Amaury de Leoville/Tom I/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Amaury de Leoville
Data wyd. 1848
Druk Józef Tomaszewski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Amaury
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV.

Nazajutrz Magdalena wstała razem ze słońcem i z ptakami, to jest ze słońcem i ptakami Paryża — o 9téj z rana. Zadzwoniła na służącą i kazała otworzyć kno. — Gęsty jaśmin, okryty kwiatami cały, piął się po ścianie, i nieraz ona puszczała długie jego ramiona do pokoju, który się zapachem jego napełniał. Jak wszyscy nerwowi Magdalena lubiła bardzo mocne zapachy, które jéj przecież szkodziły. — I teraz Magdalena żądała swego jaśminu.
Antonina przeciwnie w prostym muślinowym szlafroczku, już po ogrodzie chodziła. To zdrowie doskonałe, którem się zawsze cieszyła było przyczyną, że pozwalano jéj to, co było wzbronione Magdalenie. Magdalena, w łóżku, dobrze okryta i zasłonięta od zimna, musiała kwiaty sprowadzać do siebie. — Antonina żywa, zdrowa doskonale, biegła do kwiatów, jako ptaszek polny, nie lękając się ani chłodu poranka, ani rosy wieczornej. 1 tego jednego mogła jéj zazdrościć Magdalena, z resztą piękniejsza i bogatsza.
Ale tą rażą, Antonina niebiegała od kwiatka do kwiatka, jak motylek lub pszczółka, ale poważnie po alejach chodziła, zadumana, prawie smutna. — Magdalena, unosząc się na łóżku patrzała na nią przez chwilę, z niejaką niespokojnością; potem kiedy Antonina znikła jéj nieco z oczu, przybliżywszy się do domu, i znowu ukazała się oddalając w głąb ogrodu, Magdalena rzuciła się na łóżko i westchnęła.
— Cóż jest kochanej mojej Magdalenie? spyta P. d’Avrigny, który widząc, że córka się obudziła wszedł po cichu, i widział tę lekką walkę zazdrości z dobrocią swej córki.
— Mój ojcze — Antonina bardzo jest szczęśliwa! ona jest zupełnie wolna — a ja w wiecznej żyję niewoli. — Słońce w południe dla mnie za gorące, powietrze z rana i wieczór za zimne. I na cóż mi się przydadzą nogi moje, które tak by chciały pobiegać sobie. — Ja zupełnie jestem jak ten kwiat w cieplarni, co wiecznie żyć musi sztuczném powietrzem. — Czyż jestem chora, mój ojcze?
— Nie, moja Magdaleno, aleś ty słabej budowy i delikatnej; dobrześ powiedziała, jesteś jak kwiat, który biorą do cieplarni — ale też kwiaty takie są najdroższe, najmilsze. Z resztą czegóż pragnąć mogą? Czyż nie mają tego wszystkiego, co inne? Czyż nie cieszą się widokiem nieba? czyż nie ogrzewa ich ciepło słoneczne? prawda, że to wszystko przez szybę okna, ale ta szyba broni od wiatru i deszczu, który łamie inne kwiaty i niszczy.
— Ach! mój ojcze, wiele jest prawdy w tém, co mi mówisz; ale jabym wołała być ogrodowym fiołkiem, albo polną stokrotką jak Antosia, aniżeli tą drogą rośliną, ale wypieszczoną i słabą. Patrz — włosy jéj na wiatr rozpuszczone, i wiatr ten musi oświeżać jéj czoło; a moje — patrz ojcze — jak pali.
I Magdalena ujęła rękę ojca i przyłożyła ją do czoła.
— Właśnie, moje drogie dziecko, właśnie dla tego, że twoje czoło cię pali, boję się, aby to zimne powietrze nie zaziębiło go. — Postaraj się, aby marzenia serca twego nie rozpalały ci czoła, a ja ci pozwolę, jak Antosi, biegać z rozpuszczonemi włosami, na wolném powietrzu; albo jeżeli chcesz już koniecznie wyjść z twej cieplarni i żyć w ogrodzie, zawiozę cię na Hyery, do Nicy, do Neapolu, i tam w jednym z tych trzech rajów, gdzie złote jabłka rosną, dam ci wolność zupełną, pozwolę robić, co zechcesz.
— A... a... rzekła Magdalena, patrząc na ojca, a on pojedzie z nami?
