Życie (de Maupassant, 1914)/Część pierwsza/VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Guy de Maupassant
Tytuł Życie
Wydawca Kraków: S. A. Krzyżanowski Warszawa:G. Centnerszwe
Data wyd. 1914
Druk Drukarnia Literacka w Krakowie
Miejsce wyd. Kraków-Warszawa
Tłumacz Maria Feldmanowa
Tytuł orygin. Une vie
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VIII.

Rozalia opuściła dom, a Janina przebywała dalszy okres bolesnej ciąży. Nie czuła w sercu żadnej radości na myśl, że zostanie matką — przytłoczona nadmiarem zgryzot. Oczekiwała dziecka swego bez ciekawości, uginając się pod brzemieniem obaw, przeczuć smutnych, nieokreślonych.
Wiosna nadeszła prawie niespodzianie. Nagie drzewa dygotały pod naporem zimnego jeszcze wiatru, ale wśród wilgotnej trawy rowów, gdzie gniły liście z jesieni, zaczęły się ukazywać żółte pierwiosnki. Z całej równiny, z podworaków folwarcznych, z pól rozmiękłych, zewsząd unosiły się wilgotne opary, jakby woń fermemtacyi. A mnóstwo drobnych, zielonych punkcików wychodziło z ciemnej ziemi, lśniąc w promieniach słońca.
Tęga kobieta, zbudowana jak forteca, zastęppowała Rozalię, podtrzymując baronową podczas jednostajnych spacerów wzdłuż alei, gdzie ślad nogi coraz cięższej znaczył się odbiciem wciąż wilgotnem, błotnem.
Ojczulek podawał ramię Janinie, ociężałej teraz i ustawicznie cierpiącej; a ciotka Liza, zaniepokojona, przejęta zdarzeniem bliskiem, ujmowała drugą jej rękę, cała wzburzona tajemnicą, której sama nigdy poznać nie miała.
Tak przechadzali się godzinami, w milczeniu, gdy Julian konno przebiegał okolicę, poddając się namiętnie temu nowemu zamiłowaniu.
Nic już nie przerywało obecnie ich posępnego życia. Baron z żoną i wicehrabia złożyli wizytę u Fourville’ów, z którymi Julian zdawał się już być dobrze zaznajomiony, niewiadomo skąd i jak. Zamieniono też jeszcze jednę wizytę ceremonialną z Briseville’ami, zawsze ukrytymi w swej uśpionej siedzibie.
Pewnego popołudnia około godziny czwartej, dwóch jeźdźców, mężczyzna i kobieta, wjechali na podwórze zamku, a Julian, bardzo ożywiony, wpadł równocześnie do pokoju Janiny.
— Prędko, prędko, zejdź do salonu. Przyjechali Fourville’owie. Tak, całkiem bez ceremonii, po sąsiedzku, wiedząc, w jakim jesteś stanie. Powiedz im, że wyszedłem, ale rychło wrócę. Muszę się trochę przebrać.
Janina zeszła, zdumiona. Młoda kobieta, ładna, blada, o wyrazie twarzy bolesnym i rozmarzonych oczach, o włosach tak jasnych i bez połysku, jakby nigdy nie były zaznały pieszczoty słońca, przedstawiła spokojnie swego męża, olbrzyma, istnego dzieciojada, o potężnych, rudawych wąsach.
Następnie dodała:
— Kilka razy mieliśmy sposobność spotkania pana de Lamare. Od niego dowiedzieliśmy się, że pani cierpiąca; więc nie chcieliśmy dłużej odwlekać przyjemności poznania i oto jesteśmy bezceremonialnie, po sąsiedzku. Jak pani widzi, konno. Zresztą miałam kiedyś przyjemność odwiedzin baronostwa, rodziców pani.
Mówiła z niezmierną swobodą, prostotą i dystynkcyą.
Janina była odrazu oczarowana i podbita.
— Oto przyjaciółka — pomyślała.
Hrabia Fourville natomiast robił wrażenie niedźwiedzia, wprowadzonego do salonu. Usiadłszy, położył kapelusz na stojącem obok krześle, przez chwilę nie wiedział, co począć z rękami, złożył je na kolanach, następnie na poręczy fotelu, a nakoniec splótł dłonie jak do modlitwy.
