Życie (de Maupassant, 1914)/Część pierwsza/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Guy de Maupassant
Tytuł Życie
Wydawca Kraków: S. A. Krzyżanowski Warszawa:G. Centnerszwe
Data wyd. 1914
Druk Drukarnia Literacka w Krakowie
Miejsce wyd. Kraków-Warszawa
Tłumacz Maria Feldmanowa
Tytuł orygin. Une vie
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VI.

Przed białą bramą, o wysokich filarach z cegiełek, czekała rodzina i służba. Powóz stanął i długo trwały przywitania. Mateczka płakała; Janina wzruszona otarła dwie łzy, a ojciec, rozdrażniony, chodził tam i napowrót.
Później, w czasie znoszenia bagaży, opowiadano o podróży, siedząc w salonie przy kominku. — Słowa płynęły wymowne z ust Janiny i w ciągu pół godziny wszystko zostało powiedziane, z wyjątkiem paru może szczegółów, zapomnianych w tem szybkiem sprawozdaniu.
Następnie młoda kobieta poszła rozpakować walizy. Rozalia, również głęboko wzruszona, pomagała. Gdy skończyły, złożywszy gdzie należy, suknie, bieliznę i różne drobiazgi, pokojówka odeszła, a Janina, trochę znużona, usiadła.
Zadała sobie pytanie, do czego zabierze się teraz, szukając zajęcia dla umysłu i jakiejś roboty dla rąk. Nie miała ochoty zejść do salonu, gdzie matka urządzała sobie drzemkę, więc przez chwilę myślała o przechadzce; wieś wyglądała jednak tak smutno, że już sam widok z okna przejmował ją głuchą melancholią.
I zdała sobie sprawę, że nie ma już nic do czynienia i nigdy już nie będzie miała. Całą młodość w klasztorze spędziła na zajmowaniu się przyszłością, snując marzenia. Te ustawiczne rojenia całkowicie wypełniały jej czas; nie czuła też chwil mijających. Później, zaledwie opuściła posępne mury, wśród których wykwitły jej marzenia, a już wyczekiwanie miłości zostało urzeczywistnione. Mężczyzna wyczekiwany, spotkany, pokochany i poślubiony w ciągu kilku tygodni, jak to się zdarza pod wpływem szybkich postanowień, uniósł ją w swych ramionach, nie zostawiając czasu na zastanowienie. — I oto słodka rzeczywistość pierwszych dni ma się stać rzeczywistością codzienną, zamykając podwoje wszystkim tym czarownym niepokojom i bezkresnym marzeniom o Nieznanem. Tak, nadszedł kres wyczekiwać.
Więc nic już nie pozostaje do czynienia, ni dziś, ni jutro — nigdy. Wszystko to odczuwała w tej chwili, nakształt pewnego rozczarowania, unicestwienia jej marzeń dotychczasowych.
Wstała i przycisnęła czoło do zimnej szyby. Przez chwilę patrzyła na niebo, po którem przewalały się czarne chmury, poczem zdecydowała się wyjść.
Byłażby to tasama wieś, tasama trawa, tesame drzewa, co w maju? Cóż się stało ze słonecznem weselem listkowia, zieloną poezyą trawnika, wśród którego płonęły mniszki, krwawiły maki, migotały stokrocie, a fantastyczne żółte motyle kołysały się jakby na niewidzialnych niteczkach? A to powietrze upajające, brzemienne życiem, zapachami, zapładniającymi atomami? Już go niema.
Aleje, rozmokłe ciągłymi deszczami jesieni, wydłużały się, okryte kobiercem suchych liści, w obramieniu drżących, wychudłych, niemal nagich topoli. Wątłe gałęzie chwiały się na wietrze, potrząsając resztką liści, mających się niebawem rozprószyć w przestrzeni. — I tak bez przerwy, przez cały dzień, niby deszcz ustawiczny i rozpaczliwie smutny, ostatnie te liście, całkiem już żółte, podobne do dużych, złotych monet, odrywały się, wirowały, podlatywały i spadały.
Doszła aż do gaiku. Smutek rozdzierający, jak w pokoju umierającego. Zielony wał odgraniczający i tworzący prześliczne kręte drożyny, rozprószył się po świecie. Krzewy, splątane jak koronka, rzeźbiona w drzewie, trącały się wzajem nikłemi gałązkami; a szmer opadających suchych liści, które wiatr pędził przed siebie, podrzucał, tu i owdzie zagarniał w kupki, przypominał bolesne westchnienia konającego.
