Agaj-Han (Krasiński, 1912)/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Zygmunt Krasiński
Tytuł Agaj-Han
Podtytuł Powieść historyczna
Pochodzenie Pisma Zygmunta Krasińskiego
Wydawca Karol Miarka
Data wyd. 1912
Miejsce wyd. Mikołów; Częstochowa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

I.
Amor ch’a aul amato amar perdona.
DANTE.

Wieże Kaługi z daleka pod chmur zimowych nawałą coraz szarzeją, bo wieczór się zbliża. Ale dosyć dnia jeszcze, by oświecić te wzgórki śniegiem obciążone, które kołem okrążają równinę, z której śnieg zmieciony; a nie wietrzysko go zmiotło, ale ręka ludzi, by na gładkiej ziemi panu lepiej przy uczcie i winie się działo. Na około gasnące ogniska.
Teraz już po biesiadzie, na stoły zastawione, na porzucone ostatki, sączy się topniejący szron ze świerków i sosien.
Przeszła godzina godów, dziwne po sobie zostawując ślady. Płótna namiotów leżą na ziemi, czasem dysząc fałdami, kiedy wiatr pod nie się wkradnie — zgmatwane w ich sznurach i powrózkach siodła, rzędy, kufle, kosze, dzbany, a tu i owdzie na białem tle plama krwi, już sucha — znać, że od kilku godzin pije z niej powietrze — ale jeszcze nie czarna, dotąd czerwona, połyskująca — znać, że dzisiaj wylana.
Stoły jedne za drugiemi jak potężny wał się ciągną na owej zmiecionej dolinie. Drugie rozrzucone jak wyspy rozpusty pomiędzy saniami, które idąc od wzgórzów, nie gęstemi szeregi stąpają, otrząsając śnieg z ramion aż do tego rzędu stołów. Przed niemi co zostało czystego miejsca od boru zachodzącego naprzeciw, to zawalone taborem wywróconych sani; a z tych sani sypią się na dół ćwierci mięsa, beczki miodu, beczki wina potrzaskane, skąd miód i wino już nie płynie strumieniem, ale czołga się skrzepłemi kroplami krwi nad zamarzłemi bryły, z których barwy przebija dotąd barwa miodu i barwa małmazyi.
A na okół, w prawo i lewo, jakby na pobojowisku, porzucone kożuchy, kołpaki, oręże, strzały wbite w grudę, tkwią ostrzem, pierzem drgają za podmuchem wiatru. Sajdaki próżne, kubki z drzewa, czary miedziane, rzemienie od chartów i ogarów, sieci i pale, trąbki i torby — a nad tem wszystkiem znowu plamy krwi gdzieniegdzie — i popiół czarny i węgle, co konając sypną czasem iskrami.
Wśród tego zgiełku leżą ciała trzech pacholąt, każdy padł inaczej, inaczej też leży — pierwszy z rozpłataną głową, z rozciągniętemi nogi, drugi z przeszytą piersią klęczy, jedną ręką przymarzł do ziemi, a plecy przymarzły mu do sani z tyłu; trzeci opiera się całym bokiem na grudzie, łokieć wparł w grudę, a czoło zwiesił na piersi. Na ich twarzach świeżość i młodość zestarzała się od bolu i od mrozu. Sine pręgi po szyi i licach, krew ścięta od zimna połyskuje, gdyby jakie hafty na sukni — a szaty ich polskie, a uzbrojenie ich lekkie świadczy, że jeszcze nie dorośli wieku do bechtera i do szabli. Roztłuczone klingi jak szczątki zwierciadła migają na około nich; złote rękojeście zostały w dłoniach i spoiły się z niemi mocno, na zawsze. Ich palce szronem okryte kręcą się w około onych rękojeści, gdyby oprawy ze srebra — a musieli jednak potykać się dzielnie, bo ziemia poryta, i trzeba było dzielnego parcia stopy, by ziemię poryć tak twardą. Nie za pierwszą raną polegli, bo każdy z nich kilka ich liczy — ale żadnego wroga nie zabili, bo nie ma trupa coby leżał naprzeciw.
