Żyd wieczny tułacz (Sue, 1929)/Tom III/Część druga/Rozdział XXIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Żyd wieczny tułacz
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk "Oświata"
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Juif Errant
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXIII.
WSPÓLNY DOM.

Agrykola, nic nie wiedzący o nieszczęsnem zniknięciu Garbuski, kołysał się w słodkich marzeniach na wspomnienie o swej Anieli, i kończył właśnie tualetę, wybierając się do narzeczonej.
Raz jeszcze z ukontentowaniem przejrzawszy się w zwierciadle, Agrykola, uczesawszy suty wąs i bródkę, wyszedł ze stancji i udał się korytarzem do pralni, gdzie mieszkała Aniela; korytarz, którym szedł, był szeroki, z góry oświetlony, a posadzka jego z desek sosnowych, była bardzo czysta. Lekko zbiegłszy ze schodów, kowal przeszedł przez podwórze, przez obsadzony drzewami trawnik, pośród którego wytryskała fontanna, i dostał się do drugiego pawilonu gmachów. Przebiegłszy obszerną salę do szycia, o kilku oknach, wychodzących na ogród, zdrowe mającą powietrze, a w zimie należycie ogrzewaną, Agrykola przybył i zapukał do drzwi mieszkania matki Anieli.
Ponieważ mieszkanie, o którem mówimy, było zupełnie oddalane od kuchni, która, na wielką skalę urządzona wspólnie dla wszystkich, mieściła się w innej części gmachów, w największem przeto utrzymać je było można porządku. Aniela była ładną dziewczyną, lat najwyżej siedemnastu, w ubiorze swym równie prostotą jak świeżością zalecająca się, siedziała przy matce. Lekki rumieniec okrył jej twarz, gdy ujrzała wchodzącego Agrykolę.
— Pani, — rzekł kowal — przychodzę dopełnić mej obietnicy, jeżeli mama pani pozwoli.
— Dobrze, panie Agrykolo, pozwalam — uprzejmie odpowiedziała matka młodej dziewczyny. — Nie chciała ona zwiedzić wspólnego domu i należących do niego części ani ze swym ojcem, ani z bratem, aby mieć przyjemność oglądać go z panem dziś, przy niedzieli... już od godziny wygląda pana niecierpliwie!
— Racz mi, pani, przebaczyć, — rzekł wesoło Agrykola — że, myśląc o przyjemności oglądania jej... zapomniałem o godzinie... Więcej nie mam do powiedzenia na moje usprawiedliwienie.
— Ach! moja mamo... — rzekła dziewczyna do matki z niejakim żalem i zaczerwieniona jak wiśnia — pocóż mama mówi takie rzeczy?
— No, no, czy to prawda, czy nie? Wszak ja ci nie przyganiam, i owszem. Idź, moje dziecko! pan Agrykola wytłómaczy ci wszystko lepiej, niż ktokolwiek inny; zobaczysz, ile to wszyscy rzemieślnicy w fabryce pana Hardy są jemu winni.
— Panie Agrokolo, — rzekła Aniela, zawiązując wstążki swego ładnego czepeczka — jaka to szkoda, że nie będzie z nami pańska przybrana siostrzyczka!
— Garbuska? słusznie pani mówisz, ale co się odwlecze, to nie ociecze.
Aniela, pocałowawszy matkę, podała rękę Agrykoli i wyszła.
— Ach! panie Agrykolo, — rzekła Aniela — jak ja się zdziwiłam, gdy pierwszy raz weszłam do tego pięknego domu, ja, com się przyzwyczaiła patrzeć na nędzę rzemieślników w naszej prowincji... Doprawdy, jest to rozkoszne mieszkanie: zdaje mi się, że to marzenie, i kiedy pytam mamę, aby mi to wszystko wytłómaczyła odpowiada mi tylko: pan Agrykola najlepiej wszystko ci wytłómaczy.
— A wiesz pani, dlaczego szczęśliwy jestem, że mogę dopełnić dla niej tego obowiązku? — rzekł Arykola głosem zarazem poważnym i czułym — oto dlatego, że dopełnić go mogę w bardzo dogodnej dla mnie chwili.
