech pan każe mnie wypuścić!…
A naczelnik, wskazując jej krzesło, rzeki bardzo uprzejmie:
— Chciałem trochę porozmawiać z panią… Proszę, niech pani usiądzie…
Jednocześnie do gabinetu wsunął się chudy, zgarbiony urzędnik, o twarzy przebiegłej i rozumnej i zasiadłszy przy stojącym na boku stoliku, rozłożył przed sobą arkusz papieru, zabierając się do protokułowania odpowiedzi Różki.
Błyskając z nienawiścią i niepokojem oczyma, zasiadła na krześle, oczekując na zapytania naczelnika.
— Słyszałem, — rzekł ten spokojnym głosem — że pani, panno Róziu, szykuje się do podróży… Chciałbym wiedzieć, gdzie pani się wybiera?…
— Ja nigdzie nie wyjeżdżam, — odrzekła krótko Róźka.
— Nigdzie?… Pocóż zatem kupowała sobie pani walizy i inne rzeczy?
— Ja nic nie kupowałam… Co pan chce odemnie? — z niecierpliwością odrzekła Róźka.
— Nic?… A ja tymczasem wiem, że w ostatnich czasach pani dużo kupowała…
I, wziąwszy do ręki arkusz papieru, zaczął odczytywać długą litanję przedmiotów.
Słuchała tego Róźka ze zmarszczonem czołem, a gdy po skończeniu spytał:
— Skąd pani na to wzięła pieniądze? — odrzekła z gniewem:
— Co panu do tego?.. Moje były…
— Pani?… Niech pani powie szczerze, radzę, gdyż gotów jestem sądzić, że wróciła pani znów do kradzieży…
— Nie, — żachnęła się Róźka — nie kradłam… To wuj mi przysłał z Ameryki, żebym przyjechała do niego…
— A więc miała pani zamiar wyjechać do Ameryki?...
— Tak jest…
— To na podróż zapewne kupowała pani męskie ubrania…
— Nie…
— Na cóż zatem?…
Róźka przez chwilę namyślała się nad odpowiedzią, wreszcie rzekła:
— To wuj mnie prosił… żebym przywiozła…
To w Ameryce nie można dostać ubrania?… Dziwne, — rzekł naczelnik z ironicznym uśmiechem, poczem naraz rzucił zapytanie:
— A niech no pani nam powie, jak się miewa Warjat?…
Zaskoczona tem pytaniem, Róźka zaczerwieniła się pod szminką i odrzekła niepewnie:
— Jaki Warjat?… Ja nie znam żadnego Warjata…
— Panno Róziu, — rzekł naczelnik z uśmiechem: pocóż pani ukrywa przed nami to, co wszyscy dobrze wiedzą, że pani i Warjat kochaliście się… że Warjat, po ostatnim podchodzie u cioci Załkind, wydobył panią z tamtąd i nie puszczał już na ulicę, dając na wszystko…
Róźka, zmieszana, nie wiedziała narazie, co ma odpowiedzieć, tylko powtarzała w kółko:
— Ja nie wiem, co za Warjat… Ja nie znam żadnego Warjata…
Panno Róziu, — rzekł ojcowskim tonem naczelnik: bądźmy szczerzy… Przecież my wiemy dobrze, kto panią zabrał po odbyciu kary z więzienia i z kim pani żyła… Być może, że pani w ostatnich czasach rzadziej widywała Warjata, za to inni często go widywali, ale z Sońką od Bittnerowej… Mówiono mi nawet, że ma zamiar z nią wyjechać… Nawet już paszport ma dla niej…
Słowa naczelnika zbudziły czujność Różki… Z niedowierzaniem spojrzała na niego i odrzekła:
— To nieprawda… Warjat z Sońką nie pojedzie…
— A jednak wiem, że się z nią wybiera… Codzień bywała u niego i nawet walizy spakowała…
W oczach Różki błysnęło coś dzikiego, lecz po chwili opanowała się i rzekła:
— Ja temu nie wierzę…
— Panno Róziu, ciągnął dalej swą grę naczelnik: przykro mi, lecz muszę zapewnić panią, że Warjat wcale nie miał zamiaru z panią wyjeżdżać… Ostatnie dni spędzał wciąż z Sońką, podczas gdy pani biegała za sprawunkami dla niego i dla niej… Wiem nawet, że jutro w nocy mają razem wyjechać…
Na twarzy Różki odbiło się wahanie, poczem znów z uporem powtórzyła:
— Ja temu nie wierzę…
— Pani nie wierzy?… To dam dowód…
Nacisnął guziczek dzwonka, a gdy w drzwiach stanął wywiadowca, rzucił krótko:
— Przyprowadzić Sońkę…
Chwilę trwało przykre milczenie, gdy wreszcie, wprowadzona przez wywiadowcę, weszła do gabinetu dziewczyna tęga, ładnie zbudowana, o ładnej, lalkowatej, choć wulgarnej, z tępym wyrazem twarzy, jasnych utlenionych włosach, i stanąwszy przy progu z przerażeniem patrzała na naczelnika.
Na jej widok Róźka zerwała się z krzesła, zdawało się, że rzuci się na nią, lecz jedno ostre spojrzenie naczelnika powstrzymało ją.
— Niech pani siada, panno Sońko, — rzekł uprzejmie naczelnik, w skazując krzesło: i opowie pannie Róźce, co pani obiecywał Warjat i gdzie się z panią wybierał…
— Warjat, — powtórzyła bezmyślnie Sońka, poczem szybko mówić zaczęła: z Warjatem my się kochamy oddawna… Zawsze mi mówił, że woli mnie od tej czarnej, chudej Różki… Obiecywał, że ożeni się ze mną, i że razem pojedziemy do Ameryki…
— A bywała pani u niego?…
— Codziennie, — odrzekła Sońka.