Szata jakowaś mignęła wśród gęstwiny boru: słychać jak podkowy nurzą się w śnieg, to o lód dzwonią. Przyjechały — skoczyły na ziemię dwie postacie pośród zmierzchu wiecznego w borze; jedna została przy koniach, druga wyszła z drzew i stąpa dziarskim krokiem, aż dojdzie trzech pacholąt, stanie przy nich, czarne okręci oczy i namyśla się.
Szeroka szuba od szyi do stóp zakrywa całą, ale z pod sobolowego kołpaka pierścienie włosów, pod szubą nadymające się dwie fale, na licach gładkość, na ustach wdzięk i ponęta róży, wydają, że niewiasta. Z czoła sądząc i z pychy na niem, to mąż i mąż dużego ramienia.
Przeskoczyła trupy, które w grudy się zamieniły i szła dalej — aż tu nowa zapora ją zatrzyma w szacie książęcej: kadłub bez głowy — głowy ni dalej, ni w prawo ni w lewo nie widać, ale na ręce, odwalonej cięciem pałasza, świeci pierścień, a on dobrze znany jej, bo krzyknęła.
Był to krzyk nagły, głośny, znać po nim, że mowa z tych ust zwykle padać musi jak tony muzyki; ale zarazem w nim odchyla się cała dusza — pełno zniszczonych nadziei, żądza niewstrzymana osiągnienia ich raz jeszcze. Byłto krzyk królowej, na ruinach swojego pałacu, wojownika na polu przegranej — ale nie żony nad ciałem męża.
Jak tylko ten głos doszedł boru, wnet rzucił się w pogoń, dotąd stojący przy koniach. Leciał jak strzała, gdyby strzała mogła podnieść się, raz dotknąwszy ziemi i lecieć znowu — przybiegł i spozierając klasnął rękoma jak dziecię zazdrosne, kiedy widzi drugiego stłuczoną zabawkę — ale razem jak mściwy człowiek, kiedy zemście jego stanie się zadość.
Bo też w młodzianie owym było coś dziecinnego i strasznego zarazem — ani wdzięk dziecinny szkodził w jego rysach wyrazowi odwagi, ani też wyraz odwagi, choć srogi, nie psuł wdzięku młodości — oba mięszały się ciągle lub rozdwajały się, jeden nad drugim brał górę; chwilą później stłumiony wracał i odpędzał tamtego — a oczy jego były żywą tęczą uczuć, zmienną jak opalowe połyski.
— Witajże mi, zawołał, panie tylu carstw i grodów i gródków — to mówiąc wstrząsnął głową, na której leżała misiurka złotem okwieciana — potężny i wielmożny Kniaziu Moskiewski — i igrał z siatką żelazną spuszczoną od misiurki na kark, ramiona i czoło. — Najjaśniejszy i niezwyciężony Jedynowładzco Hospodarstw Tatarskich — i przebierał palcami po szarfie zielonej złotem ziarnkowanej — Panie i Dziedzicu wszystkiej Rusi, Dymitrze, Samozwańcze, Żydzie — i tupał żółtemi bucikami z srebrnemi ostrogi — przepadłeś jako należało się tobie, brzydki oszuście, z koroną na czole pryszczami zasianej, na głowie potwornej z podłemi rysami, obmierzła duszo, rozpustniku, szalbierzu opiły winem i miodem, pełny mięsiwa i jadła.
To mówiąc drżał cały od złości, aż łuk przewieszony na plecach zabrzmiał o miedź sajdaku, aż szabla starła się z ogniwami łańcuszka, na którym wisiała — a podczas tych słów głos jego przybierał rozmaite tony, przebiegał od słodkiej nóty dziecinnego śpiewu, aż do grzmiących dźwięków surowego męża. To ostrym się stawał i zbliżał do świtu, aże znowu słabiał i znowu potem rósł w siłę, a przy końcu tak był okropny, pełny zawziętości i urągania się, że coś w nim podobnego do skowyczeń psa wśród nocy zimowej.
Dzierżyła oczy ku niemu niewiasta, niby z politowaniem, jakie się ma dla dziecka lub szalonego; ale na jej czole wiele się działo tymczasem — to śnieżna skóra wygładzała się, to marszczyła się w krzyże i kółka podług myśli przelatujących w mózgu: znać zatem, że nieład i burza w jej duszy.
