Życie neurastenika/Rozdział II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Octave Mirbeau
Tytuł Życie neurastenika
Wydawca LUX
Data wyd. 1924
Druk Rekord
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les 21 jours d'un neurasthénique
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ II.

Dziś wieczorem udałem się do Kasyna.
Trzeba gdzieś oczekiwać na czas, przeznaczony Siedząc w ogrodzie na ławce, patrzałem na spacerujących, gdy naraz podszedł do mnie jakiś człowiek tęgi i gruby, dawno już obserwujący mnie.
— Jeżeli się nie mylę?.. rzekł: to rzeczywiście Jerzy Vasseur?
— Tak...
— A ja?.. nie poznajesz mnie?...
— Nie...
— Karol Fistoul, mój drogi...
— Nie może być...
— No tak... jakżeż kontent jestem, że ciebie widzę..
Aż do bólu uścisnął mi rękę.
— Jakto?.. Nie wiedziałeś?.. Przecież ja tu jestem bardzo ważną osobą... Jestem dyrektorem ogłoszeń... Tak, mój drogi...
Z przyjacielskim entuzjazmem, nic zresztą mnie nie wzruszającym, zaproponował mi swoje usługi: bezpłatne wejście do Kasyna... do teatru... kredyt w klubie... obiad w restauracji i znajomość z kobietami.
— Zabawimy się tu!., wykrzyknął: Niech djabli wezmą!.. tego się nie spodziewałem!..
Gorąco podziękowałem mu i robiąc minę, że interesuję się nim, spytałem:
— A ty?... Dawno tu jesteś?...
— Jako chory... dziesięć lat... — odrzekł; — jako urzędnik, — cztery lata...
— I jesteś zadowolony?...
— Ach, mój drogi!...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

I nie czekając nawet na zgodę moją, opowiedział mi następującą dziwną historję:
„Przed dziesięciu laty zachorowałem i wysłano mnie do X... Zakład ten słynął bardziej od innych i w zupełności zasługiwał na swą reputację... W przeciągu sześciu lat, które tu spędziłem, ani razu nie słyszałem o śmierci, i nie było wypadku, ażeby jaki bądź chory umarł. Śmierć zdawała się być wygnaną z tego kącika... W rzeczywistości zaś z zakładu codziennie znikały różne osoby — i jeżeli dowiadywałeś się o nie, to za każdym razem otrzymywałeś jednakową odpowiedź: „Wyjechali wczoraj“... Razu pewnego, jedząc obiad z dyrektorem zakładu, merem i właścicielem Kasyna, zacząłem zachwycać się tym cudem, lecz mimo to coraz więcej powątpiewałem w jego prawdziwość.
— Może pan zebrać wiadomości, — rzekli mi razem: — Tu więcej niż od dwudziestu lat nie było pogrzebu... i oto ma drogi pan dowód: ludzie, służący w zakładzie pogrzebowym, zostali kąpielowymi... krupierami... śpiewakami komicznymi... i nawet zamierzamy przerobić nasz cmentarz na wspaniały tir au pigéons.
Dopiero w ostatnim roku mej kuracji odkryłem tajemnicę tej niezwykłej nieśmiertelności... Oto jak się to stało:
Razu pewnego, późno w nocy powracałem do domu. W błogosławionem, nieśmiertelnem mieście wszystko zdawało się spać nocnym snem, naraz usłyszałem na sąsiedniej ulicy jakiś dziwny hałas, ciężkie kroki i przerywany szept ludzi, niosących jakieś ciężary... Zawróciłem w tą ulicę, słabo oświetloną drżącem światłem jedynej latarni. Lecz zanim zdołałem dojrzeć cośkolwiek, do ucha mego dobiegły wyraźnie następujące słowa:
— No, niech djabli wezmą!... milczcież nareszcie... obudzicie tych cudzoziemców!... I jeżeli przyjdzie im chęć spojrzeć na to, co my tu robimy... ładnie będziemy wyglądać...
Podeszłem do nich i zobaczyłem dziwne, nieoczekiwane widowisko: cały sznur trumien ginął w ciemności... Dziesięć trumien, z których każdą niosło czterech tragarzy... I to w mieście, gdzie nikt nie umierał... Straszna ironja!... Tu dopiero zrozumiałem, dlaczego w X., w przeciągu dwudziestu lat nie było pogrzebu...
Rozwścieczony tem, że municypalne i klubowe władze tak okpiły mnie, zawołałem na jednego z grabarzy:
— Hej! przyjacielu!... co to takiego?... — spytałem, wskazując na trumny.
— To?... — rzekł: — to kufry... kufry odjeżdżających cudzoziemców.
— Kufry... Ha! hal... ha!...
— Tak, kufry... Niesiemy je na dworzec... nr główny dworzec...
Policjant, obserwujący tą procesję podszedł dc mnie.
— Proszę odejść stąd, panie, — grzecznie poprosił: — pan przeszkadza tym ludziom... I tak się już spóźnili... Te kufry, — gdyż są to kufry, — bardzo ciężkie... A pociąg czekać nie będzie...
— Pociąg?... Ha!... ha!... ha!... A gdzie idzie ten pociąg?...
— No...
— Idzie do Wieczności, nieprawdaż?..
— Wieczność?... — rzekł zimno przedstawiciel władzy: — nie znam takiego państwa...
Na drugi dzień opowiedziałem tą przygodę merowi... dyrektorowi zakładu... właścicielowi Kasyna... co, ma się rozumieć, przeraziło ich niezmiernie... Zagroziłem im zdemaskowaniem... Dali mi znaczną summę pieniędzy, i mianowali na korzystnych warunkach jedynym agentem wszystkich ich ogłoszeń...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Wesoło uderzył się po udach...
— Co, wesoła historyjka?... — rzekł. Potem dodał:
— A propos... czy masz doktora?...
— Tak.
— Tardo-Tarda? — Nie... Triseps... doktór Triseps, mój przyjaciel.
— A, tem lepiej... Gdyż Tardo-Tarda... Nie, muszę ci opowiedzieć jeszcze jedną historję... Ach, jakie tu typy!... Tu stanowczo niema czasu się nudzić.
I Karol Fistoul zaczął nowe opowiadanie.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

