„W Tatrach“, wodewil w 4-ch aktach Klemensa Junoszy

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
>>> Dane tekstu >>>
Autor Marian Gawalewicz
Tytuł „W Tatrach“, wodewil w 4-ch aktach Klemensa Junoszy
Pochodzenie Tygodnik Illustrowany, 1889 nr 347
Redaktor Józef Wolff (1862–1918)
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1889
Druk Drukarnia i litografia S. Orgelbranda Synów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


PRZEGLĄD TEATRALNY.

„W Tatrach,“[1] wodewil w 4-ch aktach Klemensa Junoszy, muzyka Zygmunta Noskowskiego.


Teatr nowy pod świeżą reżyseryą p. Ludwika Śliwińskiego w krótkim przeciągu czasu wystawił nam drugą sztukę oryginalną. Zabrawszy znajomość z „Florkiem“ lwowskiéj spółki Abrahamowicza i Ruszkowskiego, znaleźliśmy się zeszłéj soboty „W Tatrach,“ dzięki znanemu humoryście, p. Klemensowi Junoszy, który podjął się być przewodnikiem warszawskiéj publiczności w téj górskiéj wyprawie.
Podróżowało z nami liczne towarzystwo mieszanéj narodowości, bo Polacy, i Węgrzy, i Słowacy, i Niemcy, kompania wesoła, która grą, śpiewem i tańcami próbowała nam czas uprzyjemniać.
Nie można powiedziéć, abyśmy pojedyńczych osobistości tych nie znali i nie spotykali się z niemi pod inném nazwiskiem i w innych okolicznościach; ten wzgląd nawet odebrał wiele uroku całéj wycieczce „w Tatry,“ która obfitowała w przygody drobiazgowe i w wypadki prawie nieprawdopodobne, ale mimo to zajmujących wrażeń nie wiele nam dostarczyła.
Najlepiéj wyszli na tém państwo Strzelscy, którzy po rozwodzie spotkali się przypadkiem na drodze do Morskiego Oka w Roztoce, i jakgdyby nigdy nic między nimi nie zaszło, zasiedli do przekąski przy jednym stole, a potém wspólnie z całém towarzystwem odbywali dalszą wycieczkę w góry.
Pan Strzelski był trochę nudny i smutny, swoją zachmurzony fizyognomią psuł nam zabawę, jednak okazał się ze wszystkich najbardziéj użytecznym, bo w danéj chwili wyzwał na pojedynek dwóch młodych Węgrów ze Szmeksu, którzy sobie trochę podpili i panią Strzelską gwałtem do tańca ciągnęli.
Że na razie trudno mu było o sekundantów, bo warszawski zdechlaczek, co chciał udawać wytrzymałego „taternika,“ niejaki p. Rzecki, odmówił swojéj pomocy p. Strzelskiemu, który za nic w świecie nie chciał wyjawić swojego nazwiska i koniecznie obstawał przy tém, aby się bić incognito, na przekór wszystkim zwyczajom pojedynkowym i przepisom honoru; więc stary, poczciwy Szymon Tatar, perła przewodników zakopiańskich, musiał przyjąć rolę drugiego sekundanta, jako dawny wojskowy i wspólnie z p. Mąkiejewiczem, kupcem korzennym z Kalisza, urządzać całe spotkanie na placu.
Panu Mąkiejewiczowi ten zaszczyt nie bardzo dogadzał, bo w góry przyjechał głównie dlatego z żoną i dwiema córkami, aby nie pomagać do zabijania młodych ludzi, lecz do łowienia ich w małżeńskie jarzmo — żywcem i w dobrém zdrowiu.
Ze strony Węgrów stawali p. Feinkopf, bankier wiedeński, i pan lejtnant Szwarchuter, pełniący na urlopie służbę adjutanta pani bankierowéj, któréj lekarze na bezdzietność zalecili podróże w wesołém towarzystwie.
Pan Strzelski miał tego dnia prawdziwe szczęście, bo najprzód trafił na żonę, z którą się rozwiódł, ale któréj kochać ciągle nie przestał, a potém trafił jednego Węgra w rękę, a drugiego w nogę, czém zyskał sobie takie ogólne uznanie u wszystkich mężczyzn i dam, a zwłaszcza u pani Strzelskiéj, że postanowiła mu przebaczyć dawne grzechy, i jako swojemu obrońcy, co życie dla niéj narażał, po raz drugi oddać mu rękę, zwłaszcza że bardzo grzecznie wyznał publicznie swoje winy wobec całego towarzystwa i przeprosił ją za nie.
A ponieważ rzecz działa się w restauracyi zakopiańskiéj, gdzie dobry Pan Bóg sprowadził całe wesele Giewonta z Kaśką, aby się goście podczas słoty nie bardzo nudzili, więc i śpiewów, i tańców nie zabrakło, i mogły od razu trzy szczęśliwe pary stanąć obok państwa młodych z ludu, bo p. Mąkiejewicz z pojedynku skorzystał o tyle, że sobie dwóch rannych ptaszków złowił na zięciów i zabrał Węgrów w niewolę Hymenu.
