Żywot i myśli Zygmunta Podfilipskiego/XIV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Weyssenhoff
Tytuł Żywot i myśli Zygmunta Podfilipskiego
Rozdział XIV. Katzenjammer
Wydawca Wydawnictwo Polskie <R. Wegner>
Data wyd. 1932
Druk Concordia Sp. Akc.
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XIV.
KATZENJAMMER

Nazajutrz około południa poszedłem do Podfilipskiego. Zastałem go jeszcze w pantoflach, co mu się rzadko zdarzało. Wstawał wcześnie, szlafrokowa! niedługo, czytając ranną pocztę i gazetę. Przed południem już zwykle coś załatwił lub obmyślił. Według powodzenia ranka nazywał dzień dobrym lub złym. Dziwiłem się, dlaczego nie oceniał dnia według wieczorów, które mu często przynosiły grube zyski z bakarata, a czasem umiarkowaną stratę. Ale on odpowiadał, że to nie poważne zajęcie, tylko furtka, zostawiona dla szczęścia, które przychodzi samo do ludzi silniejszych i rozważnych — należy im się poniekąd. Nad szczęściem i powodzeniem może człowiek panować, jak nad innemi siłami. Trzeba tylko mieć równowagę tu, mawiał, stukając się w czoło.
Dzień, o którym mówię, był zły. Pan Zygmunt nie mógł spać po złej kolacji i złem winie. Wstał późno, miał nieprzyjemne i nieproduktywne narady.
Głównym powodem moich odwiedzin była ciekawość, jaki weźmie obrót sprawa Delickiego z Kołczanowiczem. Pan Zygmunt, którego rzadko co dziwiło, tym razem był zdumiony jeszcze od wczorajszego dnia. Skrzyżował ręce na piersiach i mówił:
— Co, panie? ładna sprawa? ładne towarzystwo? Przecie ten dziki, ten Tatar, ten Somalis siedział tam naprzeciwko nas! przecie musiał znać tych panów, skoro przyszedł ozdobić swym zatłuszczonym surdutem jubileusz! Musiał go ktoś zaprosić, uprzedzić? Rzeczywiście, że to przechodzi ludzkie pojęcie!
— Któż to jest — pytałem — czem się trudni?
— Jest kasjerem na kolei. Należy do inteligencji.
— Jakimś przypadkiem wczoraj między nas się zamieszał — uspakajałem pana Zygmunta, który ciągle się zżymał.
Nie widziałem go nigdy w tak podnieconym stanie. Rzucił się ku mnie, trzęsąc obu rękami:
— Ale jak mógł tam się zamieszać? W jakimże kraju coś podobnego mogłoby się zdarzyć? Kuć w mordę? Co to jest kuć w mordę? Czy słyszano gdzie na świecie, aby kto wystąpił z taką propozycją na uroczystem zebraniu?!...
— No — jednak zdarzyło się w parlamencie francuskim — wtrąciłem trochę naprzekór.
Podfilipski przeszył mnie wzrokiem:
— Mówmy poważnie, albo nie mówmy o tem wcale.
Cofnąłem swój argument, obracając go w żart, byłem bowiem ciekawy dowiedzieć się, jak sprawa stoi.
— Więc cóż teraz Delicki z nim pocznie?
— To właśnie pytanie — odrzekł Podfilipski spokojniej. — Ładnie się urządził. Żebym go nie znał oddawna i nie opiekował się nim poniekąd, odmówiłbym wręcz pośrednictwa w tej dzikiej awanturze. Delicki jest bardzo zdolnym chłopcem, i widywałem, jak sobie dawał radę w lepszych towarzystwach literackich, niż tutejsze, w Paryżu; widywałem go i w salonach. Wczoraj jednak nie udało mu się. Mówił dobrze, ale jakże można zapoznawać się z taką podejrzaną brodą! Przecie widać po wierzchu, że to nie człowiek, ale zwierzę. Trzeba było odrazu nic nie odpowiadać, ignorować jego obecność, — a ten, myśląc, że go skonfunduje, przedstawia mu się. Palnął głupstwo i ma za swoje. Takich Kołczanowiczów nie trzeba ani widzieć, ani znać, ani z nimi gadać, ani bić się. A gdy się zacznie od prezentacji, jak pomiędzy równymi sobie, można konsekwentnie dojść do najgłupszego w świecie pojedynku. Ale nie! urządzimy to, naprawimy.
Chodził po pokoju, ciągle jeszcze bardzo wzburzony.
— Jednak Delicki musi go przecie zaraz wyzwać? — rzekłem.