Nagle wszedł Julian.
Janina osłupiała, nie mogąc go wprost poznać. Ogolił się — był piękny, elegancki, czarujący, jak w okresie narzeczeństwa. Uścisnął kosmatą łapę hrabiego, budzącego się niejako na jego widok, i ucałował rękę hrabiny, której twarz z kości słoniowej lekko poróżowiała, a powieki zadrgały.
Zaczął mówić. Był ujmujący jak dawniej. Duże oczy, zwierciadła miłości, znów przybrały wyraz pieszczący, a włosy, przed chwilą jeszcze twarde i bez połysku, nagle pod szczotką i pachnącym olejkiem odzyskały swą miękką falistość.
W chwili pożegnania hrabina zwróciła się do niego:
— Kochany hrabio, czy nie przejechałbyś się pan konno we czwartek?
Gdy kłaniając się, szepnął: — Ależ z przyjemnością — ona ujęła rękę Janiny i głosem czułym, suggestywnym, uśmiechając się życzliwie, dodała:
— Och, skoro pani odzyska zdrowie, będziemy galopować w trójkę. To będzie cudowne — nieprawdaż?
Wdzięcznym ruchem podjęła tren swej amazonki, a za chwilę z lekkością ptaka usiadła na siodle, gdy mąż jej, złożywszy niezgrabny ukłon, prostopadle jak centaur okraczał swego ciężkiego normandzkiego konia.
Gdy zniknęli na zakręcie, Julian, widocznie zachwycony, wykrzyknął:
— Co za czarujący ludzie! O to znajomość, która się nam przyda.
Janina również zadowolona, nie zdając sobie sprawy dlaczego, odparła:
— Hrabina jest czarująca, czuję, że ją pokocham, ale mąż robi wrażenie bydlaka. Gdzie się z nimi poznałeś?
Wesoło zatarł ręce:
— Przypadkowo spotkałem ich u Briseville’ów. On wydaje się trochę nieokrzesanym. Zapalony myśliwiec — ale szlachcic, co się zowie.
Obiad upłynął niemal wesoło, jak gdyby tajne jakieś szczęście wstąpiło było w progi domu.
I nic się już nie zdarzyło aż do ostatnich dni lipca.
Pewnego wtorku wieczorem, gdy siedzieli pod wiązem koło drewnianego stołu, na którym stała karafka z wódką i dwa kieliszeczki, Janina wydała nagle krzyk i blednąc straszliwie, obiema rękami chwyciła się za brzuch. Ból nagły, ostry, przeszył ją raptownie i natychmiast minął.
Jednakowoż po upływie dziesięciu minut, zjawił się ból ponowny, mniej ostry, lecz dłużej trwający. Z trudem zdołała wrócić do domu, prawie niesiona przez ojca i męża. Krótka przestrzeń od wiązu do pokoju wydawała się jej nieskończenie długą; mimowoli wydawała głuche jęki, chciała usiąść, przystanąć, nie mogąc znieść przytłaczającego uczucia ciężaru brzucha.
Porodu spodziewano się dopiero we wrześniu; na wszelki jednak wypadek baron kazał zaprzęgnąć do bryczki i stary Szymon galopem pojechał po lekarza.
Przybył koło północy i na pierwszy rzut oka rozpoznał symptomy przedwczesnego porodu.
W łóżku bole nieco osłabły, lecz Janina, zdjęta trwogą okropną, czując rozpaczliwe zamieranie całej swej istoty, doznawała coś w rodzaju przeczucia, tajemniczego muśnięcia śmierci. Są chwile, gdy tchnienie jej czujemy tak blisko, ze mrozi nam serce.