— Agaj-Hanie, podnieś tę rękę nieszczęśliwą i zdjąwszy książęcy pierścień, oczyść go i oddaj. — Gibko schylił się młodzian i porwał za rękę zbroczoną, ale żeby pierścień wyjąć, musiał dobyć kindżału i pracować w około palców, szron odskrobać, krew skrzepłą rozetrzeć, skóry szmaty oderwać, a kiedy z palca sama kość została, wtedy pierścień wysunął, rękę odrzucił daleko ze wstrętem, złoto i kamień tarł i gładził, dopóki nie zalśniły po dawnemu, i zbliżywszy się do pani, ujął za dłoń i sam chciał wkładać, ale dłoń go odepchnęła, bardziej jeszcze spojrzenie.
— Dobrze Waszmości grać na cymbałach i kotłach gwoli naszej zabawie, ale Waszmość pamiętaj, kto jesteś, a kto ja.
— Kto jesteś? — zawołał Agaj-Han — myślisz, żeś wdową po dwóch Dymitrach, carową moskiewską, hospodarką ziem i księstw i miast? Nie. Jesteś dla mnie Maryną, piękną nad pięknemi, lwicą, panią pustyń, mej duszy, gładszą od hurys w raju nam obiecanych, urodziwszą nad wszystkie święte greckie i łacińskie, panią moją, wyniosłą i hardą. Takiej mi trzeba.
Ta mowa nie obruszyła wcale Maryny. Spoglądała w oczy mowcy, ni zmieniła się na licu, jedno wita każde jego słowo uśmiechem, jak pani co dozwala paziowi żartować, czując się na władzy jego ukarania.
Twarz Tatara skrzywiła się, i z miękkiej, świeżej, na chropowatą, nadętą się zmienia. On poznał bowiem myśl carowej. Mignęła zawiedziona namiętność w jego oczach, jak błyskawica, kiedy potrójnie się łamie; a ręką szarpiąc futro na kaftanie, wydał krzyk, na który zdawało się, że wprzód pęknąć jego piersiom trzeba.
— Wasza uprzejmość i miłość! Hej! lotny mój koń i brzęk moich ostróg i klingi ostrze i strzemion blask i buńczuka powiew i chmura kurzu, w której przelatuję stepy, jako duch i książę ich, lepsze dzisiaj niż ten kadłub mroźny, ten pierścień marny, to imię carskie próżne, to wielkie państwo, co się rozleci jak skóra na ciele po ukąszeniu padalca.
A co mówisz o moich kotłach i cymbale, to żeś nieświadoma tajemnic Samarkandy i Diarbeku? To, że ci dyament Salomona nigdy nie bił w źrenicę, choć twoja źrenica jego blasku pełna; to, żeś nie słyszała rozmów pomiędzy świątobliwemi i mądremi. Ale o tem później: teraz znaj mnie, jakim jestem, jakim byłem raczej, kiedyś, nimem do Wołgi się dostał; nimem w Rusi greckiej i zimnej służby zapotrzebował. Allah! Allah! tak wołam zawsze, kiedy zaczynam mą powieść; bo wszechmocny strzeże królów i królewskich synów.
Oparła się o sosnę owdowiała pani, przy ognisku palącem się dotąd, pod pokryciami z skór, ostatkami namiotu wiszącemi na gałęziach — na pół słyszy, na pół myśl gdzieindziej lata, gdzieś tam ku Kremlinowi, gdzieś tam na tron carów się wspina po głowach bojarów.
A on zapalony, niewstrzymany, z czołem, na którem pobłyskuje tysiąc wspomnień i nadziei, nie już sługa Tatar na dworze Dymitra i Maryny, ale młodzian z krain południowych Azyi, marzeń ognistych rozuzdany goniec, pustyń dziecko promieniami słońca karmione, łowczy za tygrysem i lampartem, Parys z szczęśliwej Arabii, kochanek dziewic o czarnem oku i włosie, bohatyr w walkach na wielbłądzie i dżamecie, ciągnął dalej z żywemi poruszeniami, podnosząc głos jakby do śpiewu, ale śpiewowi nie całkiem folgując, by wyraźniejszemi były słowa.
— Na różańcu mego ojca tyle rubinów, ile tysiąców go słuchało, tyle dyamentów, ile miast pod nim; w haremie tyle dziewic, ile gwiazd na niebie, a jedna tylko królowa, blada jak miesiąc, z oczyma jak szafiry, z rzędem pereł w kielichu ust różanych, matka moja.
