Amaury de Leoville/Tom I/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Amaury de Leoville
Data wyd. 1848
Druk Józef Tomaszewski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Amaury
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.

W téj samej chwili, kiedy Amory pieczętował swój list P. d’Ayrigny wychodził z pokoju córki, i szedł do swego gabinetu. — Był blady i drżący; ślady głębokiej boleści widocznie rysowały się na twarzy. Zbliżył się do stołu pokrytego książkami i papierami, i oparłszy głowę swą na rękach obu, przez czas niejaki marzył gorzko; — później wstał, przeszedł się kilka razy po pokoju widocznie pomieszany; zatrzymał się przed biurkiem, wyjął z kieszeni klucz mały, i kilka chwil obracając go w palcach, otworzył nim nareszcie biurko, wydobył zeszyt papierów i poszedł do stołu. Ten zeszyt byłto dziennik jego, w którym podobnie jak Amory, P. d’Avrigny, co dzień zapisywał co mu się przytrafiło. — I stał — a oparłszy się ręką o stół, czytał ostatnie wyrazy w wilię skreślone; — wreszcie, jak gdyby, nad sobą triumfując bolesne jakie uczynił postanowienie, siadł, wziął pióro w drżącą rękę, i po chwili wahania się, tak pisał
piątek 12 Maja 5ta po południu.
„Bogn dzięki, Magdalena ma się lepiej — śpi; kazałem zamknąć wszystko w jéj pokoju, i przy blasku nocnej lampy widziałem, że twarz pomału nabiera koloru życia, że oddech uspokojony regularnie wznosi jéj piersi. — Wtedy ucałowałem czoło jéj wilgotne a palące, i wyszedłem na palcach. Antonina i Mistres Brown, są przy niéj — będą miały o niéj staranie. A ja, sam na sam ze sobą potępiać się muszę.
„ — Tak — byłem niesprawiedliwy, postąpiłem okrutnie. Tak! — ugodziłem bez litości w dwa czyste i niewinne serca, które mię jeszcze kochają: przezemnie córka moja zemdlała z boleści, wątłe dziecię, które lada tchnienie obala. — I po raz drugi wygnałem wychowańca z domu mego — syna najlepszego przyjaciela, dziecko tak dobre, ze teraz nie wie nawet ile ja jestem złośliwy. — I dla czegóż to wszystko?
„Dla czego? nie śmiem wyznać przed sobą samym. Jestem tu, z piórem w ręku, i na tych kartkach, na których składam wszystkie myśli m<oe, tego napisać nieśmiem. I dlaczegóż ta złośliwość, dla czegóż tyle barbarzyństwa w postępowaniu z osobami, które kocham przecie? Bo jestem zazdrosny! — Nie wszyscy mię zrozumieją, wiem to dobrze, ale może ojciec, który mię pojmię; jam zazdrosny o córkę moją, o tę miłość, którą obdarza innego, o jéj przyszłość, o jéj życie zazdrosny jestem.
„Smutno to jest tak mówić, ale to prawda. Najlepsi nawet ludzie, a każdy za takiego się ma, w głębi duszy swój chowają tajemnice sromotne i myśli straszliwe; znam je tak dobrze jak Pascal. Jako lekarz, niejedno serce badałem na śmiertelnej pościeli, niejedno rozbierałem sumienie; ale wytłumaczyć się z swojem własnem to może najtrudniej. Kiedy rozmyślam o tém, tak jak teraz, w swoim gabinecie, a więc zdala od niéj, z zimną rozwagą — obiecuję sobie, że się zwyciężę, wyleczę; — ale niech znowu ujrzę namiętne Magdaleny spojrzenie na niego rzucone, niech pomyślę, że w sercu dziecka mego, które tak kocham, drugie już tylko zajmuję teraz miejsce — wszystkie postanowienia za nic! dziki instynkt ojcowskiego egoizmu budzi się nagle, i ja się zaślepiam, szaleję, wpadam w wściekłość.
„A przecież to bardzo naturalną jest rzeczą, że oni się kochają: on ma lat 23, a ona 19. — Oboje młodzi, piękni oboje.....
