Żyd wieczny tułacz (Sue, 1929)/Tom IV/Część trzecia/Rozdział XVI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Żyd wieczny tułacz
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk "Oświata"
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Juif Errant
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom IV
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XVI.
PROŚBA.

Dagobert miał słuszność gdy bronił swych dzieci, jak zwykł był mawiać o Róży i Blance; jednakże powierzchowna oziębłość dziewcząt wobec ojca usprawiedliwiała jego obawę i czynione Dagobertowi w tej mierze wyrzuty. Jednakże pomimo tej oziębłości córek, która go tak dręczyła, przywiązanie marszałka do nich było tak mocne i tak głębokie, iż sama tylko myśl o opuszczeniu ich i wynikający z niej żal, napełniały bólem jego serce, narażały je na ciągłą walkę między ojcowską miłością, dla której nie mógł się odważyć na czasowe oddalenie od dzieci, a obowiązkiem, który uważał za święty. Hałas rozprawy marszałka z Dagobertem był tak wielki, iż odgłosy ich krzyków dochodziły przez salon, lubo niezbyt wyraźnie, do uszu dwóch sióstr, ukrytych w sypialnym pokoju. Dlatego, za przybyciem ojca na bladych ich twarzach malowała się obawa i niepokój. Na widok marszałka, córki powstały z uszanowaniem lecz pozostały jedna do drugiej przytulone u całe drżące. A przecież na twarzy ich ojca nie widać było gniewu, ani surowości; był on głęboko zmartwiony, a wyraz jego fizjognomji wydawał się błagać usilnie i mówić.
— Moje dzieci... wielce jestem zmartwiony, przychodzę do was, uspokójcie mnie, kochajcie mnie!... gdyż inaczej nie wytrzymam, umrę...
Wyraz twarzy marszałka był w tej chwili, iż tak powiem, przemawiający do serca, tak mocno wzruszający, iż ochłonąwszy z pierwszego strachu, sieroty miały mu się rzucić w objęcia, lecz przypomniawszy sobie polecenia bezimiennego listu, mówiące im, jak przykremi były dla ojca oznaki ich przywiązania, spojrzawszy na siebie nieznacznie i wstrzymały się. Qkrutnem również zrządzeniem losu, marszałek także pałał w owej chwili chęcią otworzenia swych rąk dla uściskania dzieci. Patrzał na nie z rzewną rozkoszą; czynił nawet lekkie poruszenia, jakgdyby chcąc je, przywołać do siebie. Lecz biedne dzieci, sparaliżowane przewrotnemi radami, pozostały milczące, niewzruszone, drżące. Na tę pozorną nieczułość, uczuł marszałek, że mu braknie odwagi; już nie mógł powątpiewać dłużej, córki jego nie pojmowały ani jego strasznego udręczenia, ani rozpaczającej miłości.
— Zawsze ta sama oziębłość — pomyślał sobie — ale myliłem się.
A jednak ukrywając swoje uczucia, zbliżył się do córek i rzekł głosem spokojnym:
— Dzień dobry wam, moje dzieci...
— Dzień dobry, mój ojcze — odpowiedziała Róża, mniej lękliwa od swej siostry.
— Nie mogłem odwiedzić was... wczoraj — rzekł marszałek wmieszanym głosem — byłem tak zajęty, miałem interesy tak ważne... dotyczące służby... Wreszcie nie macie mi pewno za złe... żem o was zapomniał? A gdybym ja był przymuszony oddalić się na jakiś czas — mówił powoli marszałek — przebaczyłybyście mi także... nie martwiłybyście się moją nieobecnością, nieprawdaż?
— Wielceby to nas martwiło... gdybyś sobie dla nas, mój ojcze, czynić miał jakikolwiek przymus... rzekła Róża, przypomniawszy sobie bezimienne listy, które im mówiły, jaką to ojciec czyni z siebie dla nich ofiarę, gdyż ze względu na nie nie może się oddalić.
Po tej odpowiedzi, danej bojaźliwie, a w której marszałek spostrzegł tylko naiwną obojętność, tenże już nie wątpił, że jego córki bardzo mało do niego mają przywiązania. Męska jego twarz przybrała wtedy wyraz tak tkliwy i zarazem tak boleśnie przejmujący, w jego wzroku tak się malowało udręczenie i rozpacz, iż Róża i Blanka przelęknione, rozczulone, przejęte żalem, idąc za mimowolnym popędem, rzuciły się ojcu na szyję, oblały go łzami i pokryły pocałunkami. Marszałek Simon nie rzekł ani słowa; córki nie mówiły także nic i wreszcie wszyscy troje zrozumieli się... Próżne objawy, fałszywe powątpienia kłamliwe, przewrotne rady, wszystko znikło.
Marszałkowi brakło słów do wyrażenia swych uczuć. Drżący, obłąkany, całując czoło, włosy swych córek, płacząc, wzdychając, śmiejąc się, stracił przytomność, nie posiadał się z nadmiaru szczęścia; a potem zawołał:
— Przecież je znowu znalazłem... albo raczej... nie, nie, nigdy ich nie straciłem... One mnie kochały... Oh! już teraz... od tej chwili, nie wątpię o tem...
— O mój ojcze!... więc kochasz nas tak, jak my ciebie kochamy? — zawołała Róża z czarującą naiwnością.
— A więc będziemy mogły często, bardzo często, codzień rzucić ci się na szyję, uściskać cię, ucałować cię oświadczyć ci naszą radość, że z tobą jesteśmy?
— Pokazać ci, mój ojcze, skarby przywiązania i miłości, któreśmy zgromadziły dla ciebie w głębi naszych serc, niestety! bardzo smutnych, żeśmy ich użyć dotąd nie mogły?