Drobne ptaszyny przeskakiwały tu i owdzie, z lekkim, słabiuchnym świegotem, szukając schronienia.
Osłonięte natomiast gęstą firanką wiązów przed morską wichurą, lipa i wiąz nosiły jeszcze swe szaty letnie, z których jedna wydawała się z czerwonego aksamitu, druga z pomarańczowego jedwabiu, pomalowane przez pierwszy przymrozek, zależnie od swych soków.
Janina chodziła tam i napowrót po alei mateczki, wzdłuż folwarku Couillardów. Jakiś ciężar zdawał się ją przytłaczać, niby przeczucie długiej nudy jednostajnego życia, jakie się dla niej rozpoczynało.
Później usiadła na skarpie, gdzie Julian po raz pierwszy mówił jej o miłości; i tak pozostała, zadumana, prawie bez myśli, do cna wyczerpana, mając chęć położyć się, zasnąć, by uciec od smutku tego dnia.
Nagle zobaczyła mewę, wichrem gnaną ku niebu, i przypomniała sobie orła, którego widziała tam daleko, na Korsyce, w ponurej dolinie Ota. Serce jej zadrżało gwałtownie tem wzruszeniem, jakiem nas przejmują wspomnienia rzeczy dobrych a dokonanych; i nagle ujrzała przed sobą wyspę promienną o dzikich woniach, słońcu, w którem dojrzewają pomarańcze i cytryny, górach o różowych wierzchołkach, lazurowych zatokach i parowach, którymi toczą się rwące strumienie.
A na to wspomnienie, zimny i twardy krajobraz ojczysty, z żałobną zawieją liści i szaremi chmurami, wleczonemi przez wiatr, przejął ją smutkiem tak szarpiącym, że wróciła do domu, by nie wybuchnąć łkaniem.
Mateczka, skulona przed kominkiem, drzemała, przywykła do melancholii tych dni, wcale jej już nie odczuwając. Ojciec z Julianem wyszli na przechadzką i rozmawiali o interesach. — A noc zapadała, siejąc ponure cienie w obszernym salonie, rozjaśnionym jedynie refleksami ognia na kominku.
Przez okna można było jeszcze w świetle zmierzchu rozróżnić brudny krajobraz jesienny i niebo szarawe, jakby również okryte było błotem.
Niebawem wszedł baron, a za nim Julian; zaledwie przekroczyli próg mrocznego salonu, baron zadzwonił, wołając:
— Światła, szybko! smutno tu po ciemku.
I zajął miejsce przed kominkiem. Gdy przemoczone jego buty parowały w pobliżu płomienia, a błoto, obsychając na podeszwach, kruszyło się i odpadało, on zacierając wesoło ręce, rzekł:
— Zdaje mi sią, że chwyci mróz; niebo rozjaśnia się od północy, a mamy dziś pełnię; mrozik będzie siarczysty tej nocy.
Następnie zwrócił się do córki:
— I cóż, mała, czy się cieszysz, że wróciłaś do kraju, do domu, do swych starych? To proste zapytanie wstrząsnęło nią do głębi.
Rzuciła się w objęcia ojca, z oczyma pełnem i łez, ściskając go nerwowo, jakby prosić chciała o przebaczenie; gdyż mimo serdecznych wysiłków, smutną się czuła do cna. Przypominała sobie, z jaką radością myślała o powrocie do rodziców i dziwiła się temu chłodowi, paraliżującemu jej uczucia. A może, myśląc długo z oddali o ludziach kochanych, a odzwyczaiwszy się od ciągłego z nimi obcowania, w pierwszej chwili odczuwa się jakby pewnego rodzaju stagnacyę uczuciową, zanim życie wspólne znów odnowi kontakt wzajemny.
Obiad się dłużył; wcale nie rozmawiano. Julian zapomniał niejako o żonie.
Gdy przeszli do salonu, Janinę, siedzącą naprzeciw mateczki, która zasnęła na dobre, również zmorzyło ciepło kominka; a zbudzona na chwilę dysputą mężczyzn, zadała sobie pytanie, usiłując otrząsnąć senność, czy i ona popadnie w ten smutny letarg przyzwyczajeń, którego nic przerwać nie zdoła.