Niegdyś, kiedy Magdalena dzieckiem była, milion razy z roszkoszą myśliłem o tym ich związku. Teraz doprawdy, pytam się sam siebie, czy myśląca istota, czy człowiek, którego nazywają znakomitym w nauce, może postępować jak ja?
„Nazywają mię znakomitym człowiekiem! — dla tego, że mi się udało zbadać nieco więcéj tajemnic organizacji człowieka; że po biciu pulsu poznać mogę mniéj więcéj — każdą chorobę; żem wyleczył takich, których inni, mniéj jeszcze odemnie świadomi mieli za nieuleczonych. Ale każcie wyleczyć najmniejszą boleść moralną — zobaczycie całą nieudolność nauki mojéj, zobaczycie jak duma moja musi schylić nisko swe czoło.
„Z resztą czyż niema innych chorób, które żartują z całej mądrości ludzkiej. — A taż choroba straszna, która mi zabiła ukochaną kobietę, matka Magdaleny?
„Tak! — wystawcie sobie: — żona umiera, młoda i piękna, kochająca i kochana — i jako jedyną pociechę i nadzieję ostatnią zostawia ci Anioła, obraz swój, niby swą duszę odmłodniałą, niby piękność swą rozkwitającą. — I przywiązujesz się do téj radości jedynéj, i całujesz drobne rączęta, co cię na téj ziemi utrzymują. — Przyszłość twoja stracona — ale masz innę, która po niéj nastąp niby ciąg dalszy — i możesz być jeszcze szczęśliwy szczęściem jakie uczynisz. — To téż całe twoje istnienie zlewa się z istnieniem tego miłego i wątłego stworzenia, i tchnienie jego, zda się, piersi ci wznosi. — To też świat ten, co bez twego dziecięcia byłby ci straszną pustynią, ożywia się obecnością jego, okrywa się kwieciem pod drobnemi jego stopami. — Od dnia, w którym umierająca matka powierzyła ci je, ani na chwilę nie tracisz go z oczu; i wednie, kiedy się bawi wesoło, i w nocy, kiedy zasypia spokojnie, twój wzrok na niem spoczywa. — Co chwila badasz tchnienie, badasz i puls jego; każda bladość lica cię przestrasza, każdy rumieniec nagły trwoży. — Gorączka jego pali ci arterye, i kaszel jego rozdziera ci piersi; a śmierć — to widmo straszliwe, które na drodze życia towarzyszy nam, niewidzialne dla innych jedno dla nas nieszczęśliwych lekarzy — śmierć dotknięciem jednem może zniszczyć kwiat twój i tchnieniem jednem zabić nadzieję twą. — I mówisz widmu temu: — weź mię, a pozwól żyć dziecięciu! I śmierć się oddaliła, nie dla tego, że usłuchała słów twych, ale że czas jéj nie przyszedł. A w miarę jak się oddalała, czułeś jak odradzałeś się sam; a za jéj zbliżeniem znowu — niknąłeś z dzieckiem swojem.
„Ale niedość, że córka twa wrócona do życia, potrzeba ją stworzyć dla świata. Jest piękna, to trzeba, dodać wdzięku jéj piękności; i dobroci jéj trzeba nadać kierunek, i myśl trzeba w pewien rozminąć sposób. I co godzina, co chwila wznosisz budynek myśli jéj, kształtujesz serce. I ubóstwiasz ją i trzeba, aby inni ubóstwiali ją równie: — Dla innych ledwo się chwieje na nóżkach — dla ciebie chodzi już. — Dźwięk najmniejszy jéj głosu — to mowa doskonała dla ciebie; — a ledwo zacznie składać syllaby — słuchasz jak cudownej deklamacji. — I zniżasz się sam — aby być maluczkim jak ona, i dziwisz się, że powiastki dziecinne mają więcéj ponęty niż Homer.