Namioty ojca jak fale wielkiego morza, bieleją na stepach, kiedy Azraela wezwie do boku. Stada koni hordami rycerzy obsiadłe, latają gdyby Simumu wiry. Złote ostrza spis tleją przy jego namiocie w nocy, jak zbiór gwiazd na straży, przy świętej jego głowie — a mnie dziecku zmiatają kurz z drogi czoła Hanów i Persów, powietrze chłodzą wachlarze dziewic i brzmią u wchodu do życia poetów lutnie, wieszczby proroków, wśród chmur kadzideł, w ogrodach z róż, gdzie fontanny biją tęczami, gdzie motyle drogiemi kamieniami, a kwiaty motylów kochanki, piasek złotem połyskują i każde źdźbło trawy nad szmaragd jaśniejsze.
A kiedym wyrósł niemowlęciu nad głowę, klacz mi osiodłali Emiry i strzemię srebrne trzymali, kark podstawiając pod stopę siadającemu — i łuk jednorożcowy mi dali, sajdak z kości słoniowej i strzały z drzewa róży z ognistym u ostrzów kamieniem. Każda z nich lecąc w górę była wschodzącą, spadając na dół zachodzącą gwiazdą; i wypuszczałem roje gwiazd takowych z nad siodła z jedwabiu, jakby duch jaki, pan błękitnego przestworu.
A kiedym wybujać zaczął wyżej chłopca, sięgając już szyi ojca mego, wtedy mi lotnego dali bieguna, kolczugę księżycami zasianą i oręż Farysowy; a miałem serce po temu, skaczące mi w piersi do bojów, jak mleko w łonie matki do ust dziecięcia. Na polach ananasami okrytych zwarliśmy się nieraz, pośród kwiecia padały trupy! Oh! ty nie wiesz, co to bitwa nasza: chmury patrząc z nieba zazdroszczą nam i lotów i blasków naszych. Słońce wasze jest upiorem naszego; ono wre w środku błękitów nad Kaszmirem, nad Iranem, nad brzegami Kaspii, w okół Stambułu i jeszcze nad górami Krymu jak źrenica samego Allaha, jak koło z topiących się wiecznie dyamentów, których krople w promieniach leją się na nas i życia nam dają więcej, niż Giaurom północy. Drzewa, kwiaty, strumienie, fontanny, kopuły, wieże, pierze ptaków, grzywy lwów i koni, oczy dziewic i mężów zbroje, tyle światła przejmują, iż świat mój wydaje mi się teraz chwałą nadludzką, patrząc na świat wasz, hurysso moja.
A skarby Carów, śmiej się z nich harda pani, to błoto i kurz. Ich korony naszych krymek nie warte. Ich kamienie nie warte kwiatku polnego na niwach Tekbiru. Z ich szat jaszczurki ruin Daldeku przedrzeźniałyby się. Gąsienicę z nad brzegów Hindu okręć w około palca, a żywiej zajaśnieje od ich pierścieni.
O chodź ze mną! pójdziem w kraje słońca, gdzie konie skrzydlate, gdzie powietrze jest morzem światła, każda chmura łódką kosztowności, powiew każdy aniołem woni, każda noc miesięczna dniem letnim najpiękniejszym, a dzień każdy objawieniem się Boga.
Uśmiech uszczypliwy błąkał się na uściech Maryny, niepewny czy usiądzie na nich, czy odleci, tak jak zwykle w zadumaniu. W tem odezwał się tentent — pędzą na dwóch koniach jeźdźcy — młodzian rzucił ku nim spojrzenie sokoła.
To Urassowa Tatarzy, zamordowali męża twego i wracają po ciebie — czekajno, hurysso moja.
To mówiąc oderwał łuk od pleców, strzałę zarazem z kołczanu i nogę wyciągnął przed się. Nagle, tak nagle jak cień chmury burzą pędzonej odmieniła się twarz jego. Znikło pacholę marzące o kwieciach i słońcu. Dziki stanął, krwi niesyty mąż, dziedzic Gengiskańskiego rodu, w postawie naddziada, kiedy pierwszy rzucał w grunt czaszkę zbroczoną, węgielny kamień wieży z głów pobitych nieprzyjaciół. Biegną jeźdźcy naprzeciw, z cierpliwością Fakira dopuścił ich na śmiertelną metę: mógł był ich ranić od dawna; ale nie — on zabić chciał.