Ogień na kominku, miękki i różowy w świetle dziennem, stawał się żywy, jasny, trzeszczący. Nagłą światłością zalewał raz w raz zczerniałe obicia foteli, podłużne refleksy rzucając na lisa i bociana, na melancholijną czaplę, na konika i mrówkę.
Baron zbliżył się z uśmiechem i wyciągając rozwarte palce ku rozpalonym głowniom, rzekł: Ach tak, dobrze się dziś pali. A mróz na dworze, moje dzieci, mróz porządny.
I kładąc rękę na ramieniu Janiny, wskazał na ogień:
— Spójrz, córeczko, oto, co na świecie najlepszego: ognisko, ognisko w kręgu rodziny. Nic się z tem równać nie może. Możeby się już jednak położyć? Musicie być zmęczeni po podróży?
Znalazłszy się w swym pokoju, młoda kobieta zapytywała się w duchu, jakim sposobem powtórny powrót do tej samej miejscowości, którą zdawała się kochać, może być tak różny od pierwszego. Czemu czuje się dziś tak udręczoną, czemu ten dom, ten kraj ukochany wszystko, dotychczas tak drogie jej sercu, dziś wydaje się jej rozdzierająco smutnem?
Nagle spojrzenie jej padło na zegar. Pszczółka fruwała ciągle od prawej ku lewej, od lewej ku prawej stronie, tymsamym ruchem szybkim a nieustannym, ponad różowymi kwiatkami. Nagle Janina doznała głębokiego wstrząsu, do łez wzruszona tym drobnym mechanizmem, zdającym się żyć, śpiewającym jej godziny żyia i drgającym jak pierś.
Istotnie, mniej była wzruszoną, witając ojca i matkę. W sercu ludzkiem kryją się tajemnice, nieprzystępne rozumowaniu.
Po raz pierwszy od ślubu spała sama w łóżku, gdyż Julian, pod pozorem zmęczenia, zajął inny pokój. Ułożyli się zresztą, że każde z nich będzie miało własny pokój.
Długo nie mogła zasnąć, zdziwiona, że nie czuje obok siebie drugiego ciała, odzwyczajona spać sama i rozdrażniona zaciekłym wichrem północnym, raz wraz przypuszczającym atak do dachu.
Rano zbudziła ją jasność ogromna, krwią zalewająca jej posłanie, a szyby okien, całkowicie porysowane szronem, były czerwone, jak gdyby cały horyzont płonął.
Okrywszy się długim penioarem, podbiegła do okna i otworzyła je.
Powiew lodowaty, zdrowy i kłujący, wdarł się do pokoju, smagając jej skórę i wyciskając łzy; a na niebie purpurowem duża kuła słoneczna, jasno-czerwona i odęta jak twarz pijaka, ukazała się z poza drzew. Ziemia, okryta białym szronem, twarda teraz i sucha, dzwoniła pod stopami wieśniaków. W ciągu jednej nocy wszystkie, strojne jeszcze gałęzie topól, postradały swą szatę, a w głębi, za wydmą, wyłoniła się zielonawa linia fal, poprzecinana białemi smugami.
Wiąz i lipa szybko się obnażały pod atakami wichury. Za każdym jej lodowatym powiewem, tumany liści, rozluźnionych nagłym mrozem, ulatywały z wiatrem jak gromady ptasząt.
Janina się ubrała, wyszła, i aby coś robić, postanowiła odwiedzić dzierżawców.
Martinowie podnieśli ręce ze zdumienia, a pani ucałowała ją w policzki, poczem zmuszono ją do wypicia kieliszeczka nalewki z pestek. Następnie poszła do drugiego folwarku. Couillardowie podnieśli ręce ze zdumienia, a pani musnęła ją w uszy, i znów trzeba było przełknąć kieliszeczek soku z czarnych porzeczek.
A potem wróciła na śniadanie.
Dzień upływał tak samo jak poprzedni, tylko ze zamiast wilgoci, chwycił mróz. A dalsze dni tygodnia podobne były do tych dwóch, zaś wszystkie tygodnie miesiąca były takie same jak pierwszy.