„Jaki znakomity uczony, jaki poeta wielki, jaki mąż stanu, chodząc z tobą po ogrodzie, rozprawia ci o oderwanych pojęciach nauki, rozwija wzniosłe teorye poezyi, przedstawia najsubtelniejsze rachuby polityki. I zdaje mu się, że słuchasz uważnie mowy jego, bo kiwniesz czasem głową i niby rozważasz jego kombinacye, teorye, rachuby. Biedny polityk! biedy uczony, biedny poeta! ani słyszysz tego co mówi, bo patrzysz za ukochanem dziecięciem, co igra w sąsiedniej allei, i myślisz o tym przeklętym stawie, w który wpaść może biegając, albo o świeżości wieczoru, która zaziębić ją może.
„Bo przypominasz ciągle sobie, że matka jéj w 22 roku życia umarła na tę chorobę co nieprzebacza nigdy.
„Jednak Magdalena twa wzrasta, myśl jéj rozjaśnia się, i wyobraźnia się rozwija, — i rozumie cię kiedy jéj mówisz o poetach, o wdziękach natury o Bogu. I kocha cię już, nie instynktownie tylko. Kiedy przechodzi, już ją chwalić zaczynają w około. Ale jéj na niczem zbywać nie powinno. Wszak potrzeba aby była bogatą? — Dla ciebie nic nie potrzeba, — ale musisz mieć wszystko dla niéj. A więc do pracy! dla niéj stań się ambitnym i skąpym, i z sławy twej zrób dla niéj wieniec i z trudów twoich zbierz dla niéj skarb. — Procent jaki kraj wierzycielom od papierów zapewnia, jest niepewny; to jéj kup piękną wioskę: parę lat pracy i będzie ją miała. Ale bogactwa nie dosyć — potrzeba dla niéj przepychu; przy takich malutkich nóżkach, które zaledwie ją unieść mogą, potrzeba jéj powozu. To będzie cię kosztowało miesiąc oszczędności — czy warto o tém mówić nawet! — A jeżeli czujesz się słabym na ciele, biedny ojcze, powiedz jéj niech popatrzy na ciebie; a jeśli się czujesz słabym na myśli — powiedz jéj niech się uśmiechnie do ciebie. — Teraz, kiedy już ma wioskę i powóz — potrzeba jéj klejnotów. Bo czyż jest ojciec jaki coby żałował duszy i ciała, byle córka jego najozdobniéj ubraną była? Za każdą zmarszczkę czoła możesz jéj kupić perłę, a za rubin każdy zapłacisz jednym włosem siwym twéj głowy; jeszcze kilka kropel krwi — a całe pudełko klejnotów gotowe. — I za kilka lat życia twego, córka będzie ci jaśniała jak królowa. — Z resztą wszystkie te usiłowania i starania i trudy przyjemnością są dla ciebie — a na nagrodę niedługo poczekasz. Jeszcze kilka miesięcy i z dziecka będzie kobieta. A co to za radość widzieć, że myśl jéj pojmuje wszystkie myśli twoje i serce jéj czuje całą miłość twoją!
„Odtąd ona będzie ci przyjaciółką, powiernicą, towarzyszką; i owszem będzie więcéj niż to wszystko, bo żadne ziemskie uczucie nie może wmieszać się do miłości waszéj wzajemnéj; — ona — to Anioł, któremu Bóg pozwolił objawić się oczom twoim. Tak! jeszcze nieco cierpliwości, i będziesz zbierał, coś posiał, i oszczędności twoje stokrotny ci procent dadzą, i boleści twoje w nieskończoną się zamienią radość.
„Wtedy to, jakiś obcy człowiek przechodzi, widzi córkę twoją, szepnie jéj słów parę po cichu, i po tych słowach kilku, ona go kocha więcéj niż ciebie; porzuci ciebie dla obcego człowieka, i obcemu odda życie swoje — które twojem jest życiem. — Jest to prawo natury; natura patrzy naprzód. A ty!.... ty — strzeż się pisnąć słówko; ściskaj z uśmiechem rękę zięciowi twemu, to jest temu; co cię okradł z szczęścia całego, bo inaczej powiedzą o tobie: To Sganarell, co nieobce aby jego córka Lucinda poszła za klitandra.