W pokoju było pełno ludzi. Mateczka dyszała, omdlewając we fotelu. Baron, któremu ręce się trzęsły, biegał to tu, to tam, przynosił rozmaite rzeczy, wypytywał lekarza, tracił głowę. — Julian chodził wzdłuż i wszerz, poważny, lecz spokojny; a wdowa Dentu stała u stóp łóżka, z miną zastosowaną do okoliczności, z miną kobiety doświadczonej, którą nic nie dziwi. Pielęgniarka, akuszerka, czuwająca nad zmarłymi, pomagająca przyjściu na świat, słuchająca pierwszego krzyku noworodków, po raz pierwszy obmywająca ich ciało, zawijająca je w pierwszą bieliznę, a z takimsamym też spokojem odbierająca ostatnie słowo, ostatnie rzężenie, ostatni dreszcz odchodzących, następnie wkładająca im ostatnią szatę, zmywająca octem ich ciało zużyte, okrywająca je ostatniem prześcieradłem — doszła do obojętności niewzruszonej wobec wszystkich wypadków narodzin lub śmierci.
Kucharka Ludwina i ciotka Liza stały dyskretnie ukryte pod drzwiami, wiodącemi na korytarz.
A z ust chorej wydzierał się od czasu do czasu słaby jęk.
Przez dwie godziny można było przypuszczać, ze poród nie nastąpi jeszcze rychło; lecz pod wieczór znów wróciły gwałtowne bole i niebawem stały się wprost straszliwe.
A Janina, której krzyki wyrywały się wbrew woli przez zaciśnięte zęby, myślała ustawicznie o Rozalii, która wcale nie cierpiała, prawie nawet nie zajęczała, której dziecko, bękart, narodziło się lekko, bez męki.
W swej duszy biednej, udręczonej, bezustannie czyniła porównania, złorzecząc Bogu, którego uważała niegdyś za sprawiedliwego; oburzała się na niesprawiedliwość przeznaczeń i na kłamstwa zbrodnicze tych, co zalecają dobro i prawość.
Chwilami napięcie bolu dochodziło do tego stopnia, że zatracała wszelką świadomość. — Wszystkie jej siły, życie całe, świadomość, skupiły się w cierpieniu.
W chwilach uśmierzenia nie mogła oderwać oczu od Juliana; i ból inny, ból duszy tłoczył ją straszliwie na wspomnienie dnia, kiedy jej pokojówka upadła przy temsamem łóżku, z noworodkiem między nogami, z bratem tej istotki, która tak okrutnie rozrywa jej wnętrzności. Pamięcią jasną, najlżejszym niezamąconą cieniem, odtwarzała gesty, spojrzenia, słowa swego męża przed lezącą na podłodze dziewczyną; a oto w tej chwili czyta w nim, jak gdyby myśli jego wypisane były w jego ruchach — czyta w nim tęsamą nudę, tęsamą obojętność dla niej, jak dla tamtej, tęsamą beztroskę egoisty, zirytowanego faktem ojcostwa.
Wtem chwyciły ją konwulsye okropne, spazm tak szarpiący, ze sobie powiedziała:
— Umrę, umieram!
I bunt wściekły, potrzeba złorzeczenia napełniły jej duszę, nienawiść szalona do tego człowieka, który ją zgubił, i do dziecka nieznanego, przynoszącego jej śmierć.
Wyprężyła się wysiłkiem ostatecznym, pragnąc wyrzucić z siebie ten ciężar. Nagle wydało się jej, że cały jej brzuch raptownie się wypróżnił, a równocześnie ustąpiły bole.
Akuszerka i lekarz pochylali się nad nią, dotykali jej. Podnieśli coś, a w tejże chwili przeszył ją ten dźwięk zdławiony, jaki już raz słyszała; po chwili ów pisk bolesny, cichutkie kwilenie niemowlęcia przejęło jej duszę i serce i całe jej biedne, wyczerpane ciało; ruchem bezwiednym chciała wyciągnąć ramiona.
Zalała ją fala radości, poryw szczęścia nowego, rozkwitającego. — W jednej sekundzie uczuła się oswobodzoną, uciszoną, szczęśliwą, tak szczęśliwą, jak nią nie była nigdy. Serce jej i ciało odżyły — czuła się matką!