Powoli jednak słabnął w niej żal za krajami dalekimi. Przyzwyczajenie kładło na życie warstwę rezygnacyi, podobnej do wapnistego osadu, jakim okrywają się przedmioty, przez długi czas pozostawione w wodzie. I pewne zainteresowanie dla tysiącznych błahostek życia codziennego, dla zajęć zwykłych, przeciętnych, regularnych, odradzało się w jej sercu. A równocześnie rozwijała się w niej melancholijna zaduma, nieokreślone rozczarowanie życiem. Co powinna była uczynić? Czego pragnęła? Nie wiedziała. Nie trawiła jej żadna potrzeba światowa, ani żądza przyjemności, ani nawet pragnienie przyjemności dostępnych; bo i jakich? Podobnie jak stare fotele w salonie, wyblakłe pod wpływem czasu, wszystko powoli odbarwiało się w jej oczach, zacierało, przybierając odcień blady, żałobny.
Stosunek z Julianem całkowitej uległ zmianie. Wydawał się zupełnie innym od powrotu z tej podróży poślubnej, jak aktor, po odegraniu roli, wracający do zwykłego trybu życia. — Prawie się nią nie zajmował, prawie że z nią nawet nie mówił; wszelki ślad miłości zniknął nagle doszczętnie, a rzadko się też zdarzało, by na noc wchodził do jej pokoju.
Objął zarząd majątku, domu, przeglądał rachunki, dręczył chłopów, zmniejszał wydatki, a przybrawszy sam maniery wiejskiego szlachcica, utracił elegancyę i szyk z czasów narzeczeństwa.
Nie rozstawał się już ze starą aksamitną kurtką myśliwską, o mosiężnych guzikach, wynalezioną wśród starej garderoby kawalerskiej, a całkowicie pokrytą plamami, i ulegając coraz bardziej zaniedbaniu ludzi, nie potrzebujących się już podobać, zaprzestał się golić, a broda długa, źle strzyżona, szpeciła go niesłychanie. Nie pielęgnował też rąk, a po każdym posiłku wychylał cztery lub pięć koniaków.
Gdy Janina spróbowała delikatnych wymówek, odpowiedział jej tak opryskliwie: — Czy ty mi dasz pokój? — że nie miała już odwagi do czynienia jakichkolwiek uwag.
Zresztą pogodziła się z temi zmianami w sposób, który ją samą dziwił. — Stał się dla niej człowiekiem obcym, którego dusza i serce pozostały dla niej zamknięte. Często o tem myślała, zadając sobie pytanie, jak to się stało, że spotkawszy się, pokochawszy, połączywszy w porywie uczucia, nagle stali się niemal obcy dla siebie, jak gdyby nigdy nie byli dzielili łożnicy małżeńskiej.
I dlaczego ona nie cierpi więcej z powodu tego opuszczenia? Takiem — że jest życie? Czy się pomylili? I nic już dla niej niema w przyszłości?
Gdyby Julian pozostał był piękny, staranny, elegancki, czarujący, może cierpiałaby więcej?

Postanowiono, że po Nowym Roku młodzi zostaną sami, a ojciec i mateczka wrócą na parę miesięcy do swego domu w Rouen. Młode małżeństwo tej zimy wcale nie wyjedzie z Peuples, by się ostatecznie urządzić, przyzwyczaić i pokochać miejscowość, gdzie mieli spędzić życie. Mieli zresztą paru sąsiadów, którym Julian miał przedstawić żonę. Rodzinom Briseville, Coutelier i Fourville.
Nie mogli jednak składać jeszcze wizyt, gdyż dotąd niepodobna było dostać malarza, by zmienił herby karocy.
Baron odstąpił bowiem zięciowi karetę familijną, lecz Julian nie byłby się za nic w świecie pokazał na zamkach sąsiednich przed umieszczeniem obok tarczy herbowej Lepertuisów des Vauds, tarczy Lamare’ów.
Tymczasem w całej okolicy jeden tylko człowiek był specyalistą w ozdobach heraldycznych, a był nim malarz Bolbec, przezwany Bataille, wzywany kolejno na wszystkie zamczyska normandzkie dla umieszczania cennych ornamentów na drzwiczkach powozów.