— Bez wątpienia, ponieważ jego obecność tak ci potrzebna.
— I nie będziesz się gniewał na niego, jak wczoraj niedobry ojcze!
— Nie! — widzisz, że żałuję za grzech mój, kiedym napisał do niego, aby przyszedł.
— I dobrześ zrobił; bo gdyby mu zabroniono mię kochać, to by on kochał Antoninę; a gdyby on kochał Antoninę o! to jabym umarła z boleści.
— Nie mów mi o śmierci, Magdaleno, rzekł P. d’Avrigny ściskając rękę córki; kiedy mówisz o śmierci, z uśmiechem takim, chociaż ja wiem, że żartujesz, zdaje mi się, że widzę dziecko, co się bawi bronią ostrą i zatrutą.
— Ale i ja nie chcę także umrzeć, mój ojcze; wierzaj — zanadto jestem szczęśliwa. Z resztą ty jesteś pierwszym lekarzem w Paryżu i niepozwoliłbyś umrzeć swej córce.
P. d’Avrigny westchnął.
— Mój Boże! rzekł, gdybym miał taką władzę jak mówisz, moję dziecię, miałabyś jeszcze matkę — ale czemuż tracisz czas w łóżku? Wkrótce dziesiąta, a niesiesz, że Amory ma przyjść o 11téj?
— O i owszem, wiem mój Ojcze, ale zawołam Antosi, to będę gotowa wnet. — Ty mię zawsze nazywasz wielkim leniuchem — mój ojcze!?
— Prawda.
— Bo widzisz ojcze, w łóżku tylko zupełnie dobrze mi jest. — Inaczej czuje zawsze jakieś zmęczenie albo boleść.
— Cierpiałaś więc w tych dniach Magdaleno? i nie mówiłaś mi nic?
— Nie! mój ojcze; z resztą wiesz dobrze, to czego ja doświadczam, to nie jest cierpienie; ton niemoc głucha i gorączkowa, a czasami — ale nie teraz, — teraz ty jesteś przy mnie i Amory wkrótce przyjdzie. O! teraz jestem szczęśliwa i zdrowa...
— O! patrz — rzekł P. d’Avrigny, otóż i twój Amory.
— Gdzie? — W ogrodzie z Antoniną. — Musiał się omylić w godzinie, rzekł z uśmiechem P. d’Avrigny; napisałem mu o 11, musiał przeczytać o 10téj.
— W ogrodzie z Antosią? rzekła podnosząc się Magdalena — Tak, prawda; mój ojcze, zawołaj Antosi, proszę Cię: ubiorę się, będę potrzebowała jej pomocy.
Za chwilę, Antonina weszła, i P. d’Avrigny oddalił się, zostawiając je same. W pół godziny Antonina znowu była sama, a P. d’Avrigny i Magdalena czekali w tym samym saloniku, w którym odegrała się scena dnia poprzedniego — czekali póki Amory nie przyjdzie. Wkrótce oznajmiono P. Hr. de Leoville.
Amory wszedł.
P. d’Avrigny poszedł ku niemu z uśmiechem na ustach, Amory podał mu rękę bojaźliwie, a P. d’Avrigny ująwszy ją, poprowadził go do swej córki, która patrzała na to z podziwianiem, i rzekł:
— Magdaleno! przedstawiam Ci Hr. Amory de Leoville, twego przyszłego męża; — Amory! mówił daléj zwracając się do młodzieńca, to Magdalena d’Avrigny, twoja przyszła żona.
Magdalena wydała okrzyk radosny, Amory padł na kolana przed ojcem i córką, ale wnet powstał, bo ujrzał, że Magdalena się zachwiała; P. d’Avrigny zaledwo miał czas podsunąć krzesło, Magdalena usiadła uśmiechająca, ale gotowa zemdleć za chwilę. Wszystkie wstrząśnienia tak silnie działały na tę wątłą organizacyę, a radość równie jej była niebezpieczną jak boleść.
Magdalena otwierając oczy, ujrzała kochanka swego u nóg swych, i uczuta ojca uściśnienie. — Amory całował ręce jej; ojciec nazywał ją najsłodszymi imionami. Pierwszy jej ratunek był dla ojca, ale pierwsze spojrzenie dla kochanka.
A oni oba byli zazdrośni.
— Jesteś więźniem moim na cały dzień, mój kochany wychowańcze, rzekł P. d’Avrigny; będziemy we troje tworzyli projektu na przyszłość, jeśli wszelako zechcecie ojca srogiego przypuścić do waszej poufałości.