— Będziemy mogły powiedzieć ci jawnie, na cały głos wszystko, cośmy dotąd pocichu sobie myślały i powiedzieć ci nie mogły?
— Tak, będziecie mogły... będziecie mogły wszystko — rzekł marszałek Simon — lecz któż wam dotąd przeszkadzał... moje dzieci?... Ale nie, nie odpowiadajcie mi.. dosyć o tej przeszłości... wiem o wszystkiem... rozumiem wszystko... moje zatrudnienia... tłumaczyłyście je po swojemu... tak was zasmucało.. ja zaś, po swojemu tłumaczyłem sobie wasz smutek... wystawić to sobie łatwo możecie, gdyż... ale uważajcie tylko, bo nie mogę teraz spamiętać, co do was mówię. Ja myślę tylko o tem, aby wam się przypatrzeć, to mi myśl zajmuje... to mi wzrok miesza... to szał radości.
Niepodobna opisać miłej dumy dziecięcej, jaka się malowała na twarzach obydwóch dziewcząt, kiedy zacny ich ojciec swe rycerskie ręce lekko trzymając oparte na ich dziewiczych piersiach, z radością liczył przyśpieszone z uciechy bicie ich serca.
Wtem dało się słyszeć za otwartemi drzwiami chrypliwe westchnienie i wszyscy troje uszczęśliwieni obejrzeli się; niebawem ukazał się Dagobert, a przy nim nieodstępny jego towarzysz. Ponury. Stary żołnierz, ocierając oczy i wąsy małą w niebieskie kraty chustką, stał nieruchomy jak bożek Terminus; gdy się już tak zbliżył, iż mógł mówić do obecnych, obróciwszy się do marszałka, kiwnął głową i wymówił ochrypłym głosem, gdyż poczciwemu starcowi wzruszenie mówić nie pozwalało:
— A co, panie... generale... alboż... nie mówiłem!...
— Daj pokój — rzekł marszałek skinieniem, które Dagobert zrozumiał. — Ty lepszym ode mnie byłeś ojcem, mój dawny przyjacielu; chodźże prędko ucałować je. Już teraz nie jestem zazdrosny.
I marszałek podał rękę żołnierzowi, który ją ścisnął serdecznie, kiedy tymczasem obie sieroty rzuciły mu się na szyję, a Ponury, swoim zwyczajem, chcąc także być uczestnikiem radości, wspiął się na łapach i oparł się przedniemi na plecach swego pana. Nareszcie tę niebiańską szczęśliwość serc przywiązanych czterech osób, to tkliwe wylanie przerwało szczekanie Ponurego, który z dwunożnej postawy wrócił do postawy czworonożnego stróża.
Szczęśliwa ta grupa rozdzieliła się, wszyscy się obejrzeli, i ujrzeli niedołężną postać Gapy. Teraz mina jego była jeszcze bardziej głupkowata, niż przedtem; stał we drzwiach, przyczajony, wytrzeszczywszy oczy, trzymając w ręku kosz do noszenia drzewa i skrzydło pod pachą. Rozśmieszał on oddawna smutne dziewczęta, zasłużył więc sobie w tej chwili na łaskę marszałka, który rzekł mu wesoło:
— Cóż nam powiesz?
— Nie, mości książę, to nie ja — odrzekł Gapa — to lokaj powiedział mi, abym powiedział panu Dagobertowi, gdy zaniosę drzewo, żeby powiedział księciu jegomość.. gdyż ja niosłem je w koszu na górę, że pan Robert żąda się widzieć z nim.
Słysząc bezsensowną mowę Gapy dziewczęta śmiały się do rozpuku.
Na to nazwisko „pan Robert“ marszałek mimowolnie zadrżał. Pan Robert był tajemnym emisarjuszem Rodina, namawiającym marszałka do walki o oswobodzenie Napoleona II.
Po chwilowem milczeniu i namyśle, marszałek, którego oblicze jaśniało wciąż uszczęśliwieniem i radością, rzekł do Gapy:
— Proś pana Roberta, aby chwilę zaczekał na mnie na dole... w mym gabinecie.
— Tak, mości książę — odpowiedział Gapa, kłaniając się do samej ziemi.
Niedołęga wyszedł, a marszałek rzekł do swych córek wesołym głosem:.
— Czujecie to dobrze, że w takim dniu, w takiej chwili, jak jest obecna, nie opuszcza się swych dzieci... nawet dla pana Roberta.
Marszałek usiadł przy biurku córek i dał znak Dagobertowi, aby się do niego zbliżył.
Pisząc bilet pewną ręką, rzekł zarazem do żołnierza uśmiechając się i tak cicho, iżby córki nie słyszały.
— Czy ty wiesz, na co ja byłem prawie zdecydowany, nim tu przyszedłem?
— A na cóżby takiego pan generał już był zdecydowany?
— W łeb sobie wypalić... Że teraz żyję, winienem to mym dzieciom...
I, to powiedziawszy, marszałek pisał dalej.
Usłyszawszy to zwierzenie, Dagobert mocno wzruszony szepnął:
— Ale pewnoby się to nie udało panu generałowi.. Powyjmowałem ja pistony...
Za całą odpowiedź, marszałek wskazał mu swoje córki oczyma łzawemi z radości i szczęścia; potem, zapieczętowawszy bilet, oddał go żołnierzowi i rzekł:
— Oddaj to panu Robertowi... a ja zobaczę się z nim jutro.
Dagobert wziął bilet i wyszedł.
Marszałek, powróciwszy do swych córek, rzekł wesoło, wyciągając do nich ręce:
— Teraz, moje panny, dwa piękne całusy, za to, żem dla was poświęcił pana Roberta... Czy nie zasłużyłem na to?
Róża i Blanka rzuciły się ojcu na szyję.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: anonimowy.