— Słyszy pani, — rzekł naczelnik, zwracając się do Różki.
Lecz ta, jakby poderwana prądem elektrycznym, zerwała się z krzesła i z wysuniętemi naprzód rękoma biegła już do Sońki, by paznokciami wpić się w jej twarz lalki… Niewiadomo do czego by doszło, gdyby wywiadowcy nie schwytali jej za ręce i nie posadzili z powrotem na krześle…
Na znak naczelnika wyprowadzono Sońkę, a gdy po pewnym czasie Róźka uspokoiła się, spytał ją:
— No, i cóż pani na to?…
— Panie naczelniku, — odrzekła różka przerywanym ze wzburzenia głosem: ja teraz panu wszystko powiem… To on taki łajdak… Z Sońką chce się żenić i wyjechać, a mnie każe kupować dla siebie i dla niej łachmany… Niech gnije w kryminale… Warjat, panie naczelniku, miał jakąś grubą robotę… zarobił pieniędzy jak lodu… Musi się jednak chować… Ma piękne mieszkanie na Marszałkowskiej, gdzie udaje solidnego kupca, kapitalistę… Mnie przyrzekł, że z nim pojadę i kazał wszystko kupować… Pisał zawsze do mnie, do siebie jednak nie pozwolił przychodzić, bo mówił, że go hinty złapią… A to on z Sońką się kochał i chciał wyjechać… Aresztujcie go, niech gnije…
I naraz wybuchnęła głośnym, histerycznym płaczem…
Naczelnik uspakajał ją, podawał wodę, a gdy uciszyła się, kazał podpisać protokuł, poczem wywiadowcy wyprowadzili ją…
— Muszę panu, panie inżynierze, — rzekł po jej wyjściu: wyjaśnić jedną rzecz… Warjat, oprócz kasiarstwa, zajmuje się drugim dochodowym interesem, mianowicie handlem żywym towarem… Dlatego też ma to wspaniałe mieszkanie na Marszałkowskiej, gdzie odgrywa rolę solidnego kupca… I Sońka, i Rożka, i parę innych jeszcze, łudzone przez niego miłością i obietnicą małżeństwa, w najbliższym czasie miały być wywiezione do Argentyny… Aresztowanie przeszkodziło temu.. Lecz teraz poznamy głównego bohatera…
Zadzwonił i polecił wywiadowcom wprowadzić Warjata…
Żarycz z ciekawością patrzył na barczystą postać przystojnego żyda, o zuchwałem spojrzeniu ładnych czarnych oczu, w wytwornem ubraniu stojącego przed biurkiem naczelnika.
— No, Warjat, — rzekł naczelnik: opowiedz no, jak to było z tą kasą na Wiktorynie i podkopem?…
— Z jaką kasą? — zrobionem zdumieniem spytał Warjat: ja nic nie wiem o żadnej kasie… pan naczelnik wie, że ja już oddawna tem się nie zajmuję….
— Nie blaguj, — odrzekł mu naczelnik: wiemy dobrze, żeś ty to zrobił, idzie tylko o to, kto ci tę robotę nadał…
— Ja nic nie wiem, — przeczył zuchwale Warjat: żadnej kasy nie rozbiłem… ja się z tego interesu wycofałem…
— A kto ci dał te pieniądze? — spytał naczelnik.
— Te pieniądze?… To moje oszczędności… Zbierałem je całe życie, — dodał sentymentalnie: ażeby na stare lata odpocząć cokolwiek uczciwie…
— A gdzieżeś to się wybierał wyjechać na odpoczynek?…
— Ja?… wyjechać?… niech mnie ręka boska broni, jeżeli chciałem wyjechać…
— A te walizy spakowane?… a zakupy, jakie robiła Róźka?… to nie na wyjazd?…
— Jaka Róźka? — z udanem zdumieniem spytał Warjat: ja nie znam żadnej Różki… Nic nie kazałem jej kupować…
— Słuchaj Warjat, — rzekł ostro naczelnik: nie łżyj i nie pogarszaj tem swej sytuacji… Wiem wszystko, gdyż Róźka nam powiedziała… Chcesz, to przeczytam ci jej zeznanie…
Na dany znak urzędnik protokułujący zaczął odczytywać zeznania Różki, a w miarę czytania na twarzy Warjata odbijała się złość i wściekłość bezgraniczna.
Gdy skończono, chciał coś powiedzieć, gdy naraz zadzwonił telefon. Naczelnik wziął słuchawkę i rzekł:
Hallo! Tu naczelnik urzędu śledczego…
W miarę słuchania, na twarzy jego odbijało się zdumienie, poczem, gdy skończono widocznie raport, rzekł:
— Natychmiast przyjeżdżam… Nic nie ruszać…
Złożył słuchawkę na widełkach, a obtarłszy chusteczką pot z czoła, rzekł do Warjata:
— Słuchaj, Warjat, wiemy wszystko i zapieranie się nic ci nie pomoże… Teraz przerwę na czas pewien badanie, namyśl się dobrze, a gdy wrócę, wyznaj wszystko szczerze, wpłynie to na zmniejszenie kary…
Na dany znak wyprowadzono Warjata, wymknął się protokulant, a gdy pozostali sami, naczelnik rzek do inż. Żarycza:
— Zaszedł wypadek, który mojem zdaniem ma związek z naszą sprawą… Muszę jechać natychmiast, może pan zechce mi towarzyszyć…


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Edmund Jezierski.