Żywe grobowce/XLIV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Urke-Nachalnik
Tytuł Żywe grobowce
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Rój“
Data wyd. 1934
Druk Drukarnia Księgarni Polskiej B. Połonieckiego
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XLIV.

Człowiek, który po długich latach wałęsania się po świecie powracał do domu rodzinnego, łatwo mnie zrozumie, gdy powiem, że wydawało mi się, iż te 20 kilometrów od Łomży do domu nigdy się nie skończą. Szedłem nocą, przypominając sobie spotykane po drodze kamienie, drzewa, góry, lasy, wsie. Zdawało mi się, jakbym wczoraj odszedł z tych stron; a zarazem miałem wrażenie, że jestem tu zupełnie obcy, że idę do obcych mi ludzi, którzy mnie nigdy nie rozumieli i nie zrozumieją. Myśl, jak mnie przyjmie brat i małe siostrzyczki, które z całej duszy pragnąłem zobaczyć, nie pozwalała mi myśleć o niczem innem. Droga dłużyła się strasznie. Począłem liczyć słupy telegraficzne, by nie myśleć o okropnych rzeczach, które przedstawiały się mojej wyobraźni.
Po północy dopiero zaczęły się przede mną wyłaniać nędzne chałupy mego miasteczka. Przeciąwszy uliczki, które miały zupełnie wygląd wsi, skierowałem się do głównego rynku, gdzie stał nasz dom. Gdy go ujrzałem, ogarnęło mnie dojmujące przeczucie oczekujących mnie nieszczęść. Wszedłem na podwórze; brama stała otworem, z czego wywnioskowałem, że brat niezbyt dobrze gospodaruje. Obejrzałem najpierw wszystko, poczem zapukałem do okna, w którem mieszkaliśmy kiedyś. Chwila ciszy, potem pytanie. Powiedziałem kim jestem; znów cisza. Słyszę głos kobiecy: To on! Głos ten jednak nie był mi znany. Po chwili drugie pytanie mężczyzny; ten głos poznałem odrazu. Był to głos stryja, który mieszkał w naszym domu. Otworzono mi drzwi i wszedłem, dopytując się o brata.
— Siadaj, — rzekł stryj po przywitaniu się ze mną, patrząc podejrzliwie zukosa. Przedstawił mnie też żonie, która zdążyła już włożyć szlafrok, poczem zapanowało milczę* nie. Po chwili pierwszy odezwał się stryj:
— Kiedy cię wypuścili? Mówili już żeś umarł. Brat przestraszy się, gdy cię zobaczy. Pójdę go obudzić i powiem mu, żeś przyjechał.
Wyczułem ze słów stryja, że brat wolałby, aby to było prawdą, że umarłem, i powiedziałem:
— Brat nie ma się czego obawiać i straszyć. Ta i tak u was nie myślę pozostać. Chcę, by mi pomógł i nic więcej.
Żona wtrąciła się do rozmowy. Dowiedziałem się też, że brat mój ma jej siostrę za żonę.
— Twój ojciec, — mówiła, — wszystko przechorował. Nic nie pozostało. Wszystko, co tu jest, twój brat sam zapracował. Spadku po ojcu wcale niema.
Stryj przypatrywał się uważnie, jakie wrażenie sprawiły na mnie jej słowa.
— Ja już sam zobaczę co mam robić, — odparłem. — Proszę mi pokazać, gdzie brat mieszka.
Stryj poszedł ze mną wolno do drzwi prowadzących z korytarza do mieszkania brata i nacisnął dzwonek. Poznałem głos brata. Po chwili ktoś szeroko otworzył drzwi.
— Wejść! — krzyknął nie zatrzymując się wcale.
Wszedłem za nim z napiętemi nerwami, a stryj pozostał przy drzwiach.
Brat w nocnej koszuli stanął jak skamieniały patrząc na mnie. Ja tak samo stałem, z oczyma i duszą pełną łez na w b dok mebli i wszystkiego co tu było, a co przypominało mi ojca i matkę. Pierwszy zbliżyłem się do brata. Przywitał się ze mną, a w jego pocałunku wyczułem pewną niechęć do mnie. Usiadłem milcząc; on uczynił to samo. Po chwili żona jego przywitała się ze mną serdeczniej niż brat, jednakże wyczułem, że zrobiła to raczej z obawy, niż z serca. W pokoju zapanowała śmiertelna cisza. Nie wytrzymałem i zapłakałem nagłos.
— Gdzie są siostry? — zawołałem.