„Bo Molier zrobił straszliwą z tego komedję miłość lekarzem, w któréj, jak wszędzie u Moliera, wesołość to maska, co zasłania twarz łzami zalaną. Ach! co znaczą te mowy kochanków o zazdrości? Czemże jest szaleństwo Maura z Wenecji przy rozpaczy Brabantio i Sachett’y? — Kochankowie! — czyż oni żyli 20 lat ciągle życiem bóstwa swojego? Czyż stworzywszy je raz, tracili tysiące razy i ocalali znowu? czyż ona jest dla nich jak dla nas ojców, ich krwią, ich duszą, ich córką? — Córką! w tém wszystko jest powiedziane. Zdradzi ich dla innego, i wołają głosem wielkim: to zbrodnia! ależ ona nas zdradziła już przed tém dla nich — i to uważają za rzecz bardzo prostą. A! jeszcze niepowiedziałem, co najstraszliwszem jest w tém wszystkiem. — Naszéj boleści i opuszczenia niczem nagrodzić nie można; — tracą kochankowie miłość, zostaje im obecność i przyszłość. A ojcowie! — ojcowie żegnają się z przyszłością, z obecnością, z przeszłością, ze wszystkiego. Kochankowie są młodzi — ojcowie są starzy. — Dla nich to pierwsza namiętność, dla nas to ostatnie uczucie. Mąż oszukany, kochanek zdradzony, tysiące innych wynajdzie; dla tysiąca miłości późniejszych zapomni o pierwszéj miłości.
„Ojciec — skąd innéj dostanie córki?
„I ci młodzi sentymentalni ludzie śmią boleść swą równać z naszą boleścią. — Gdzie kochanek zabija — Ojciec siebie poświęca; ich miłość z dumy jest — nasza z poświęcenia; oni kochają żonę lub kochankę dla siebie; my córki nasze kochamy dla nich samych.
„A jednak przyjmijmy i tę ostatnią ofiarę najokrutniejszą, bodaj śmiertelną; niech żaden egoizm niekazi we mnie tego uczucia świętego, boskiego i pełnego poświęceń, — uczucia miłości ojcowskiéj. Im bardziéj dziecię nasze odwraca się od nas, tém więcej zwracajmy się do niego, i im obojętniejsze jest, tém lepsi bądźmy dla niego; więcéj róbmy! kochajmy kogo ona kocha, oddajmy ją temu, co ją nam porywa. — Niech ona będzie wolna — a ja zostanę ze smutkiem moim.
„Czyż nie tak robi Bóg, — który kocha tych, co go nienawidzą, który jest ojcem miłującym?
„Tak — za trzy miesiące Amory zaślubi Magdalenę, chyba... O! mój Boże, mój Panie! nie śmiem pisać więcéj!....
I w rzeczy saméj po tych wyrazach pióro wypadło z rąk Pana d’Avrigny, westchnął i opuścił głowę na ręce.
W téj chwili drzwi gabinetu się otworzyły, weszła młoda dziewica, i zbliżywszy się na palcach do P. d’Avrigny, przez niejaki czas patrzała na niego ze smutkiem dziwnie odbijającym od śmiejącego oblicza, potem dotknęła lekko ramienia jego.
Pan d’Avrigny zadrzał i podniósł głowę.
— Ach! to ty moja dobra Antosiu, rzekł, cieszę się, że cię widzę.
— Czy za chwilę powiesz to samo wujaszku?
— I dla czegóż bym miał zmienić się dla ciebie moję dziecię?
— Bo przychodzę cię połajać nieco.
— Ty — mnie!
— Tak, ja.
— A wczemże zasłużyłem na naganę — mów...
— Mój wuju, to co ci mam powiedzieć bardzo wielkiéj jest wagi.
— Doprawdy!
— Tak wielkiej wagi, że nie śmiem...
— Ty Antosiu moja ukochana, nie śmiesz do mnie mówić; cóż masz mi powiedzieć takiego?
— Mój wuju, to się nie zgadza ani z moim wiekiem ani z położeniem.