— A więc mój dobry ojcze, rzek Amory, bo teraz wszak mi wolno Cię tak nazywać, a więc ja przeczułem, że przyczyną zimnego ze mną obejścia się ostatniemi czasy, byt brak zaufania w tobie?
— Tak, tak, mój kochany, rzekł P. d’Avrigny z uśmiechem; tak, tak, już wszystko skończone. Przebaczam wam waszą skrytość, pod warunkiem że mi przebaczycie mój zły humor. A więc teraz ja niegdyś wyrodny tyran i wy niewdzięczne i nieposłuszne dzieci — teraz myślmy o tém tylko, żebyśmy się kochali wzajemnie.
A kiedy już rzeczy do tego doszły, trzeba było oznaczyć czas zaślubin. Z początku Amory był bardzo nalegający, i na każdą zwłokę głośne wydawał okrzyki; ale pomału, pewny szczęścia swego, zgodził się na powody P. d’Avrigny. Zresztą i p. d’Avrigny bronił się dobrze. „Świat, mówił on nie lubi aby go niespodzianie podchwycono, a szczególniéj w podobnéj okoliczności, i za swoje zadziwienie płaci zwykle oszczerstwem.“
Potrzeba z resztą była, aby p. d’Avrigny miał czas przedstawić go, jako zięcia swojego. Amory przystał na to, ale żądał, aby przedstawienie miało miejsce jak można najprędzej. Postanowiono więc, że przedstawienie odbędzie się za dni 8, a ślub za dwa miesiące.
Na wszystko to zgodzono się w obec Magdaleny. — Ona nie rzekła ani słowa, ale nie puściła też mimo ani słowa, z tego co mówiono, — i rumieniąc się, niespokojna, młoda dziewica była czarująca swoim radosnym blaskiem. — Z tém szczęściem było jéj tak pięknie! Oczy jéj, to na Ojca to na kochanka poglądały, — i cudownym wdziękiem i pięknością swą czarowały ich obu. Kiedy wszystko skończone było P. d’Avrigny wstał — i dał znak wychowańcowi, żeby poszedł za nim, a zwracając się do Magdaleny:
— Sprobój teraz chorować, zepsute dziecko, rzekł; to zemną już będziesz miała do czynienia.
— O! mój ojcze uzdrowiłeś mię dziś zupełnie, rzekła, i będę silna i zdrowa na wieki. Ale dokąd mi go zabierasz?
— Przykro mi to, ale nieobecność jego konieczna; — po miłosnej poezyi następuje proza małżeństwa; ale uspokój się drogie dziecię, choć oddalamy się, nie przestaniemy jednak myśleć o twém szczęściu.
— To już idźcie, rzekła Magdalena, która zrozumiała o co chodzi.
— Bądź spokojna, Magdaleno, nie długo tam będę, rzekł Amory, korzystając z kilku kroków jakie P. d’Avrigny naprzód zrobił, — i ucałował piękne jej włosy.
W samej rzeczy pozostawało ułożyć warunki przedślubnej umowy. P. d’Avrigny znał doskonale majątek swego pupilla, bo nim zarządzał i podwoił go prawie; Ale Amory nie miał wyobrażenia o majątku swego teścia. Majątki jednak oba były równe prawie: P. d’Avrigny dawał milion posagu swej córce.
Amory posłyszawszy o téj summie, której nie spodziewał się jéj wcale, sądził, że odkrył prawdziwą przyczynę dla czego P. d’Avrigny, po cichu sprzeciwiał się miłości jego. Być może pragnął on znaleźć dla Magdaleny człowieka, jeżeli niebogatszego, to przynajmniéj takiego, którego znaczenie byłoby większe, a położenie towarzyskie już ustalone, a nie mające się dopiero ustalić kiedyś, jak jego. — 1Izastanowił się nad tém, bo to mu się wydało bardzo logicznem. — Z resztą usunął wnet z głowy te wsteczne myśli; w przeszłość zwracają się ci tylko, dla których przyszłość zamknięta; ale ci dla któréj ona otworem stoi, rzucają się naprzód.
Wszystkie te szczegóły trwały blisko pół godziny, poczem P. d’Avrigny, widząc niecierpliwość przyszłego zięcia, ulitował się nad nim, i pozwolił mu wrócić do Magdaleny.