Podfilipski odpowiedział:
— Tak. Ciekawym sekundantów. Jeżeli ten Indjanin wybierze sobie dwóch takich samych Papuasów za piastunów swego honoru, to będą miłe pertraktacje... Tak, panie — nawet żeby się z kim strzelać, trzeba być z jednej sfery, mieć choćby zbliżone pojęcia.
I rozmowa nasza wzbiła się do wyżyn filozoficznych. Pan Zygmunt nie opuścił nigdy sposobności podyktowania mi jakiego rozdziału niniejszej książki, jakby ją przewidywał w niedalekiej przyszłości.
— Między nami mówiąc — pojęcia o honorze są konwencjonalne, nielogiczne, jak wszystkie inne podstawy naszych społeczeństw i towarzystw, ale obowiązują ściślej, niż inne. Są główną ochroną rzeczy wcale nie błahej: form towarzyskich, a także gwarantują wyłącznie prawo do poszanowania, które każdy członek pewnej sfery posiada.
Zacytowałem tu panu Zygmuntowi zdanie w formie przypowieści, pochodzące jeszcze z „puławskich“ czasów:
„Pan Bóg stworzył cnotę i wino, a ludzie zrobili honor i piwo.“
— To zabawne — odpowiedział Podfilipski — ale filozoficznie fałszywe, bo ludzie zrobili i cnotę i honor. Tamta zawiera przepisy do jednego użytku, ten znów do innego. Honor jest przeznaczony wyłącznie dla wyższych warstw społeczeństwa, które potrzebują pewnych pozorów zewnętrznych wspólnych, aby się po nich rozpoznać, na mocy ich wchodzić ze sobą w stosunki itd. Cnota? co nas właściwie obchodzi cnota? Jest to denominacja, której znaczenie tak się od wieków zmieniło, że nie ma już nawet filozoficznej wartości. Honor — co innego. Ten istnieje, bo obowiązuje nas wszystkich i to pod rygorem usunięcia z towarzystwa, w którem się obracamy. Nie ubliżę wcale temu pojęciu, gdy powiem, że jest współrzędne z takiemi przepisami, jak ubiór, forma przywitania, forma przemawiania. Są to wszystko paragrafy jednego kodeksu, zatytułowanego: umiejętność życia, a lepiej po francusku: savoir vivre. Wszelkie więc sprawy honorowe podpadają pod ten kodeks. Poróżnione osoby, gdy obie są temuż kodeksowi podległe, mogą na jego podstawie sprawę swą załatwić. Inaczej, gdy strony należą do zupełnie innych sfer i pojęć towarzyskich, załatwienie sprawy stać się może tak trudnem, jak stosunki dyplomatyczne gabinetu europejskiego z namiotami dzikich hord.
Ta teorja nie trafiła mi narazie do przekonania. Wyraziłem swoje wątpliwości, mówiąc, że uważam honor za uczucie wrodzone — nie przepisy pojedynkowe specjalnie, ale samo poczucie godności osobistej z jednej strony, a z drugiej — pewnych obowiązków względem siebie i innych. Nawet myślałem często, że honor nie różni się od cnoty, że jest z niej niby wyciągiem do codziennego użytku; przynajmniej to, co w honorze jest wspólne wszystkim uczciwym ludziom, zdaje się należeć do dziedziny cnoty.
— Przepraszam, to się tylko tak zdaje — odparł Podfilipski. — Primo — nie wierzę w uczucia wrodzone. Powtóre — to, co pan nazywa „wspólne wszystkim uczciwym ludziom“, to właśnie są bieżące i obowiązujące przepisy honoru, które pan wciągnął w siebie przez wychowanie domowe, — a to, co pan odłącza poniekąd, jak naprzykład przepisy pojedynkowe, to dalsze paragrafy, o których pan dowiedział się w szkole, na uniwersytecie. Następują jeszcze inne, nabyte przez dalszą edukację, przez życie i stosunki z ludźmi. Kodeks nie zawiera ich wszystkich. Są subtelności, zastosowania trudne, które rozwija sobie każdy sam dla siebie, a im lepszym jest prawoznawcą, czy życioznawcą, tem lepiej te nabyte zasady układa w system, im lepszym adwokatem, tem bardziej go wyzyska na korzyść swego klienta. A klientem tym jest on sam; każdy siebie broni nietylko od napaści, ale od egoizmu i interesów cudzych.