— Nic nie znaczy Antonino; mimo wesołość twą wiem żeś myśląca; mimo płochość całą, nieraz okazałaś najwięcej rozsądku z nas wszystkich; mów, szczególniej jeżeli to może się ściągać do Magdaleny.
— Właśnie, mój Wuju, chciałem ci mówić o niéj.
— Dobrze, cóż więc mi powiesz?
— Mam ci powiedzieć mój dobry Wuju — O! przebaczysz mi, prawda? Mam ci powiedzieć, że zbyt kochasz Magdalenę — ty ją zabijesz....
— Ja — zabiję ją! — Mój Boże — co ty mówisz?
— Mówię, mój wuju, że lilja twoja, jak ją nazywasz, jest blada i wątła i że między tą podwójną miłością, zwiędnie, zniszczeje...
— Nie rozumiem Cię, Antosiu — rzekł P. d’Avrigny.
— O! i owszem rozumiesz, rzekła Antonina, zarzuciwszy oba ramiona na szyję doktora O! tak, ty mię rozumiesz, choć mówisz co innego..... a rozumiem cię doskonale....
— Ty mię rozumiesz — ty? zawołał P. d’Avrigny, z wyrazem podobnym do przestrachu.
— Rozumiem!
— Niepodobieństwo!
— Mój drogi wuju, odrzekła ona (a mówiąc uśmiechnęła się tak smutnie, że trudno pojąć jak jéj różowe usta mogły się do takiego uśmiechu ułożyć) mój drogi wuju, dla wzroku tych, co kochają nie ma serca zamkniętego: ja czytałam w sercu twojém.
— I jakież uczucie w niém spostrzegłaś?
Antonina patrzała przez chwilę na niego z pewném wahaniem.
— Mów, powiedział d’Avrigny; czyż nie widzisz że jestem jak na torturach?
Antonina zbliżyła usta do ucha P. d’Avrigny i rzekła mu po cichu.
— Jesteś zasdrosny!..
— Ja! krzyknął P. d’Avrigny.
— Tak, mówiła daléj, i ta zazdrość robi cię złośliwym.
„O mój Boże, zawołał P. d’Avrigny pochylając głowę o mój Boże! — a ja myślatem że Ty tylko Boże i ja znamy tę straszną tajemnicę.
— I cóż jest tak okropnego w tém wszystkiem mój wuju? — prawda, że zazdrość brzydka namiętność, ale ją można pokonać....
I ja także byłam zazdrosną....
— Ty — czego?
— Tak, ja, rzekła spuszczając oczy; zazdrosna byłam, że mię Amory pozbawiał siostry: Im kiedy on był przy niéj, nie miała ani jednego dla mnie spojrzenia.
— A więc doświadczyłaś tego co ja?
— Tak, tego samego, albo prawie tego. — alem pokonała zazdrość moję, bo przychodzę powiedzieć ci mój wuju, że oni kochają się namiętnie; trzeba połączyć ich, bo umrą inaczej.
P. d’Avrigny potrząsał głową i nie mówiąc słowa, wskazał na ostatnie wiersze, które tylko co napisał i Antonina przeczytała głośno:
„Tak, za trzy miesiące Amory zaślubi Magdalenę, chyba. — O mój Boże, mój Panie! nie śmiem pisać więcéj...
— Uspokój się mój Wuju, rzekła Antonina, ani razu niezakasłała.
— O mój Boże! zawołał P. d’Avrigny, poglądając na siostrzenicę z głębokiem podziwieniem, o mój Boże! ona odgadła wszystko, wszystko pojęła.