Magdalena była w ogrodzie, Amory zastał samą Antoninę w salonie. Ujrzawszy go, młoda dziewica chciała się oddalić, ale myśląc, że gdyby się oddaliła w ten sposób nie rzekłszy ani słowa, mogłoby się zdawać, iż nie dzieli wcale szczęścia jego, zatrzymała się i zwracając się do niego z miłym uśmiechem rzekła:
— I cóż, kochany Amory, oto żeście zupełnie szczęśliwi — nieprąwdaż?
— O! zupełnie, kochana Antonino, i chociaż mogłem nieco wnosić z słów twoich rano, nieprzewidywałem wcale tego co nastąpiło. — A ty! rzekł dalej Amory, sadzając ją na krześle, kiedyż tobie będę mógł powinszować?
— Mnie Amory, a czego’?czyż sądzisz, że będziesz mógł mi czego kiedy winszować?
— Męża, męża! sądzę. Wszak ani twój ród, ani wiek, ani piękność nie pozwalają ci zostać wieczną panną.
— Mnie Amory? rzekła Antonina. Słuchaj, co ci powiem. Dziś uroczysty dzień jest dla Ciebie, i na długo Ci będzie pamiętny. — Słuchaj więc, ja nie pójdę za mąż nigdy! W téj odpowiedzi młodéj dziewicy było coś bardzo głębokiego i pewnego, i Amory zadziwił się nie mało.
— O! doprawiły! rzekł, chcąc w żart obrócić te projekta, gdybyś to komu innemu powiedziała, mógłby ci wierzyć jeszcze — ale ja, co znam szczęśliwego człowieka, który zmieni postanowienia twoje......
— Wiem, co chcesz powiedzieć, rzekła z tęsknym uśmiechem Antonina; ale mylisz się Amory; ten o którym mówisz, nie myśli bynajmniej o mnie. Bo i ktoby chciał wziąść sierotę bez majątku? — z resztą i ja też nie pragnę nikogo.
— Bez majątku? rzekł Amory, tego nie mów. Siostrzenica P. d’Avrigny, siostra Magdaleny, nie jest bez majątku. Masz dwakroć posagu Antonino, a w teraźniejszych czasach, nie jedna córka para Francji zaledwo ma trzecią część tego.
— Mój wuj szlachetne ma serce, rzekła Antonina, wiem o tém dawno, i nie potrzeba było tego nowego dowodu; ale tém ci bardziéj strzedz mi się wypada niewdzięczności. On będzie mieszkał sam jeden; ja zostanę przy nim, jeśli mię zechce zatrzymać przy sobie. A po nim, przyszłość moja Bogu się należy tylko.
Antonina mówiła to z takiem przekonaniem, że Amory pojął, iż na teraz przynajmniéj nie można było żadnego uczynić zarzutu. Wziął ją za rękę i uścisnął czule, bo ją kochał jak siostrę. — Ale Antonina usunęła rękę żywo. Amory odwrócił się domyślając, że nie bez przyczyny to zrobiła. Magdalena stała we drzwiach i patrzała na nich blada, jak róża śnieżysta, którą zerwała w ogrodzie, i z gustem właściwym młodym tylko dziewczętom, przypięła do włosów.
Amory pobiegł do niéj.
— Co tobie, moja piękna Magdaleno, rzekł jéj, co tobie? jesteś cierpiąca? — takaś blada?
— To nic Amory, nic, odpowiedziała; Antonina raczéj jest chora, spojrzyj tylko na nią!
— Antonina jest smutna; pytałem się jéj o przyczynę smutku tego, rzekł Amory. — Może ty wiesz co? dodał po cichu; powiada, że nie pójdzie za mąż nigdy. — Potem ciszej jeszcze rzekł: może kocha kogo?
— Tak, odpowiedziała Magdalena, z szczególnym wyrazem, tak, w istocie Amory, sądzę żeś odgadł, kocha kogoś. Ale mówmy głośniej i chodźmy do niéj, bo uważasz, nasze szeptania męczą ją jak tortura.