Z reszty towarzystwa wymienićby wypadało pannę Reginę Dumiecką, ciotkę pani Strzelskiéj, pannę dobrze przywiędłą, która się wszelako ma za różę jerychońską i spodziewa się rozkwitnąć w małżeńskim stanie, byle tylko p. Rzecki dał się choćby przemocą zaprowadzić do ołtarza. Nie wiedziéć po co, ale przyczepił się także do kompanii Józio Hulewicz, gimnazista, który chciał koniecznie w górach udawać dorosłego kawalera, palić cygara z najgorszym skutkiem i umizgać się do kobiet bez wszelkiego jeszcze skutku.
O Mośku Smutnym, pejsatym furmanie, moglibyśmy śmiało zapomniéć, gdyby się sam na front bez potrzeby ciągle nie wciskał, i swoją osobą nie zajmował drugich, oszukując i wyzyskując przy każdéj sposobności.
Oto mniéj więcéj wszyscy uczestnicy wyprawy „w Tatry“ i takie ich przygody, jak się wyżéj opowiedziało.
Nie jest to wszystko ani bardzo zabawne, choć zabawném być usiłuje, ani bardzo zajmującém, pomimo nagromadzenia tylu osób i tylu efektów, a co najdziwniejsza, że w całym wodewilu trudno poznać rękę utalentowanego humorysty, jakim jest Klemens Junosza; ten humor ma w sobie coś wymuszonego, ciężkiego, ciągnionego za włosy, za brodę, za pejsy, i nie rozśmiesza szczerze, pomimo wyskubanych dowcipów tu i ówdzie.
Autor „Łaciarza,“ „Wilków“ i tylu wybornych nowel i szkiców umie być swobodnie dowcipnym i zdobywać się na charakterystykę dosadną oryginalnych typów w powieści, — na scenie zaś czuje się, jakby skrępowanym, jakby nie na swoim gruncie.
Wyprawa „w Tatry“ zatem nie udała się, nawet w poprawnéj edycyi.
Dobry pomysł zużytkowania tatrzańskich motywów, nie został należycie wyzyskany; śmieszności turystów, obserwacya z natury, stosunki towarzyskie w Zakopaném podczas letniego sezonu, typy taterników, ludzie z bruku miejskiego i ich filisterskie małostki, przeniesione na wspaniałe tło górskiéj przyrody, mogłyby dla dobrego spostrzegacza i satyryka dostarczyć bardzo obfitego materyału do zabawnéj i zajmującéj komedyi.
Tytuł wodewilu p. Junoszy usprawiedliwia tylko lokalnie treść sztuki, któraby równie dobrze dziać się mogła w Apeninach, w Pyrenejach, w Kordylierach, jak i w Tatrach.
Muzykę do kupletów, chórów i tańców napisał p. Zygmunt Noskowski, traktując swoje zadanie nazbyt seryo; nie mogło téż być inaczéj, bo — jakby tu powiedziéć? — kompozytor „Świtezianki“ ma za dużo talentu do tworzenia wodewilowych drobiazgów. Ta uwertura i arye w rodzaju kupletów, te chóry i balet o wiele właściwiéj mogłyby się znaleźć w jakiéj operze semi-seryo, niż w wodewilu.
Utwór pana Junoszy wystawiono starannie, z pewnym nakładem i względami, należnemi sztuce oryginalnéj; w drugim i trzecim akcie dekoracya z widokiem Morskiego Oka sprawiała bardzo dodatnie wrażenie. Artyści grali z werwą należytą i w najmniejszych nawet rolach starali się o efekt całości. Pp. Sikorski (Mąkiejewicz), Śliwiński (Feinkopf), Żyburski (Mosiek Smutny) i pani Micińska (ciocia Dumiecka) ratowali komizmem sytuacyą; pp. Misiewicz (Szwarcbuter), Rzecznik i Holtzman (dwaj Węgrzy), Galasiewicz (Szymon Tatar), Turczynowicz (Rzecki) i Wysocki (Strzelski) wyróżniali się w swych nie wielkich zadaniach.
W kobiecych rolach p. Leszczyńska (Strzelska), jak zwykle prym trzymała.
Panna Czosnowska zaliczała się tym razem do personelu męzkiego, grając rolę chłopca (Hulewicza); grała dobrze i śpiewała ładnie, ale ze względu na figurę, lepiéjby było nie pozbywać się nigdy toalety kobiecéj, w któréj i tak panna Czosnowska przedstawia się jako krańcowe przeciwstawienie... Sary Bernhardt.

Q.





  1. Przypis własny Wikiźródeł Sztuka ta nie została wydrukowana, najprawdopodobniej zaginęła. (Anna Wereszczyńska „Ostatni Mohikanin drobnej szlachty“ i „niezrównany monografista Żydów“. Żywot Klemensa Junoszy-Szaniawskiego, Lublin 2008).





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Marian Gawalewicz.