Chciała zobaczyć swe dziecko! Nie miało włosków, ni paznogci, przyszedłszy na świat zawcześnie; gdy jednak zobaczyła tę poruszającą się poczwarkę, gdy zobaczyła, jak otwiera usta, z których wydobywa się kwilenie, gdy dotknęła tego płodu poronionego, zmarszczonego, skrzywionego, żywego, uczuła w sercu zalew radości bezmiernej, zrozumiała, że jest ocaloną, zabezpieczoną przeciw wszelkiej rozpaczy, że oto ma coś do kochania i że poza tem niczego więcej nie potrzebuje.

Od tej chwili jedna ją tylko zajmowała myśl: o dziecku. — Stała się matką-fanatyczką, tem bardziej egzaltowaną, że została zawiedzioną w miłości, oszukaną w swych nadziejach. — Kołyska musiała stać przy jej łóżku, a później, gdy mogła opuścić łóżko, całe dnie spędzała przy oknie, kołysząc lekkie zawiniątko.
Była zazdrosna o mamkę; a gdy maleństwo spragnione, wyciągało rączki ku grubej piersi o błękitnawych żyłach i żarłocznemi wargami chwytało guzek ciała brunatnego, pomarszczonego, patrzyła na spokojną, zdrową wieśniaczkę drżąca i pobladła, pragnąc jej wyrwać synka, obić, paznogciami poszarpać tę pierś, z której pił tak chciwie.
Później zapragnęła haftować własnoręcznie rozmaite stroiki dla niego, ubierać go z wyszukaną elegancyą. Otulała go obłokiem koronek, wymyślała najwspanialsze czepeczki. O niczem innem nie mówiła; przerywała rozmowę, by kazać podziwiać to pieluszki, to podbródki, lub wstążki nadzwyczajnie wyszyte i nie zważając, że inni mówią, wpadała w zachwyt nad szmatkami bielizny, które sama szyła; obracała je w podniesionej ręce, by lepiej pokazać i pytała:
— Jak myślicie, czy mu w tem będzie ładnie?
Baron i mateczka uśmiechali się z tego namiętnego przywiązania, lecz Julian, któremu to przeszkadzało w uregulowanym trybie życia, czując się uszczuplonym w swej wszechwładzy przez przybycie tego wrzaskliwego tyrana, bezwiednie zazdrosny o tę kruszynę ludzką, zabierającą mu jego miejsce w domu, powtarzał ustawicznie, zniecierpliwiony i zły: i — Toż ona nudna z tym dzieciakiem!
Wkrótce pozwoliła się do tego stopnia opętać tej miłości, że całemi nocami wysiadywała przy kołysce, by patrzeć na śpiącego synka. — Ponieważ to namiętne, chorobliwe wpatrywanie się w dziecko straszliwie ją wyczerpywało, nie pozwalając na żaden wypoczynek, rychło opadła z sił, schudła i zaczęła kaszleć, wobec czego lekarz polecił ją rozłączyć ze synem.
Gniewała się, płakała, błagała, lecz wszystko to na nic się nie przydało. Co wieczór przenoszono dziecko do pokoju mamki, i co noc matka wstawała, biegła boso do drzwi, przykładała ucho do otworu zamku, nadsłuchując, czy śpi spokojnie, czy się nie budzi i czegoś nie potrzebuje.
Pewnej nocy przydybał ją tak Julian, wracając późno z obiadu u Fourville’ów; odtąd zamykano ją na klucz w jej pokoju, by w ten sposób zmusić ją do spoczynku.
Chrzciny odbyły się z końcem sierpnia. Baron był ojcem chrzestnym, a ciotka Liza chrzestną matką. Dziecku nadano trzy imiona: Piotra-Szymona-Pawła; nazywać go miano Pawełkiem.
W pierwszych dniach września ciotka Liza cicho wyjechała, a jej nieobecność pozostała taksamo niezauważona, jak obecność.
Pewnego wieczora po obiedzie zjawił się proboszcz. Miał minę zakłopotaną, jak gdyby się nosił z jakąś tajemnicą, i po szeregu zbytecznych błahostek zwrócił się do baronowej i męża, by mu udzielili paru chwil rozmowy poufnej.
Wszyscy troje powolnym krokiem przeszli aż do końca długiej alei, żywo coś rozmawiając, gdy Julian, zostawszy sam z Janiną, dziwił się, niepokoił, irytował tą tajemnicą.