— Jakto, panie Agrykolo? — Pokażę pani ten dom, wyłuszczę jej wszystkie korzyści naszego stowarzyszenia, będę miał sposobność powiedzenia pani: tu robotnik, spokojny o teraźniejszość, spokojny o przyszłość, nie jest zniewolony, jak tylu biednych jego braci, zrzec się częstokroć najsłodszych potrzeb serca... a to... z obawy, aby ze swoją nędzą nie połączył drugiej nędzy.
— Panie... Agrykolo, — odrzekła Aniela, lekko wzruszona i rumieniąc się bardziej jeszcze — gdybyśmy zaczęli naszą przechadzkę...
— Zaraz, pani — odpowiedział kowal, uradowany pomieszaniem, jakie sprawił w jej niewinnej duszy. — Otóż zbliżamy się — do sypialni dziewcząt. Już te świergotliwe ptaszki dawno opuściły swe gniazdka; wejdźmy tam.
— Ach! jaki porządek w tej sypialni! — rzekła Aniela do Agrykoli — a jaka tu czystość! Któż to dba o to wszystko i w takim ładzie utrzymuje?
— Dzieci same, niema tu sług; trudno uwierzyć, jakie się okazuje między temi malcami współzawodnictwo; jedna przed drugą ubiegają się, kto najporządniej pościele swoje łóżko.
— Ach! panie Agrykolo! — rzekła nieśmiało Aniela — kiedy te piękne, zdrowe i tak ciepłe sypialnie porównywa się z owymi nędznymi, zimnymi i ponurymi kątami, w których dzieci, pomieszane co do płci, śpią na lada jakiem posłaniu, drżą od zimna, jak się to widzieć daje prawie u wszystkich w naszym kraju robotników!
— A w Paryżu, pani... może gorzej jeszcze.
— Ach! Jakże pan Hardy musi być dobry i miłosierny, a nadewszystko bogaty, że wydaje tyle pieniędzy na dobre uczynki!
— Zdziwisz się, pani — rzekł, uśmiechając się, Agrykola — gdy jej powiem, a może tak dalece zdziwisz się, że nie zechcesz uwierzyć mi.
— A dlaczegóż to, panie Agrykolo?
— Niema pewnie na świecie z lepszem sercem i wspanialszego człowieka nad pana Hardy; on czyni dobrze dlatego jedynie, aby dobrze uczynił, nie myśląc o własnej korzyści; a jednak ręczę pani, że choćby on był najsamolubniejszym, najinteresowniejszym człowiekiem... to jeszcze wynikłaby dla niego wielka korzyść z opieki, jaką nas otacza.
I, otworzywszy drzwi, Agrykola wprowadził Anielę do dosyć wielkiej sali, zastawionej półkami, na których porządnie porozkładane były zimowe owoce, i gromadka, siedem do ośmiu lat mających schludnie i ciepło ubranych dzieci, przebierała zepsute owoce.
— Widzisz, pani, — rzekł Agrykola — gdzie tylko można, staramy się używać z korzyścią dzieci; takie zatrudnienia są dla nich zabawką.
— To prawda, panie Agrykolo; jakże to wszystko mądrze jest urządzone! — A gdybyś pani widziała tych malców w kuchni, jakie tam czynią usługi! Pod kierunkiem jednej lub dwóch kobiet robią tyle, ileby osiem lub dziesięć robić musiało.
— Im bardziej się zastanawiam, tem mocniej przekonywam się, jak tu wszystko mądrze jest wyrachowane dla dobra wszystkich — rzekła Aniela ze zdziwieniem.
— A niełatwo było dokazać tego wszystkiego, trzeba było zwyciężyć, przełamać przesądy, nałogi. Ale uważasz, panno Anielo... właśnie teraz znajdujemy się przed wspólną kuchnią, — dodał kowal, uśmiechając się, — przypatrz się tylko, pani, czy nie piękna?