Nakoniec, pewnego grudniowego poranku, ujrzano człowieka, który, otworzywszy bramę, prosto zmierzał do zamku. Na plecach niósł pudełko. Był to Bataille.
Wprowadzono go do sali i ugoszczono, jak pana, gdyż jego zawód, ciągłe ocieranie się o całą arystokracyę prowincyi, znajomość heraldyki, uświęconych godeł, uczyniła z niego samego rodzaj żywej tarczy herbowej, której szlachta ściskała ręce.
Przyniesiono też ołówek i papier i gdy Bataille się posilał, baron z Julianem szkicowali swe tarcze. Baronowa mocno podniecona, ilekroć chodziło o te rzeczy, udzielała swych rad, a nawet Janina brała udział w rozmowie, jak gdyby się w niej nagle rozbudziło tajemnicze jakieś zainteresowanie.
Bataille, zajęty śniadaniem, wyrażał jednak swe zdanie, brał chwilami ołówek, szkicował projekt, cytował przykłady, opisywał pańskie karoce całego kraju, zdając się wnosić z sobą, swym umysłem, swym głosem nawet, pewną atmosferą wielkopańską.
Był to drobny człowieczek o siwych, krótko strzyżonych włosach, rękach pożyłkowanych farbami, przepojony zapachem drzewa. Kiedyś — mówiono — miał brzydką sprawę, z powodu wykroczenia przeciw moralności, lecz ogólny szacunek wszystkich utytułowanych rodów dawno już zmazał z niego tę plamę.
Po spożytem śniadaniu zaprowadzono go do wozowni i usunięto ceratę, okrywającą karocę familijną. Bataille oglądał ją uważnie, z wielką powagą wypowiedział się co do rozmiarów projektowanego rysunku i po ponownej wymianie zdań zabrał się do roboty.
Pomimo zimna, baronowa kazała sobie przynieść krzesło, by przyglądać się jego robocie; następnie zażądała fajerki pod zlodowaciałe nogi i rozpoczęła długą pogawędką z malarzem, wypytując go o rozmaite nieznane jej skoligacenia, o świeże wypadki śmierci i narodzin, wzbogacając swe drzewo genealogiczne, żyjące w jej pamięci.
Julian został obok teściowej, okrakiem usadowiwszy się na krześle. Palił fajkę, pluł na ziemię, słuchając i przyglądając się zabarwianiu swego szlachectwa.
Niebawem stary Szymon, przechodząc z rydlem do ogrodu warzywnego, również przystanął, by się pogapić na robotę, a ponieważ wieść o przybyciu Bataille’a dosięgła już obydwa folwarki, obydwie dzierżawczynie nie omieszkały stawić się również na zamku.
Stojąc po obu stronach baronowej, zachwycały się, powtarzając:
— A jednak to trzeba głowy, by powymyślać takie wykrętasy.
Tarcze na drzwiczkach nie mogły być wykończone aż nazajutrz o godzinie jedenastej. Wszyscy się zgromadzili i wyciągnięto karetę na podworze, by lepiej módz oglądać.
Efekt był znakomity. Bataille, obsypany pochwałami, odszedł z pudełkiem na plecach. — A baron i żona, Janina i Julian zgodnie doszli do przekonania, że malarz ma wybitne zdolności i w warunkach korzystniejszych byłby niezawodnie został wielkim artystą.
Jednakowoż ze względów oszczędnościowych Julian wprowadził pewne reformy, które pociągnęły za sobą dalsze zmiany.
Dawny furman został ogrodnikiem, gdyż wicehrabia sam miał odtąd powozić, konie zaś cugowe sprzedano, by zaoszczędzić na paszy.
Potrzeba jednak było kogoś do trzymania koni, gdy państwo wysiedli, więc obowiązek ten powierzono małemu pastuchowi, Maryuszowi.
Nakoniec, aby jednak mieć konie do wyjazdu, Julian uzupełnił kontrakt z dzierżawcami specyalną klauzulą, na mocy której każdy z nich miał raz miesięcznie, podług daty określonej, stawiać do dyspozycyi jednego konia, za co znów zwolniono ich od dostarczania drobiu.
Przyprowadzili tedy Couillardowie wielką klacz gniadą, a Martinowie małego siwka o długiej sierści; a Maryusz, ginąc zupełnie w starej liberyi ojca Szymona, zajechał tym ekwipażem przed taras zamkowy.