Oko w piersiach przodem biegnącego utopił a chwilą później i strzałę; odwinął rękę po drugi pocisk i ten przyłożył do cięciwy — bliżej mu jeszcze było do piersi drugiego, przez chwilę bawił się z pewnością iż go dosięże — palcami igrał po cięciwie jak śpiewak po strunach harfy przed zaczęciem pieśni, wreszcie naciągnął ją aż stęknęły rogi łuku, a Tatar zajęczał i runął z siodła pomiędzy sanie.
Nawykła znać niewiasta do takowych obrazów; kiedy niebezpieczeństwo przeszło, zawinęła się w płaszcz i znów oparła o sosnę, bo jej potrzeba się namyślić, nim wróci do miasta.
W Agaj-Hanie mord obudził insze wspomnienia, dalej więc mówił, oparłszy się na łuku; ale już nie śpiewnie lały się jego wyrazy, zgrzytaniem zębów każde szarpał słowo.
— Tak, mój ojciec świętą płożył głowę w bitwie z Dżarmidem na Kiafelu błoniach. Darmo przez dziewięć słońc i dziewięć nocy osaczeni walczyliśmy, tak że aż dyamenty pociły się na naszych turbanach. — Sułtan, Padyszach, pan żyznych niw, Han tysiąców, ojciec mój, szablą zagiętą śmigał po karkach nieprzyjaciół, koń rączy podkowami srebrnemi deptał po trupach, na jego szatę przepyszną krew bryzgała, wszystkie na rękojeści kamienie w rubiny się zamieniły.
Patrzę dotąd na las z buńczuków w górze, na morze z grzyw końskich pod spodem, na spisy i dżyrydy lecące wskróś powietrza jak ogniste węże; na topazy, brylanty, szafiry, sypiące się na ziemię ze zbroi wojowników, na strzały bijące w pióra hełmów i w mózgi hełmami, w złote hafty kolczug i w serca pod niemi. Dżarmida tłumy czarne, posępne, te stada kruków, bez blasków, jakie sieją ozdobne szaty. My wracali z łowów — on nas, dawny wróg nasz, obskoczył i na brodzie przysięgał, że ojcu z ramion świętą głowę zdejmie.
W obozie z śnieżnych namiotów, w okopach aloesami najeżonych, broniliśmy się w małej liczbie; nasze roty blaskiem swoim raziły hufce Dżarmida, bo każde ostrze spisy, każda buława i bułat każden nasz, nim piorunem spadł na wroga, wprzód błyskawicą świetności oczy mu oślepił.
Darmo — darmo, zarazę nam przyniosły nieczesane Dżarmida tysiące; pot morowy sączył się z ich bród i włosów, jak z pryszczów gadziny. Jęliśmy więc umierać w szańcach pod niebem prześlicznej pogody, dniem i nocą. Matka moja perła wschodu, ptak najśpiewniejszy w gajach Hadyru, pierwsza głowę schyliła na piersi i ucichła. Ojciec w bojach się ścierał i ja przy nim, aż straż jego pomarła i wróciwszy raz do namiotu, trupy oparte o sznury i słupy zastaliśmy, a oręż z sinych wymykał się dłoni.
Eblisa oddech wiał po całym obozie; nie widać, nie słychać Diwa, którego on przysłał na naszą zgubę, bo ten duch złego ciche ma kroki i lekkie palce jak mała dziewica, do kogo rączkę przytuli, ten czuje z razu, niby atłasu dotknięcie lub draśnienie piór rajskiego ptaka, a potem oczy mu wyskoczą na wierzch jak dwa ciemne topazy; krwią rzyga z ust i z nozdrzy, krwią własną się, obleje i pada pośród jej fal kipiących. Prorok sam go już nie ocali!
Noc ciemna, hurysso moja! — patrz, noc ciemna — sto razy ciemniejsza od tego zmierzchu: ale nie mroźna, nie pochmurna, gwiazdy w około księżyca brzęczą jak pszczoły przy ulu. Zapach trupów mięsza się z wonią kwiatów; bo kwiaty na naszych polach, choć kopyta je stratują i posoka je obczerni, jeszcze nie skąpią kadzideł.