— Dzień dobry, pani Bartrand! — rzekł wesoło Agrykola do poważnej matrony, która przypatrywała się powolnym obrotom pieczeni wołowych i cielęcych, już pięknie rumienić się zaczynających na rożnach, — nie poważam się przestąpić za próg, chcę tylko pokazać ją tej pani, która tu przed kilkoma dopiero dniami przybyła.
— Proszę, proszę przypatrywać się...
I, to mówiąc, matrona wskazała trzonkiem od warząchwi na mendel kuchcików obojga płci, siedzących około stołu i pilnie zajętych swemi obowiązkami, to jest obieraniem kartofli, przebieraniem zielenizny i t. p.
— I tu znowu nadziwić się nie mogę, — rzekła Aniela, ciągle idąc obok Agrykoli — gdy skąpe, ladajakie i niezdrowe pożywienie robotników naszych stron porównywam z jadłem, jakie tu dostają rzemieślnicy.
— A z tem wszystkiem nie kosztuje nas dziennie więcej nad pięćdziesiąt sześć centymów na osobę, a lepszy mamy stół, aniżeli moglibyśmy mieć za dwa franki w Paryżu. Ale otóż i refektarz, którego pani nie znasz, gdyż jej rodzina, jak wiele innych gospodarstw, wolała kazać sobie przynosić jadło do mieszkania... Uważaj, panno Anielo, co za piękna sala, a jaka wesoła! wystawiona na ogród nawprost fontanny.
— Ale to jeszcze nie wszystko, — rzekł Agrykola do młodej dziewczyny — sala ta jeszcze bardziej spodoba się pani, pewny tego jestem, kiedy się pani dowie, że co czwartek i co niedziela zamienia się ona na salę balową, a we wtorek i sobotę w wieczór na salę koncertową!
— Jak to wszystko dobrze jest obmyślone! panie Agrykolo. A ten budynek po tamtej stronie, co znaczy?
— Tam jest pralnia na wodzie bieżącej.
— A wreszcie co powiesz mi, panie Agrykolo, o tajemnicy tych wszystkich osobliwości?
Ciekawość Anieli tym razem nie została zaspokojoną; znajdowała się ona z Agrykolą właśnie naprzeciw sztachet, oddzielających ogród od strony wielkiej alei, oddzielającej warsztaty od wspólnego domu. Mocny powiew wiatru przyniósł zdaleka wojenną wrzawę i odgłos wojskowej muzyki; potem słychać było tętent dwóch galopujących koni, coraz bliżej, i wkrótce też przybiegł jenerał na karym, pięknym koniu, okrytym karmazynowym czaprakiem; podobnie jak za cesarstwa miał na nogach wielkie, palone buty z ostrogami, i był w białych spodniach; jego granatowy mundur błyszczał złotemi haftami, miał na sobie wielką wstęgę Legji Honorowej, na szlifie na prawem ramieniu cztery gwiazdki, kapelusz obszyty szerokim galonem z białemi piórami, oznaka samych tylko marszałków Francji. W chwili, kiedy marszałek Simon, albowiem był to on, znalazł się przy Anieli i Agrykoli, zatrzymał nagle konia, zsiadł z niego i rzucił złote cugle masztalerzowi, który mu konno towarzyszył.
— Gdzie mam czekać na księcia? — zapytał masztalerz, stojąc wyprostowany.
— Na końcu alei — odpowiedział marszałek.
I, zdjąwszy kapelusz z uszanowaniem, żywo śpieszył naprzeciwko osoby, której Aniela i Agrykola nie widzieli jeszcze. Był to starzec dziarskiej jeszcze postawy, miał na sobie schludną bluzę, sukienną furażerkę na głowie, pokrytej białym włosem, ręce w kieszeniach.
— Dzień dobry, kochany ojcze! — rzekł z uszanowaniem marszałek, całując z uczuciem starego rzemieślnika. — Byłem obecny tu na rewizji... i skorzystałem ze sposobności, aby pośpieszyć do kochanego ojca.