— Kiedy pan tak mówi — odezwałem się — widzę niby las, pełen zasadzek, w którym jedni polują na drugich i strzelają do siebie, ukryci za drzewa. Czyż niema innych stosunków między ludźmi, jak starcie egoizmów i zawodowa nienawiść?
Odrzekł mi Podfilipski:
— Pierwotny las zamienił się na miasta i kraje, ale rasa zwierząt, do której należymy, pozostała tą samą. Polujemy na siebie, zabijamy się i pożeramy nawzajem. Cnota, piękno, miłość, honor (w znaczeniu tem, które pan podniósł) są to fikcje nie bezużyteczne, bo grają swoje role w historji obłędu świata, ale nie-ist-nie-ją-ce. Jedna rzecz istnieje — to walka człowieka z człowiekiem, nietylko o byt, ale o rozkosz życia. Świat dzieli się na pożerających i pożeranych. Rozumie się, że każdy ciśnie się do pierwszej kategorji, i ludziom rozumnym udaje się to — stają się pożerającymi względem wielkiej liczby tych istot, które, jakby przez ironję, nazywamy „bliźnimi“. Wszystkie teorje, oparte na miłości, są mrzonkami, a mają kurs dlatego, że łagodzą pierwotną i wieczną walkę. Walka ta bowiem znacznie się przekształciła od przedpotopowych czasów. Nie polujemy na siebie otwarcie, bo nie jadamy się nawzajem, nie wyrywamy sobie leśnych owoców i zwierzyny, tylko pieniądze, wszechmocne pieniądze. Ustanowiliśmy też różne konwencje ku wzajemnej wygodzie, jak państwa, kościoły, kodeksy prawne i moralne. Ogłosiliśmy różne ideje społeczne, humanitarne, religijne, honorowe. To dla tłumu, dla niewiedzących, czem jest życie; to dla osłonięcia walki, która stała się skomplikowaną, grzeczną, płynącą pod powierzchnią życia, jak krew pod skórą.
Ale są tacy, którzy wiedzą, czem jest życie. I byli zawsze tacy. Gdyby nawet wymarli wszyscy, wybiją się z tłumu nowi, którzy własnym rozumem dojdą do treści życia. Są to jednostki, patrzące z uśmiechem dumy, ale i pogardy na stado, które pędzą i rżną. Dlatego zawsze społeczeństwa były i będą rządzone przez niewielką ilość ludzi silnych i rozumiejących. A rządzić — to nie jest pełnić funkcję prefekta departamentu lub prezesa sądu, lecz utrzymać się własną potęgą na stanowisku naczelnem, mieć w ręku wszystkie sposoby i środki użycia.
Wstał od biurka, przy którem siedział, i przeciągnął silne ramiona, zaciskając pięści. Wydał mi się istotnie potężnym — on i jego system. Nie zdobyłem się jednak wówczas na inny wyraz podziwu, jak te proste słowa:
— W tem, co pan mówi, jest wiele prawdy.
— Jest cała prawda — odpowiedział — schowaj ją pan dla siebie, a ogłoś chyba po mojej śmierci.
Niniejszem czynię zadość życzeniom nieboszczyka.
Wróciliśmy jeszcze do rozmowy o wczorajszem zajściu. Zdaniem Podfilipskiego byłoby śmiesznością dla Delickiego strzelać się z Kołczanowiczem. O co? o śmiałość i nowość poglądów z jednej strony, a barbarzyński obskurantyzm z drugiej? Miasto gotoweby jeszcze ułożyć po swojemu to zajście i wykierować Kołczanowicza na bohatera, na obrońcę ideałów...
— Nie, do tego nie dopuszczę — to zbyt głupie. Dowiemy się najprzód o nim różnych okoliczności, zwołamy może sąd honorowy... Już, jak ja dobrze pomyślę, potrafimy go się pozbyć.
— Jakto, pozbyć? — zapytałem zdziwiony.
Pan Zygmunt parsknął śmiechem:
— Niech się pan przyzna, że pomyślał o sztylecie, o truciźnie — co?
— Nie, ale nie rozumiem.
— Urządzimy to — zakończył Podfilipski.
Nie mogłem prosić o dalsze tłumaczenie, nie będąc upoważniony przez nikogo do badania, ani prowadzenia sprawy. Zauważyłem tylko, że pan Zygmunt brał to zajście do serca, zapewne przez przyjaźń dla Delickiego, a może trochę i dlatego, że sam zamieszany był nie do awantury, ale do dyskusji, której ton nadawał.
Jednak wymowna pogróżka Kołczanowicza skierowana była wyłącznie do Delickiego.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Weyssenhoff.