I w rzeczy saméj zdało się, że Antoninie źle się robiło. Oboje więc zbliżyli się do niéj, ale nie mogli skłonić jéj, żeby siadła; pod pozorem pisania listu, udała się do swego pokoju. — Po oddaleniu jéj, Magdalena wolniej odetchnęła. I zaczęli tworzyć plany przyszłości swojéj. I marzyli o podróżach do Włoch, o wiecznym ze sobą pobycie, i o tych słowach miłości, zawsze tych samych, — a nowych zawsze; — i tém wszystkiem mieli się cieszyć nie po długich latach czekania, ale za dwa maluczkie miesiące, co przelecą błyskawicą — boć przecież codziennie widzieć się mieli, jak teraz.
I czas w rzeczy samej biegi szybko, bo już oto noc się zbliżała a Magdalena i Amory sądzili, że chwilę dopiero byli z sobą.
Zadzwoniono na obiad. Wtedy P. d’Avrigny i Antonina weszli każde przez inne drzwi, każde z uśmiechem na ustach. — Amory siedział u nóg Magdaleny; ale już P. d’Avrigny nie gniewał się na niego jak wczoraj, tylko patrzał przez chwilę nagruppę jaką tworzyli, potem zbliżył się ku nim wyciągnął do nich obie ręce mówiąc: Moje dzieci, moje kochane dzieci!
Antonina zaś czy to umiejąc władnąć sobą, czy li też prosto idąc za popędem zmiennego humoru, była wesoła, dowcipna, doskonała; choć obojętny kto, mógłby łatwo w téj wesołości nagłej do strzedz nieco gorączki. Ale Magdalena i Amory tak byli zajęci sobą, że nie mieli czasu badać uczuć cudzych, i zapominali się w swym egoizmie. Tylko czasami Magdalena trącając kochanka przypominała mu obecność ojca. — Wtedy tylko słowo młodéj dziewicy jakie, uogólniało rozmowę, ale wkrótce panujące uczucie górę brało. — Takie zatopienie się w sobie samych, tém dotkliwiéj czuć dawało biednemu starcowi ofiarę, jaką dzieci jego czynili z siebie, obdarzając go spojrzeniem, słowem, pieszczotą jaką, niby jałmużną.
To też P. d’Avrigny nie mógł znaleść w sobie dość odwagi, aby patrzeć jak Magdalena, za zgodą narzeczonego, wydzielała mu po cząstce przywiązania swego ku niemu. O 9téj pod pozorem zmęczenia nocy poprzedniej, oddalił się zostawiając ich dwoje z Panną Brown; ale nim się oddalił poszedł do córki, wziął ją za rękę, i nieznacznie puls policzył. — Wtedy twarz jego zasępiona, rozjaśniła się radością nagłą i niewymowną: krew Magdaleny biegła spokojnie i regularnie. Arterya nie pokazywała żadnéj oznaki wzruszenia, a piękne jéj oczy przezroczyste, co nieraz paliły ogniem gorączki, w téj chwili jaśniały szczęściem jedynem.
Potem zwrócił się ku młodzieńcowi, przycisnął go do serca szepcąc:
— O! gdybyś ty ją mógł ocalić!
I radosny szczęściem, które dorównywało prawie szczęściu młodéj pary, oddalił się do gabinetu, aby zapisać do dziennika swego wrażenia dnia, tak rozmaite, a tak ważne.
Wkrótce potem i Antonina oddaliła się także; ale ani Magdaleną ani Amory nie postrzegł jéj nieobecności, i sądzili zapewne, że jeszcze jest z niemi, kiedy o 11téj godzinie Mistres Brown, zbliżyła się do nich i przypomniała Magdalenie, że P. d’Avrigny nigdy jéj nie pozwalał czuwać dłużej. Pożegnali się więc, obiecując sobie nazajutrz dzień równie rozkoszny.
Amory wrócił do siebie najszczęśliwszy z ludzi; przeżył on dzień szczęścia zupełnego, a człowiek dwóch takich dni w życiu swém nie naliczy; przeżył dzień, którego nic nie zepsuło, nic nie zamroczyło, którego wszystkie wypadki mijały szybko jak czas, i zlały się w jedną harmonijną całość, niby szczegóły cudownego krajobrazu, który znowu łączy się niewidzialnie z niebieskim sklepem. Ani jedna zmarszczka nie naruszyła gładkich wód dnia tego; ani jedna plama nie zbrudziła czystych wspomnień, co na wieki pozostać po nim miały.
Dla tego też, Amory wrócił do siebie prawie przestraszony szczęściem tak wielkiem, i szukał i przewidywał z któréj strony pierwsza nadpłynie chmura, co zaciemni to niebo promienne, — ale szukał na próżno.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.