Aniela, widząc, że ten tak pyszny jenerał, którego nazywano księciem, ma ojca starszego rzemieślnika w bluzie, tak była zdumiona, iż, osłupiała spojrzawszy na Agrykolę, rzekła mu:
— Jakto!... ten stary robotnik?...
— Jest ojcem marszałka, księcia de Ligny... przyjaciela... tak, mogę to powiedzieć, — dodał Agrykola głosemsem wzruszanym — przyjaciela mego ojca, który służył i wojował pod jego komendą przez lat dwadzieścia.
— Być na tak wysokim stopniu dostojności, a okazywać tyle uszanowania dla ojca rzemieślnika — rzekła Aniela. — Marszałek musi mieć bardzo szlachetne serce, ale nacóż pozwala swemu ojcu być rzemieślnikiem?
— Bo ojciec Simon nie opuściłby swego stanu i fabryki za nic w świecie; urodził się rzemieślnikiem, chce umrzeć rzemieślnikiem, choć ma syna księcia, marszałka Francji.
Gdy Aniela uspokoiła się, po naturalnem zdziwieniu, jakiego doznała na widok Marszałka Simon, rzekł jej z uśmiechem Agrykola:
— A więc proszę panią posłuchać mnie: pan Hardy jak prawdziwy czarodziej, utworzył te wszystkie dziwy, które pani widzisz; powstały one na wielką naszą korzyść i razem, zapewnić panią mogę, z korzyścią pana Hardy.
— Otóż to właśnie, panie Agrykolo, wydaje mi się rzeczą niepojętą.
— Wystaw sobie, pani, iżby pan Hardy, zamiast być takim, jakim jest teraz, był tylko zimnym spekulantem, pan Hardy, jako spekulant, powiedziałby sobie najprzód. Moi robotnicy, daleko mieszkając od fabryki, tracić będą na czasie i trudzić się, nim do niej przyjdą, mniej się wyśpią, jeżeli raniej wstawać zechcą; ujmować snu tak potrzebnego dla robotników? zła to rachuba; stracą na siłach i robota na tem ucierpi. Potem niepogody utrudniać im będą dalekie chodzenie; robotnik przyjdzie do fabryki drżący z zimna, znużony jeszcze przed zaczęciem roboty, a wtedy... jakaż będzie robota? Dlatego, panno Anielo, spekulant powie: — jeżeli umieszczę swoich robotników przed drzwiami mej fabryki, zaradzę tym sposobem wszystkim wymienionym niedogodnościom. Należycie wystawiony budynek, do pomieszczenia tych ludzi, kosztować mnie będzie najwyżej 500.000 franków. Tym sposobem mój kapitał przyniesie mi rocznie najmniej 5 procent, i ten dochód będzie pewny, gdyż oparty będzie zawsze na płacy za robotę.
— Ach, panie Agrykolo, teraz zaczynam pojmować, jak można częstokroć robić wiele dobrego nawet z własną korzyścią.
— A ja, pani, niemal pewien jestem, że, uczciwie i sprawiedliwie prowadzone interesy, z czasem prawie zawsze stają się dobrami. Ale wróćmy do naszego spekulanta. Tak więc powie on sobie: moi robotnicy, mieszkając blisko fabryki, zawsze przychodzić do niej będą czerstwi, raźni, a ich mieszkania będą zdrowe, wesołe i należycie ciepłe. Gdyby moich dwustu sześćdziesięciu robotników, zamiast prowadzić tyle oddzielnych, biednych kuchni, stowarzyszywszy się, założyło jednę wspólną dla wszystkich, dobrze urządzoną kuchnię, ileżby to wynikło stąd ważnych dla mnie i dla nich korzyści!... Przy tak urządzonem, oszczędnem gospodarstwie, moi robotnicy mieliby za czterdzieści, a najwięcej za pięćdziesiąt centimów na osobę dziennie, wikt zdrowy, smaczny i dostatni.
— O! panie Agrykolo, teraz dopiero rozumiem wszystko.