— W drugim pokoju, — szwagierka wskazała mi drzwi.
Wstałem chwiejąc się na nogach i wszedłem do pokoju nawpół zasłoniętego firankami. Blade światło, wpadające z ulicy, nadawało mu smutny wygląd. Stanąłem przy łóżku siostrzyczek jak przykuty.
Przede mną leżała starsza siostra z otwartemi oczyma i z wyrzutem patrzała na mnie. Potem usiadła wyciągając do mnie ręce i padliśmy sobie w objęcia. Młodsza siostra, którą zostawiłem dzieckiem, a która teraz miała dziesięć lat, także zbudziła się, a widząc, że trzymam w objęciach siostrę, zawołała przerażona i zdziwiona:
— Kto to jest?
— Jakto kto? — odparła starsza siostra. — To jest brat twój. Przywitaj się prędko.
Mała wpatrywała się we mnie oczyma podobnemi do oczu matki; gdy zaś wyciągnąłem do niej ręce, chcąc ją chwycić w ramiona, przestraszona odwróciła się ze wstręt tem i zawołała:
— To jest ten brat Icek, ten złodziej! Ja go nie lubię! I ukrywszy głowę w poduszkach, zapłakała głośno.
Nie jestem w stanie opisać, jakiego przykrego wrażenia wówczas doznałem. Ciemno mi się zrobiło w oczach, czułem tak wielki wstyd, jak jeszcze nigdy w życiu. O to stałem teraz czując swoje winy przed dziesięcioletnią siostrzyczką, która oskarżała mnie, wykrzykując płaczliwym, narzekającym głosem, że przeze mnie umarła matka, której nie znała wcale, że ja ojca wpędziłem do grobu...
Starsza siostra przerażona tym nagłym wybuchem młodszej, starała się ją uspokoić. Ja zaś klęknąłem przy jej łóżku i całując ją i łkając, błagałem, by się uspokoiła. Brat, jego żona i stryj także płakali. Wreszcie uspokoiła się trochę, zarzuciła mi prędko rączki na szyję i tuląc się do mnie wołała błagającym dziecinnym głosem:
— Icie, bracie kochany, nie będziesz więcej złodziejem? Powiedz, powiedz, — błagała ze łzami w oczach.
Ból skręcał mi wnętrzności. Okrzyk bólu obudził we mnie oddawna uśpioną miłość braterską. Objąłem ją pieszczotliwie i błagałem o przebaczenie. Przysięgałem, że już więcej nie będę złodziejem, a ona uradowana tuliła się do mnie mówiąc:
— Braciszku kochany, nie mam przecież matki ani ojca. Ty teraz mi ich zastąpisz, przecież ty jesteś najstarszy.
Rozmawiała ze mną jeszcze długo, jak dorosły człowiek. Zrozumiałem ją dobrze. Jak każda sierota była umysłowo rozwinięta ponad swój wiek. Cierpienie i samotność, jakie każda sierota przeżywa, rozwinęły ją umysłowo bardziej niż dziecko mające rodziców, którzy troszczą się o jego los.
Na dworze ustąpiła już noc i przez okna do pokoju zaglądał poranek. Siedziałem między siostrami na ich łóżku. Zdawało mi się, że jestem, jak kilkanaście lat temu, rozpieszczonym małym urwisem, a nawet, że lada chwila wejdzie do pokoju matka i ojciec. Fantazja pozwoliła mi zapomnieć o smutnej rzeczywistości, że matka i ojciec dawno już leżą pochowani w ziemi. Ja moralnie także już leżę w ziemi, a tu jestem jak zupełnie obcy człowiek...
Zauważyłem, że brat i siostra szepczą coś sobie w kącie; widocznie naradzają się, jak mają ze mną postąpić. Chcę spytać brata, gdzie jest moja część spadku po ojcu, ale czuję się tu obcy, a ci wszyscy, co mnie otaczają, są mi także zupełnie obcy. Brat zaprasza mnie do stołu takim głosem, jakim zaprasza się pielgrzyma do darowanego posiłku. Słowa jego są sztuczne, pozbawione cieplejszego uczucia. Siadam bez słowa ze spuszczoną głową. Obaj czujemy, że nie możemy sobie wzajemnie patrzeć w oczy. Obaj czujemy, żeśmy się wzajemnie skrzywdzili. Niewiadomo, który z nas jest Kainem, a który Ablem. Ja zawiniłem, że przysporzyłem jemu i rodzinie wstydu mojem wykolejeniem się; on zaś czuł się wobec mnie winny, że wszystko, co zostało po ojcu, zagarnął dla siebie. Po dłuższej chwili milczenia, takiego milczenia, które nieraz więcej w strząsa człowiekiem, niż najgłośniejszy krzyk, brat mój pierwszy odezwał się:
— Czemu nie pijesz? Napewno jesteś głodny, zjedz co.