— Tak, mój dobry, mój kochany Wuju, pojęłam wszystkie skarby przywiązania, wszystkie bogactwa miłości serca twego. Ale powiedz mi, czyż nie jest konieczną rzeczą, aby Magdalena kiedykolwiek za mąż poszła, i opuściła nas? — a kiedy to koniecznie nastąpić musi, nie lepiéjże jest, iż kocha jego zamiast, żeby innego kochać miała? Czyż jéj szczęście ma być nieszczęściem dla nas, i czyż możemy jéj mieć za zbrodnię radość jéj. Nie! i owszem niech będą szczęśliwi — szczęśliwi razem. Nie pozostaniesz jednak sam jeden kochany wuju, Ojcze mój: ja będę przy tobie, ja córka twéj biednéj siostry! A ja cię kocham, i nikogo prócz ciebie kochać nie będę, i nie opuszczę cię nigdy. Nie zastąpię ja prawda Magdaleny, ale będę prawie twą córką, nie bogatą jak Magdalena, nie piękną jak ona, córką któréj kochać nie będą — bądź pewny, a choćby ją i kochano, ona nikogo miłością nie obdarzy; przysięgam ci na to. — Ja poświęcę ci życie nie, ja cię będę pocieszała — a dla mnie, ty będziesz pociechą.
— Ale czyż Filip d’Avray nie kocha ciebie, czż i ty go niekochasz?
— Ach mój wuju zawołała Antonina z wyrazem wyrzutu, Ach! jakżeś mógł myśleć....
— Dobrze, dziecko moje, niemówmy więc o tém. Tak. zrobię, co mi mówisz; i zresztą sam już postanowiłem był to zrobić; ale przynajmniéj potrzeba, aby Amory wytłumaczył się... Gdybyśmy się téż zawiedli! gdyby on nie kochał Magdaleny?
— O! nie omyliłeś się wuju mój — tak! on ją kocha! ty wiesz o tém dobrze, tak dobrze jak ja.. P. d’Avrigny zamilkł, bo w głębi serca swego zgadzał się zupełnie z Antoniną. — W tym samym czasie drzwi gabinetu otworzyły się, i Józef powiemy sługa P. d’Avrigny, oznajmił mu, że służący P. Dr. Amory de Leoville, prosi o pozwolenie oddania listu od Pana swego.
P. d’Avrigny i Antonina pojrzeli na siebie, a wtem spojrzeniu widać było, że wiedzą naprzód, co się w tym liście zawiera. — Następnie z widocznem przymusem, któremu towarzyszył tęskny uśmiech Antoniny:
— Józefie, rzekł p. d’Avrigny, przynieś mi ten list, a służącemu powiedz, żeby poczekał na odpowiedź.
W pięć minut, potem list był w ręku P. d’Avrigny, który patrzał nań w milczeniu, nie mając siły złamać pieczątki.
— Dalej! odważnie mój wuju, rzekła Antonina, rozpieczętuj i czytaj.
P. d’Avrigny usłuchał, machinalnie odpieczętował, przeczytał z wolna raz i drugi i oddał list Antoninie; ale ona go odsunęła ręką.
— O! mój wuju, rzekła, ja wiem, co on mógł napisać.
— Nie prawdaż, rzekł p. d’Avrigny z goryczą, odpowiadając jak szekspirowski Polonius: words words, words; — słowa — słowa — słowa!
— Więceś słowa tylko znalazł w tym liście? zawołała Antonina, wyrywając go z rąk wuja i przebiegając oczyma.
— Tak — słowa, mówił P. d’Avrigny, ale za pomocą słów tych ci piękni twórcy frazesów, ci doskonali wielbiciele metafor, wydzierają nam serca córek naszych, nam, którzy je kochać tylko umiemy. I dla tej to właśnie retoryki i one idą za nimi.
— Wuju mój, rzekła poważnie Antonina, miłość, jaką Amory kocha Magdalenę jest prawdziwa, prawa i szczera. 1 ja przeczytałam ten list, i ręczę Ci, że z serca pochodzi.
— A więc, Antonino? Antonina podała mu pióro; P. d’Avrigny wziął je i napisał to tylko:

„Kochany Amory, przyjdź jutro o 11.
Twój Ojciec
Leopold d’Avrigny.

— A dla czego nie dziś wieczór? spytała Antonina, czytając w miarę jak P. d’Avrigny pisał.
— Bo to byłoby za dużo znowu wzruszenia na dzień jeden; powiedz jej tylko, żem do niego napisał dziś wieczór, i że ty sądzisz, iż powinien przyjść jutro.
I zawoławszy służącego oddał mu odpowiedź, na którą kazał mu był czekać.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.