Żegnającemu się księdzu zaproponował, że go odprowadzi i niebawem zniknęli obydwaj w kierunku kościoła, gdzie dzwoniono właśnie na Anioł Pański.
Chłodno było na dworze, prawie zimno, więc wnet wrócono do salonu. Wszyscy zdrzemnęli się trochę, gdy Julian wpadł gwałtownie, czerwony, z miną oburzoną.
Już od drzwi, nie zważając na obecność Janiny, krzyknął do swych teściów:
— Wyście chyba poszaleli, u licha! Dwadzieścia tysięcy franków wyrzucać dla takiej dziewki!
Nikt nie odpowiadał — tak bezmiernem było ich zdumienie.
Więc rycząc wprost z gniewu, począł znowu:
— Jeszcze nikt do tego stopnia nie zgłupiał; chyba, że nam nie chcecie zostawić ani halerza!
Wtedy baron, odzyskawszy równowagą, próbował go przywieść do opamiętania:
— Cicho! Nie zapominaj, że mówisz w obecności swej żony.
Ale tam ten, tupiąc z wściekłości, krzyczał:
— Dużo sobie z tego robię; zresztą ona dobrze wie o tem. Przytem chodzi o kradzież, z uszczerbkiem dla niej.
Janina zdumiona, patrzyła, nie rozumiejąc.
Wyjąkała:
— Co to jest?
Wtedy Julian zwrócił się do niej, biorąc ją za świadka, jako wspólniczkę taksamo poszkodowaną w spadku oczekiwanym. Tonem porywczym opowiedział jej o spisku, dotyczącym wydania za mąż Rozalii i o darowaniu folwarku Barville, wartości co najmniej dwudziestu tysięcy franków.
Powtarzał:
— Ależ rodzice twoi zwaryowali, moja droga, najzupełniej zwaryowali! Dwadzieścia tysięcy franków! dwadzieścia tysięcy franków! Stracili głowy! Dwadzieścia tysięcy franków dla bękarta!
Janina słuchała bez wzruszenia i bez gniewu, dziwiąc się sama swej spokojnej obojętności wobec wszystkiego, cokolwiek nie dotyczyło jej dziecka.
Baron dusił się z gniewu, nie mogąc znaleść odpowiedzi.
Nakoniec wybuchnął i tupnąwszy nogą, krzyknął:
— Zastanów się nad swemi słowami, tego ostatecznie za dużo! Czyjaż to wina, ze trzeba tę dziewczynę wyposażyć? A dziecko czyje? — Chciałbyś ją teraz rzucić!
Julian, zdumiony gwałtownością barona, wpatrywał się w niego nieruchomo.
Po chwili rzekł tonem bardziej umiarkowanym:
— Wystarczyłoby jednak w zupełności tysiąc pięćset franków. Wszystkie mają dzieci przed zamążpójściem. A zupełnie chyba jedno, czy z tym, czy z owym. Zamiast darować folwark wartości dwudziestu tysięcy franków, co pomijając nasz uszczerbek, znaczy wybębnić sprawę przed całym światem, należało co najmniej mieć wzgląd na nasze nazwisko i pozycyę.
Mówił głosem surowym człowieka, przekonanego o swej słuszności i logice rozumowania.
Baron, zmieszany tą jego niespodziewaną argumentacyą, stał z rozwartemi ustami, nie wiedząc, co odpowiedzieć.
A Julian, czując swą przewagę, zakonkludował:
— Na szczęście, nic się jeszcze nie stało; znam chłopca, mającego się z nią ożenić; to porządny człowiek, z którym będzie się można ułożyć. Ja to biorę na siebie.
To rzekłszy, wyszedł, obawiając się zapewne przedłużenia rozmowy, szczęśliwy z ogólnego milczenia, które uważał za znak zgody.
Zaledwie drzwi się za nim zamknęły, baron, nie posiadając się ze zdumienia, trzęsąc się cały, wykrzyknął:
— Och, tego już za wiele, tego za wiele!
Ale Janina, podniósłszy oczy na osłupiałą twarz ojca, zaczęła się nagle śmiać, swym jasnym śmiechem z dawnych czasów, gdy uczestniczyła w urządzeniu jakiegoś figla.
