Żyd wieczny tułacz (Sue, 1929)/Tom IV/Część pierwsza/Rozdział VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Żyd wieczny tułacz
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk "Oświata"
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Juif Errant
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom IV
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VI.
PRZECHADZKA.

Kilka dni dopiero upłynęło od czasu, gdy d‘Aigrigny tak odważnie ocalony został przez Gabrjela z rąk rozhukanego gminu. Trzej księża w czarnych, długich sukniach, z białemi wywiniętymi kołnierzykami, w czworograniastych czapkach, przechadzali się miarowym krokiem po ogrodzie. Stosownie do przepisów zgromadzenia (byli to bowiem jezuici), które zabraniają spacerować po dwóch, tylko wszystkim razem, ci trzej duchowni nie rozłączyli się ani na chwilę.
— Bardzo się lękam — mówił jeden z nich w dalszym ciągu rozmowy, która się toczyła o nieobecnej osobie — bardzo się lękam, aby Wielebny Ojciec, nieustannie dręczony od czasu, jak go napadła cholera, nie nadwyrężył swego zdrowia... żeby nie dał powodu do recydywy, która teraz mogłaby być niebezpieczną dla jego życia.
— Dlatego też — rzekł z boleścią najmłodszy jezuita — przykro jest wspomnieć, że Wielebny ksiądz Rodin był przedmiotem zgorszenia z przyczyny, że uporczywie nie chciał onegdaj wykonać publicznej spowiedzi.
— Jego Wielebności zdawało się, że nie jest z nim tak źle, jak sądzono — odezwał się jeden z ojców — i że dopełni swych ostatnich powinności, skoro uzna, że koniec jego zbliża się.
— W rzeczy samej, od dziesięciu dni, jak go tu sprowadzono umierającego... życie jego, iż tak powiem, było długiem, nieustannem konaniem; a z tem wszystkiem żyje jeszcze.
— Mówią — rzekł inny wielebny ojciec — że ksiądz Rodin odpowiedzieć miał Jego Wysokości, kardynałowi Malipierii, który przybył namówić go, aby przykładnie zakończył życie, jak przystoi na syna Lojoli, naszego świętego fundatora (na te słowa wszyscy trzej jezuici pokłonili się razem, jakgdyby wszystkimi trzema razem jedna poruszyła sprężyna), lecz jakoby ksiądz Rodin odpowiedzieć miał Jej Wysokości: „Nie potrzebuję się spowiadać publicznie, chcę żyć i będę żył“.
Po tej rozmowie nastąpiło dość długie milczenie.
Tak rozmawiając, trzej jezuici przeszli długą ulicę, dotykającą miejsca, drzewami w szachownicę zasadzanego.
W środku tego miejsca, Skąd rozchodziły się ulice w różne strony, na okrągłym, czystym, małym placu stał okrągły kamienny stół; na tym stole klęczał mężczyzna, ubrany także po jezuicku; na plecach i na piersiach miał zawieszone dwie karty z napisami.
Na jednej karcie napisane było dużemi głoskami:
Nieuległy.
Na drugiej:
Cielesny.
Jezuita, skazany, według ustaw zgromadzenia, podczas przechadzki na tę niedorzeczną, żakowską karę, był to mężczyzna, około czterdziestu lat mieć mogący, herkulesowej budowy ciała, z tęgim, grubym karkiem, z czarnemi, kędzierzawemi włosami, śniadej twarzy, lubo, według przyjętego zwyczaju, skromnie, pokornie trzymał oczy spuszczane, domyślać się jednak było można z nerwowego i częstego ściągania wielkich brwi, że wewnętrzne jego uczucia niebardzo zgodne były z jego pozorną pokora nadewszystko, gdy ujrzał zbliżających się do siebie Wielebnych Ojców których bardzo wielu, już to po trzech już pojedynczo, przychodziło i odchodziło ulicami, schodzącemi się na okrągły plac, gdzie on był wystawiony.
Pomiędzy innymi, tamże w ogrodzie przechadzającym się jezuitami, widać także było tu i owdzie kilku ludzi świeckich, a to z następujących powodów; Jezuici mieli przyległy dom, oddzielony od ich domu tylko grabowym szpalerem; wiele pobożnych osób, w pewnych porach roku przybywało do tego domu i bawiło w nim, odprawiając rekolekcje. Pensjonarze ci używali tam przyjemności dobrego stołu, ładnej kapliczki i nauk ojców jezuitów.
Jeden z dwóch starych jezuitów rzekł do najmłodszego posępnej fanatycznej twarzy, księdza:
— Przedostatni pensjonarz, którego tu przyprowadzono rannego do naszego domu pokuty, nie przestaje dotąd okazywać się równie dzikim, gdyż nie widzę go tu z innymi pensjonarzami.
— Nie wiecie wcale, jak się nazywa ten pensjonarz?
— Od dwóch tygodni wiem o jego pobycie, lecz nie słyszałem, aby go nazywano inaczej niż Jegomość z pawilonu.
— Jeden z naszych sług, jemu przydany, a który go inaczej nie nazywa, powiedział mi, że to człowiek niezmiernie łagodny, miły, i wydaje się pogrążony w wielkim smutku; prawie nigdy nie mówi.
Tak sobie gwarząc, Wielebni Ojcowie przybyli do budynku, przytykającego do głównego mieszkania, a podobnego kształtem do magazynu.
W tym budynku była kasa handlowa, do której wnoszono dochód ze sprzedaży książek, rycin, różańców, fabrykowanych przez zgromadzenie, a rozsyłanych po Francji książek, po największej części niedorzecznych, bałamutnych lub kłamliwych, w których wszystko, co się nie podobało jezuitom w historji francuskiej, wszystko to mówię jest trawestowane, lub wyszydzane stylem karczemnym, straganowym. Przysłuchawszy się z radością brzękowi talarów, jeden z Wielebnych Ojców rzekł z uśmiechem:
— A to dziś, w dzień, najmniej dochodu przynoszący Ojciec kasjer mówił mi, że dochód z pierwszego kwartału wynosił 83.000 franków.
— Przynajmniej — rzekł cierpko młody Ojciec — wiele środków szkodzenia wydarto z rąk bezbożności.
— Nadaremno burzyć się będą bezbożnicy, ludzie pobożni są z nami! — odrzekł drugi Ojciec Wielebny — przypatrzyć się tylko, pomimo popłochu z powodu cholery, jak rozkupywane są bilety naszej pobożnej loterji.
— Ale wiecie, ile będzie kosztowała kadzielnica, która z dochodu loterji będzie opłacona?
— Ojciec prokurator powiedział, że, rachując w to już drogie kamienie, nie przeniesie 33.000 franków... nie licząc starzyzny, którą przyjęto tylko na wagę złota... oszacowana jest, jak sądzę, na 9.000 franków.
— Loterja ma przynieść nam zysku 40.000 franków; dobrze więc stoimy — rzekł drugi jezuita.
Na nieszczęście tak interesująca rozmowa została przerwaną. Jedne drzwi w kracie ogrodu otworzyły się i jeden z trzech Wielebnych Ojców, na widok nowonadchodzącej osoby, rzekł:
— Ach! otóż Jego Wysokość kardynał Malipieri idzie odwiedzić Ojca Rodina.
— Oby te odwiedziny Jego Wysokości — rzekł młody ksiądz zarozumiałym tonem — mogły być pomocniejsze niż ostatnie, dla Ojca Rodina!


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: anonimowy.