„Więc wysłano mnie do X... W dzień mego przyjazdu, udałem się do doktora Tardo-Tarda, którego usilnie mi polecono... Był to malutki człowieczek, żywy, wesoły, rozmowny, ze śmiesznymi gestami, wzbudzający jednak zaufanie do siebie.
Przyjął mnie życzliwie i szybko obejrzał od głowy do stóp.
— Tak, tak!... — rzekł: — anemja, płuca zaatakowane?... neurastenik? alkoholik? syfilityk?... Przepysznie, zobaczymy, zobaczymy... Niech pan siada...
Zaczął szukać czegoś na swojem biurku, zasypując mnie jednocześnie niezliczonemi pytaniami, na które nie zdążyłem nawet odpowiadać.
— Nieszczęsna dziedziczność? ród suchotników? syfilityków? Ze strony ojca? Matki? Żonaty? Kawaler? Kobietki, znaczy się... Kobietki... Ach, Paryż!... Paryż!...
Znalazłszy to, co szukał, znów zaczął rozpytywać mnie, już więcej metodycznie, uważnie mnie wysłuchał, zmierzył mi pierś z gestami krawca, spróbował na dynamo-metrze siłę moich muskułów i zapisał w książeczce odpowiedzi moje i uwagi; potem naraz zwrócił się do mnie z żartobliwem pytaniem:
— Przedewszystkiem... jedno pytanie?... Jeżeli pan umrze tu... czy trzeba będzie balsamować pana?...
Drgnąłem.
— Lecz, doktorze? — Pan wcale nie jest tak źle, — poprawił się ten uprzejmy lekarz: lecz bądź co bądź...
— Myślałem... — rzekłem w roztargnieniu: — ja — ja myślałem, że w X. nigdy nie umierają?
— Ma się rozumieć, ma się rozumieć. Formalnie tu nie umierają. Bądź co bądź, może się zdarzyć — jako wyjątek, pan dopuszcza wyjątki? Pan ma dziewięćdziesiąt dziewięć szans na to, że nie umrze tu. Znaczy się...
— Znaczy się... nie warto mówić o tem, doktorze.
— Przepraszam, przeciwnie, bardzo potrzeba dla kuracji.
— A więc, doktorze, jeżeli wbrew wszelkim oczekiwaniom umrę tu, to nie chcę, ażeby mnie balsamowano.
— A, — ciągnął dalej doktór: — szkoda, że pan nie chce, mamy zdumiewającego... cudownego... genialnego specjalistę od balsamowania... Bierze bardzo drogo. Lecz to doskonałość. Trup nabalsamowany przez niego, jakby żył dalej... Zupełne złudzenie...
Lecz mimo to przecząco potrząsnął on głową.
— Nie chce pan?... Niech tak będzie... Balsamowanie nie jest przecież obowiązkowem.
Na tejżeż stronicy książki, gdzie był zapisany przebieg mej choroby, napisał czerwonym ołówkiem: „Bez balsamowania“, napisał potem receptę bez końca i wręczył mi ją ze słowami:
— Oto... Kuracja bardzo poważna... Będę odwiedzać pana codziennie i nawet dwa razy dziennie.
I uścisnąwszy gorąco mi rękę — dodał:
— Prawdę mówiąc... pan dobrze zrobił... do jutra.
Muszę przyznać, że jego troskliwe starania zaczęły mi się powoli podobać. Oryginalność jego i niewyczerpana wesołość, zwyciężyły mnie ostatecznie. Zostaliśmy przyjaciółmi.
Po sześciu latach, będąc raz na obiedzie u mnie, oznajmił mi, że wyzdrowiałem ostatecznie i wyraził przytem tak delikatnie swą radość, że wzruszył mnie tem do głębi duszy.
— Czy wie pan, — rzekł: — że się szczęśliwie wywinąłeś. Ach, niech djabli wezmą.
— Czyż byłem tak bardzo chory?
— Tak, lecz nie w tem rzecz. Pan pamięta, jakiem nalegał na to, żeby pan zgodził się na balsamowanie?
— Pamiętam.
— No, więc, jeżeliby pan zgodził się na to, mój przyjacielu, bezwarunkowo by pan umarł.
— Więc tak! A dlaczego?
— Dlatego, że...
Zamilkł naraz, i stał się poważnym na kilka sekund... Potem ciągnął również wesoło:
— Dla tego, że, były wtedy ciężkie czasy, i trzeba było jakoś egzystować. Wieleśmy na balsamowali tych nieszczęśliwych, którzy mogli by żyć i dotychczas! Co robić? Co robić? Śmierć jednych, to życie drugich.
I zapalił cygaro.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Karol Fistoul zamilkł. Widząc, że nie mogę przyjść do siebie po takiej wiadomości, — dodał:
— Doktór Tardo-Tarda bardzo miły człowiek. Lecz tylko jemu nie można ufać. On balsamuje, balsamuje. Jednakże, przyznaj, że znajdujesz we mnie zmianę?...
Z wielkim trudem udało mi się uwolnić od mego przyjaciela, który chciał zaciągnąć mnie do sali gry, i przedstawić mi bardzo szykowne kobietki.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Octave Mirbeau i tłumacza: anonimowy.