Żyd wieczny tułacz (Sue, 1929)/Tom IV/Część trzecia/Rozdział VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Żyd wieczny tułacz
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk "Oświata"
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Juif Errant
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom IV
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VIII.
WYZNANIE.

Gdy Agrykola wyszedł z pokoju, pan Hardy, przystąpiwszy do Gabrjda, rzekł mu:
— Mości księże...
— Nie... proszę mówić, mój bracie... nadałeś mi to imię... trzymam się go — odpowiedział z uczuciem młody misjonarz, podając rękę panu Hardy.
Ten, ścisnął ją serdecznie i rzekł:
— Dobrze więc, mój bracie, twoje słowa dodały mi otuchy, przypomniały mi obowiązki, które w zmartwieniu zaniechałem; oby mi teraz nie zabrakło sił w nowych przedsięwzięciach... bo, niestety! jeszcze nie wiesz o wszystkiem.
— Cóż przez to chcesz powiedzieć?... — odrzekł Gabrjel z ciekawością.
— Posłuchaj mnie, mój bracie — mówił pan Hardy — całą moją tkliwość, poświęcenie, wszystko, co mi w sercu pozostało, zawarłem w dwóch istotach... w przyjacielu którego uważałem za szczerego i w delikatniejszem jeszcze przywiązaniu... przyjaciel zawiódł mnie najszkaradniej... kobieta... poświęcając dla mnie swoje obowiązki, tyle miała odwagi i za to ją tem bardziej szanuję, tyle mówię miała odwagi, że naszą miłość poświęciła spokojowi swej matki i nazawsze opuściła Francję... Niestety! lękam się aby to zmartwienie nie było dla mnie niepodobnem do ukojenia i żeby mnie nie pozbawiło sił na nowej drodze usiłowań, którą przebiec zamierzam. Wyznaję moją słabość... jest ona wielka... i przeraża mnie tembardziej, że nie wolno mi pozostać bezczynnym odludkiem, dopóki jeszcze zdołam uczynić cośkolwiek dla ludzkości! oświeciłeś mnie, mój bracie, na tej drodze mych powinności... czuję jednak, że mnie siły opuszczają, gdy chcę wyjść na ten świat pusty i zimny na zawsze dla mnie.
Potem, wstydząc się tego powrotu osłabienia, pan Hardy dodał żałosnym głosem, twarz sobie rękami zasłoniwszy:
— O! przebacz... przebacz mi moją słabość... Ale gdybyś wiedział, co to jest biedna istota, która sercem tylko żyła, a której naraz wszystkiego zabrakło! Cóż powiesz; szuka wszędzie, około siebie, do czegoby się mogła przywiązać, i jej wahania, jej niepewność, nawet jej bezwładność... wierz mi, godniejsze są litości, niż wzgardy.
W tem pokornem wyznaniu było coś tak tkliwego, tak przemawiającego do serca, iż ksiądz Gabrjel do łez się rozczulił.
— O! zobaczysz, przekonasz się — mówił Gabrjel z uniesieniem — jak słodka czeka cię radość. Modlić się za to, co się kocha... modlić się za to, co się kochało.. a tak, poco się dręczyć wspomnieniami o kobiecie, którą kochałeś, której miłość była ci tak drogą?... dlaczego odpychać od siebie to wspomnienie? Ach! mój bracie, przeciwnie, daj przystęp tej myśli, żebyś ją oczyścił... spraw, aby po miłości ziemskiej nastąpiła miłość niebiańska... miłość dhrześćjańska, miłość brata dla siostry... A potem, jeżeli ta kobieta była występna, jakże miło ci będzie modlić się za nią!... a Bóg, wzruszony twemi modlitwami, przebaczy jej błędy. Czyliż to nie jest tak wielką pociechą?...
— Oh! rozumiem cię już! — zawołał pan Hardy — modlić się... jest jedno co kochać... modlić się, jest to przebaczać.... zamiast złorzeczyć... jest to mieć nadzieję, zamiast rozpaczać; wreszcie, modlitwa... to łzy, spadające na serce jak dobroczynna rosa... zamiast łez, co je pieką. Tak, rozumiem cię, tak... ciebie... bo ty nie mówisz: cierpieć jest to samo, co modlić się... Nie, nie, dobrze to pojmuję... masz rację, gdy mówisz: mieć nadzieję, przebaczać, to modlić się... tobie więc winienem, że teraz wrócę znowu do życia, bez żadnej obawy...
Potem, ze łzami w oczach, pan Hardy wyciągnął ręce do Gabrjela, wołając:
— Ach! mój bracie... ocalasz mnie, tobie winienem powrót do życia.

Rodin i ksiądz d‘Aigrigny, jak wiadomo, niewidzialni obecni byli tej scenie; Rodin, chciwie się przysłuchując, nie opuścił ani słowa tej rozmowy. W chwili, kiedy Gabrjel i pan Hardy rzucili się sobie w objęcia, Rodin nagle oderwał swoje jaszczurcze oczy od otworu, którym się i im przypatrywał. W fizjognomji jezuity czytać można było wyraz szatańskiej radości i triumfu. Przeciwnie ksiądz d‘Aigrigny, którego zmieszało rozwiązanie powyższej sceny, nie pojmując uradowanej miny swego towarzysza, przypatrywał się mu z wielkiem zdziwieniem.
— Mam środek! — rzekł doń nagle Rodin, krótkim, stanowczym głosem.
— Co rozumie przez to wielebny ojciec? — odparł zdumiony ksiądz d‘Aigrigny.
— A więc trzeba posłać tylko natychmiast na pocztę po powóz i po konie.
— A na co powóz i konie? — zapytał ksiądz d‘Aigrigny.
— Dla wywiezienia pana Hardy.
— Wywieźć pana Hardy! — odrzekł ksiądz d‘Aigrigny, sądząc, że się w głowie pomieszało Rodinowi.
— Tak — odparł Rodin — wasza wielebność zawieź go wieczorem do Saint-Herrem.
— Jego.. do tej odludnej, smutnej pustyni, pana Hardy!
I zdawało się księdzu d‘Aignigny, że mu się marzy...
— Tak... tak... pana Hardy... teraz... kiedy dopiero co Gabrjel...
— Nie upłynie godzina, a pan Hardy błagać mnie będzie na klęczkach, abym go wywiózł z Paryża, na koniec świata, na pustynię, jeżeli będę mógł.
— A Gabrjel?... — A list, który mi przyniesiono przed chwilą z arcybiskupstwa?...
— Ale niedawno mówiłeś wasza wielebność, że już było zapóżno, skądże teraz...
— Niedawno jeszcze nie miałem na myśli środka, teraz mam go — odrzekł Rodin krótko.
To mówiąc oddalili się spiesznie z kryjówki.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: anonimowy.