Wymówił to nie patrząc na mnie, a ja wyczułem, że obawia się burzy, wiszącej nad jego głową.
Chwila milczenia.
— Dziękuję. Nic nie będę pił ani jadł u ciebie, — odrzekłem.
— Dlaczego? — spojrzał pytająco na mnie.
— Dlatego, kochany braciszku, — wstałem ze swego miejsca, — — że boję się, żebyś mnie nie otruł. Zrozumiałeś teraz? — zawołałem szyderczo.
Żona brata wpadła z sypialnego pokoju przestraszona i stanęła w drzwiach. Obie siostry stanęły w przeciwległych drzwiach i niemniej przestraszone patrzyły na mnie i na brata. Spoglądałem na pokój, a złość wzrastała we mnie z każdą chwilą. Zerwałem się z miejsca jak szalony, chcąc uciec na ulicę, by nie dopuścić do jakiegoś szaleńczego czynu, do którego jakby mnie coś pchało silą. Byłem już przy drzwiach, gdy usłyszałem jak siostrzyczki zaszlochały nagłos. Stanąłem, nie wiedząc sam co począć. Siostry uwiesiły mi się na szyi i całując mnie błagały, abym się uspokoił.
— Bracie kochany, — mówiła ze łzami w oczach młodsza siostrzyczka, — uspokój się. Przyjechałeś do nas, żeby nam zrobić coś złego. Ja się ciebie boję, — powtarzała tuląc się do mnie.
Chciałem się uwolnić i wybiec na ulicę, lecz uległem prośbie i znów upadłem bezsilnie na krzesło. Łzy rzuciły mi się do oczu i nagłos zaszlochałem.
Po chwili jakbym się zawstydził swej słabości, starałem się znów przybrać zdecydowaną postawę i zawołałem:
— Braciszku! Nie myśl, że przyjechałem do ciebie, by ci być ciężarem. Chcę tylko, abyś mi dał zapomogę z mojej części, jaka została po ojcu, abym mógł ubrać się przyzwoicie, i pójdę sobie. Nie mam wcale zamiaru pozostawać u takiego brata, do którego zwracałem się jedyny raz w życiu o pomoc z murów więziennych. Pamiętasz zapewne, dwa lata temu napisałem do ciebie list błagając o kilka funtów chleba, gdy głód skręcał mi wnętrzności. Było to wtedy, gdy odsiedziałem czternaście dni karcu w kajdanach o chlebie i wodzie i nie miałem sił nogi wlec za sobą. Myślę sobie, — napiszę do brata, on napewno mnie poratuje. A tyś nawet nie raczył mi odpisać... Zdaje mi się, że spadek pozostały po ojcu wystarczyłby, by z niego wydzielić dla rodzonego brata pięć funtów chleba. Tyś nigdy w życiu nie cierpiał głodu i naturalnie nie mogłeś mnie wtenczas zrozumieć, a ja przysiągłem sobie w duchu, że nigdy ci tego nie daruję. Myślałeś, że zdechnę w więzieniu, rozumiem to doskonale, że pragnąłeś tego. Ale ja potrafiłem wszystko przecierpieć i przeboleć, a cierpienie moje było bardzo wielkie, większe, niż twoja frajerska głowa wyobrazić sobie może. Czy ty mnie rozumiesz? — zawołałem groźnie zbliżając się do brata.
Podczas moich wynurzeń wszyscy, z wyjątkiem brata, który siedział nieruchomy patrząc w jeden punkt pokoju, płakali nagłos. Siostry tuląc się do mnie, całowały mnie błagając:
— Uspokój się, braciszku. Pozostaniesz teraz w domu. Nie będziesz więcej głodny. Nie pójdziesz więcej do tego więzienia, nie pójdziesz, będziesz zawsze z nami.
— Nie, siostrzyczko, ja tu zostać nie mogę, — zawołałem. Czując zaś, że moje podrażnione nerwy lada chwila doprowadzą mnie znów do zrobienia jakiegoś głupstwa, wybiegłem na ulicę, odpychając brutalnie siostry, które chciały mnie zatrzymać.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Icek Boruch Farbarowicz.