I raz po raz powtarzała:
— Ojczulku, ojczulku, czyś słyszał, jak on to wymawiał: Dwadzieścia tysięcy franków?
A mateczka, równie skora do śmiechu, jak do łez, na wspomnienie rozwścieczonej twarzy zięcia, jego wykrzyków oburzenia i gwałtownego protestu przeciw darowaniu uwiedzionej przez niego dziewczynie majątku, nie należącego do niego — szczęśliwa przytem dobrym humorem Janiny, trzęsła się od dychawicznego śmiechu, aż łzy jej nabiegały do oczu.
Wtedy baron, ulegając zaraźliwej wesołości, również wybuchnął śmiechem i wszyscy troje bawili się, jak za dawnych dobrych czasów, wprost pokładając się od śmiechu.
Gdy się trochę uspokoili, Janina zauważyła:
— To dziwne, jak mnie to nic nie obchodzi. Uważam go teraz za człowieka obcego. Nie mogę uwierzyć, ze jestem jego żoną. Widzicie że bawię się jego... jego... brakiem delikatności...
I nie wiedząc czemu uściskali się, uśmiechnięci jeszcze i rozczuleni.
W dwa dni później, po śniadaniu, gdy Julian wyjechał właśnie konno, jakiś rosły mężczyzna, mogący liczyć dwadzieścia dwa do dwudziestu pięciu lat, w błękitnej, nowiutkiej bluzie w sztywne fałdy, o rękawach szerokich, zapiętych u przegubu ręki, z ponurą miną przeskoczył baryerę, jak gdyby tam był przyczajony od rana, prześlizgnął się wzdłuż rowu Couillar’dów, okrążył zamek i skradającym się krokiem podchodził do barona i obydwu pań, siedzących jak zwykle pod wiązem.
Zdjął kaszkiet, kłaniając się co parę kroków, z miną mocno zakłopotaną.
Gdy zbliżył się już o tyle, by go słyszano, wymamrotał:
— Sługa uniżony pana barona, pani baronowej i towarzystwa.
Gdy tamci milczeli, dodał:
— Bo to ja jestem Dezydery Lecoq.
Nazwisko to nie było jednak żadnem wyjaśnieniem, więc baron spytał:
— A czego ty chcesz?
Widząc konieczność wyłuszczenia swej sprawy, zmieszał się do reszty. Spuszczając oczy i podnosząc je naprzemian od czapki, którą miętosił w ręku, na szczyt dachu pałacowego, jąkał:
— Bo to wedle tego interesu, co mi wspomniał ksiądz proboszcz...
Zamilkł znów z obawy powiedzenia za wiele i popsucia sprawy.
Baron nie rozumiejąc, spytał:
— O jaki to interes chodzi? Bo ja nic nie wiem.
Wtedy zniżając głos, tamten oświadczył:
— No, rozchodzi się niby o tę pokojówkę... Rozalię...
Janina domyśliwszy się, wstała i z dzieckiem na ręku odeszła.
A baron rzekł:
— Zbliż się — poczem wskazał krzesło, na którem dopiero co siedziała córka.
Wieśniak usiadł natychmiast, mrucząc:
— Pan baron bardzo łaskawy.
I czekał, jak gdyby nie miał już nic do powiedzenia.
— Po długiej chwili milczenia zdecydował się nakoniec i wznosząc oczy ku błękitnemu niebu, rzekł:
— Ładną mamy pogodę. Nie bardzo się tam przyda, bo wszystko już zebrane.
I zamilkł ponownie.
Baron zniecierpliwiony, odrazu przystąpił do rzeczy, mówiąc tonem suchym:
— Więc to ty się żenisz z Rozalią.
Chłop zmieszał się odrazu, gdyż taka obcesowość nie odpowiadała jego podstępnej ostrożności normandzkiej.
Więc tonem żywszym, z odcieniem nieufności, odparł:
— To zależy; może tak, a może i nie, to zależy.
Ale baron, rozdrażniony tymi wykrętami, krzyknął:
— Do licha! odpowiadaj mi jasno! W tej sprawie przychodzisz, czy nie? Bierzesz ją, czy nie bierzesz?