Wrzaski Dżarmidowych grzmią w pobliżu jak skowyczenia szakalów; we mnie i w ojcu wre zemsta i chęć ostatniej rozprawy; w żołnierzach, niewolnikach naszych, serce drży z bojaźni, bo już w słabej stoją liczbie nad zwłokami przyjaciół. Ojciec duma wśród trupów pomarłych sułtanek, bo matkę tylko moją uczczono pogrzebem; na insze nie mieliśmy czasu.
Płomień i dym, hurysso moja! płomień i dym, a płomień czerwony jak tysiące krwią zaszłych oczów, oderwanych od czaszek skupionych razem; dym tak czarny jak azraelowe skrzydło. Rzeź i jęki. Śnieg namiotów topi się w ogniu, perzyna lata po niebie, sama nie wie gdzie, jak stado przelękłych wróbli.
Biłem się jeszcze dżyrydem i szablą tej nocy, dopóki na spisie, przy pożarze, nie ujrzałem świętej głowy ojca. Schyliłem czoło i trzy krople krwi z niej spadły na moje włosy — ostatnie jego błogosławieństwo. Przeszli wrogi, nie postrzegli mnie, wszyscy moi zginęli i leżeli bez ducha. Zataczałem się po ich ciałach, może po ciele ojca, po ciele braci, ale nie wiem — szalał mózg pod turbanem w głowie, jakby po gęstych puharach opium. Dwóch jeszcze zabiłem uchodząc z pola, ćwiertowałem ich członki, wyrywałem brody, aż wsiadłem na koń i puściłem się w stepy.
Hordy nasze rozbite przez Dżarmida, już nie znają mnie. Tron mój runął; ale Allah strzeże królewskiego syna.
— Hurysso moja, to szalbierz, żyd, oszust — zawołał straszliwym głosem, wskazując w stronę, kędy leżało ciało Dymitra — we mnie płynie krew przejrzysta, jestem potomkiem mocarzów Kiafelu; a ty piękną perłą, a ty konchą mojej nadziei na wzburzonych falach życia, hurysso moja.
Wdowa po dwóch Dymitrach wtedy odelgnąwszy od drzewa, spojrzała z wysoka na mówiącego. — Idź przodem Waszmość i potrzymaj konie: wracamy do Kaługi, a podczas drogi oznajmiemy ci nasze rozkazy względem pogrzebu W. Kniazia.
Uniesienie młodziana skrzepło pod temi zimnemi słowy, a na twarzy rozciągnęła się niemoc, podobna do tej, którą każdy doznał widząc się z marzeń na jawie rzeczywistości.
Lecz przemijającem było to osłabienie, bo jego dusza wieczna zmienniczka, wszystkich namiętności i uczuć nierządnica, na przemiany mdleć umiała i przychodzić do siebie. Teraz zmowu w jego oczach igra płomień miłości nad iskrą zemsty, tlejącą pod spodem; i spojrzawszy na Marynę szedł jako rozkazała.
Dumna pani zostawia za sobą zwłoki męża; ale na jej palcu błyszczy pierścień po zabitym. Jego połysk ma być jej pochodem ku tronowi Carów. Piękną jednak była w tej chwili, choć tyle pychy czernieje na jej czole — piękna świeżością jagód, splotami czarnych włosów kołyszącemi się w cieniu kołpaka; piękna rumieńcem mroźnym, co się wśliznął na lica, wzrokiem, w którym wdzięk niewieści słodzi nieugiętość męża, wreszcie spadkiem ramion i ugięciem kibici, powagą całej postawy i nogą, której krok każden głęboki ślad zostawia w towarzysza duszy.
Ale darmo w niej szukać dziewczyny o powiekach skorych do zniżań, o uśmiechu cukrowym na ustach, o piersiach pełnych westchnień i nieopisanych żądz. Młoda porzuciła matkę, a od tej chwili to siedziała na tronie, to na siodle rumaka. Jej ni motyl, ni pączek róży, ni błędne wieczorne dumania, ni błędne nocne trwogi na myśli, ale państwo i berło, a czasami syn niemowlę, bo jużci jest matką.
Agaj-Han jechał z tyłu, przodem Carowa.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Zygmunt Krasiński.