— Ani wątpić, że nic prostszego i jaśniejszego... to wyborne, piękne, a jednak nikt o tem nie pomyśli... A cóż powiesz, panno Anielo, kiedy jej dowiodę, że nasz spekulant ma jeszcze większe korzyści na tem, że, nietylko płaci swym robotnikom ugodzoną płacę za robotę, ale nadto ustępuje im część czystych dochodów.
Tak rozmawiając, Agrykola z Anielą przybyli niedaleko bramy, prowadzącej do ogrodu wspólnego domu.
Starsza kobieta, skromnie, ale porządnie ubrana, przystąpiwszy do Agrykoli, rzekła.
— Czy pan Hardy powrócił już do fabryki?
— Nie jeszcze, ale oczekują go lada chwila.
— Może dziś jeszcze?
— Dziś lub jutro pewno powróci.
— Niewiadomo panu, o której godzinie przybędzie?
— Nie zdaje mi się, żeby o tem kto mógł wiedzieć; ale może odźwierny fabryki, który jest zarazem odźwiernym domu pana Hardy, będzie mógł powiedzieć o tem pani coś pewniejszego.
— Dziękuję panu.
— Niema za co.
— Panie Agrykolo, — rzekła Aniela, gdy niewiasta oddaliła się, — czy uważałeś pan, jak ta jejmość była blada i wzruszona?
— Właśnie toż samo zauważyłem; a nawet zdawało mi się, że miała łzy w oczach.
— Tak wyglądała, jakgdyby dużo płakała. Biedna kobieta! może przychodziła prosić pana Hardy o wsparcie. Ale cóż to, panie Agrykolo? pan zdajesz się być tak zamyślony?
— Daruj mi, panno Anielo, — rzekł Agrykola — ale obecność tej niewiasty przywiodła mi na pamięć okoliczność, o której, na nieszczęście, nic pani powiedzieć nie mogę, bo to jest sekret nie mnie, a innej osoby dotyczący.
— Och! bądź pan spokojny! — odpowiedziała z uśmiechem młoda dziewczyna — nie jestem ja ciekawa; a to, co mi pan powiedziałeś, tak mnie zajmuje, iż nie żądam, abyś mi pan o czem innem mówił.
— A więc kilka słów jeszcze powiem. Widzisz więc, panno Anielo, jakim to sposobem spekulant urządziłby swoje warsztaty, tak, iżby się wstydzili i zazdrościli mu jego konkurenci! Gdyby teraz była mowa nie o owym zimnym spekulancie, ale gdyby to był człowiek z umiejętnością dobrego rachowania łączący tkliwe, szlachetne uczucie, mający zacne serce, wzniosły, wspaniały umysł, któryby rozciągał swoją troskliwość nietylko na materjalne korzyści, ale i na moralne polepszenie bytu robotników, gdyby wszędzie szukał środków rozwinięcia ich pojęć, uszlachetnienia ich serca i gdyby, pewny będąc władzy, jakąby mu nadawały jego dobrodziejstwa, pamiętając szczególniej o tem, że człowiek, od którego zawisło szczęście lub niedola trzystu istot ludzkich, ma je wszystkie na swem sumieniu... otóż tedy, panno Anielo, taki człowiek... jest... Ależ przecież uważaj, domyślaj się, zgaduj... aby się mógł między nami zjawić nie inaczej, jak wśród błogosławieństw... Otóż jest nim... pan Hardy!
— Ach! panie Agrykolo! — rzekła Aniela wzruszona, łzy ocierając — ach! prawdziwie ze łzami wdzięcznej radości należało go przyjąć.
— Uważaj więc tylko, panno Anielo... azali ta szlachetna i miła twarz nie jest obrazem tej zacnej duszy!
W rzeczy samej, powóz pocztowy, w którym się znajdował pan Hardy z panem Blessac, niegodnym przyjacielem, który go tak haniebnie zdradzał, w tej chwili wjeżdżał na dziedziniec fabryczny. Wkrótce potem dał się widzieć zdaleka, od strony Paryża, zbliżający się skromny, mały fiakr, dążący także w stronę fabryki. W tym fiakrze siedział Rodin.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: anonimowy.