Wieśniak zakłopotany, nie podnosząc oczu od swych butów, rzekł:
— Jeśli będzie tak, jak mówi ksiądz proboszcz, to ją wezmę, a jeśli tak, jak pan Julian, to jej nie chcę.
— A cóż ci to powiedział pan Julian?
— Ano, pan Julian mi powiedział, że dostanę półtora tysiąca franków, a ksiądz proboszcz mówił, że dwadzieścia tysięcy; no to za dwadzieścia tysięcy, to się niby godzę, ale za półtora, to zaś nie.
Baronowa wygodnie ulokowana w swym fotelu, na widok trwożnej niepewności wieśniaka, wybuchała raz po raz krótkim, urywanym śmiechem.
Chłop spojrzał na nią z podełba, okiem niezadowolonem, nie rozumiejąc tej wesołości, i czekał.
Baron, zirytowany tym targiem, przerwał krótko:
— Powiedziałem księdzu proboszczowi, ze dostaniesz folwark Barville na dożywocie, a potem zostanie dla dziecka. Folwark wart dwadzieścia tysięcy. Com powiedział, tego nie cofam. Więc tak, czy nie?
Chłop uśmiechnął się z miną pokorną i zadowoloną, odrazu wpadając w gadatliwość:
— Och, skoro tak, to nie odmawiam. O to mi się jeno rozchodziło. — Jak mi powiedział ksiądz proboszcz, to zgodziłem się odrazu; chciałem też zadowolnić pana barona, bo wiedziałem, że mi to wynagrodzi. Bo to przecie tak między ludźmi, jak jeden drugiemu wygodzi, to i potem się nie zapomina. Ale potem przyszedł pan Julian i znowu się nazywało, że półtora tysiąca. Tak sobie rzekłem: trza się dowiedzieć, no i przyszedłem. To nie o to, żebym nie wierzył, tylko że lepiej zawżdy mieć pewność. Między przyjaciółmi, ale ścisły rachunek. Prawda, panie baronie?...
Chcąc powstrzymać ten potok wymowy, baron spytał:
— A kiedy ślub?
Chłop raptownie spokorniał, pełen zakłopotania.
Nakoniec wybąkał wahająco:
— Bo możeby przedtem spisać małą umowę?...
Baron wybuchnął:
— Do kaduka! przecież dostaniesz ślubną intercyzę. To najlepsza umowa.
Ale chłop się upierał:
— No, ale tymczasem nie zawadziłoby spisać umowy.
Baron wstał, chcąc raz zakończyć.
— Odpowiadaj: tak, czy nie, i to natychmiast. Jeśli nie chcesz, znajdę innego kandydata.
Obawa przed współzawodnikiem odjęła chytremu normandczykowi wszelkie zastanowienie. Zgodził się, wyciągnął rękę jak po zakupnie krowy i rzekł:
— No, niech pan baron uderzy. Gałgan, kto nie dotrzymuje.
Baron uderzył, poczem zawołał:
— Ludwino!
Kucharka wysunęła głowę przez okno kuchenne.
— Proszę przynieść butelkę wina!
Trącono się kieliszkami, celem ostatecznego ubicia sprawy.
I wieśniak odszedł krokiem żwawszym, niż przyszedł.
O wizycie tej wcale nie wspomniano Julianowi. Intercyzę ślubną sporządzono potajemnie, a po ogłoszeniu zapowiedzi, pewnego poniedziałku odbył się ślub.
Za nowożeńcami jedna z sąsiadek niosła do kościoła niemowlę, jako niezawodną rękojmię szczęścia. I nikt się we wsi nie dziwił; zazdrościli tylko Dezyderemu Lecoq. — W czepku się urodził — mówili ze złośliwym uśmiechem, wolnym jednak od oburzenia.
Julian urządził straszną scenę, która skróciła pobyt teściów w Peuples. Janina żegnała ich bez zbytniego smutku, gdyż Pawełek stał się dla niej niewyczerpanem źródłem szczęścia.

Koniec tomu I.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Guy de Maupassant i tłumacza: Maria Feldmanowa.