Julian wyświeżony, ściśnięty w pasie, odzyskał nieco ze swej dawnej elegancyi, lecz długa broda nadawała mu mimo wszystko wygląd pospolity.
Oglądał zaprzęg, powóz i małego furmana i uznał, że wszystko jest w porządku, gdyż jego obchodziły jedynie odświeżone tarcze herbowe.
Baronowa, wsparta na ramieniu męża, z trudem weszła na stopień karocy i usiadła, wsparta o poduszki. Po niej wyszła Janina. Zaśmiała się na widok tak sparzonych koni, twierdząc, że siwek jest zapewne wnukiem gniadej; następnie zobaczywszy Maryusza, z twarzą zasłoniętą ogromnym kapeluszem z kokardą, że zaledwie nos wysuwał się na widownię, z rękami ginącemi w głębiach rękawów i nogami oplątanemi niby spódnicą połami liberyi, gdy stopy, szłapiąc w dużych buciskach, wyłaziły z dziurawych pończoch; gdy zobaczyła, jak chcąc spójrzeć, musiał wstrząsać głową, by kapelusz zsunąć na tylną część głowy, a za każdym krokiem podnosił omotane liberyą kolana, jakby chodziło o przeskoczenie rzeki, przyczem rzucał się jak ślepy, chcąc spełnić rozkazy, cały zaplątany w ogromnej liberyi — na widok ten wybuchnęła śmiechem niepowstrzymanym, śmiechem bez końca.
Baron się odwrócił, spojrzał na obałuszonego chłopca i ulegając zaraźliwemu śmiechowi, krztusząc sią, wskazał go żonie.
— S... spójrz, pr... pr... o... szę, spójrz na Ma... a... ryu... sza! Toż śmieszny! Boże, jakiż on prze... prze... śmieszny.
Baronowa, przechyliwszy się przez drzwiczki, spojrzała na niego i dostała tak spazmatycznego ataku śmiechu, że cała kareta podskakiwała na sprężynach, jak na wyboistej drodze.
Wtedy Julian, blady na twarzy, spytał:
— Z czegóż się tak śmiejecie? Chybaście powaryowali!
Janina, wstrząsana gwałtownym śmiechem, nie mogąc się uspokoić, usiadła na schodku tarasu. Baron poszedł za jej przykładem, a konwulsyjne kichania i gdakliwy śmiech w karecie świadczyły, ze baronowa się dusi. Nagle surdut Maryusza zaczął dygotać. Widocznie zrozumiał, o co chodzi i zaczął się śmiać na całe gardło pod swoją czapicą.
Julian rozwścieczony rzucił się ku niemu, potężnym policzkiem oddzielił głowę wyrostka od kapelusza, który pofrunął na trawnik, a zwróciwszy się do teścia, głosem drżącym od gniewu wybełkotał:
— Zdaje mi się, że niema tu powodu do śmiechu. Nie bylibyśmy do tego doszli, gdybyście nie byli roztrwonili, przejedli swej fortuny. Kto winien, żeście zrujnowani?
Cała wesołość zlodowaciała, zamarła w okamgnieniu. Nikt nie rzekł słowa. Janina bliska płaczu, w milczeniu usiadła obok matki. Baron osłupiały siadł naprzeciwko kobiet, a Julian zajął miejsce na koźle, wciągnąwszy płaczącego chłopca o spuchniętym policzku.
Droga była smutna i wydawała się długą. W karecie panowało milczenie. Wszyscy troje, zgnębieni i wytrąceni z równowagi, nie chcieli wyznać przed sobą, o czem myślą. Czuli jednak dobrze, że nie mogliby mówić o czem innem, opętani jedną myślą bolesną; woleli więc milczeć w smutku pogrążeni, niż dotykać tej smutnej sprawy.
Konie niedobrane, biegnąc nierównym kłusem, ciągnęły karetę wzdłuż podwórzy folwarcznych, a czarne kury, spłoszone turkotem, uciekały i kryły się po płotach; tu i owdzie pies wyskoczył z budy i wyjąc, gonił za powozem, by po chwili zawrócić ze zjeżoną sierścią i szczeknąć jeszcze kilkakrotnie za jadącymi. Chłopiec w zabłoconych sabotach, zmierzając kędyś długimi, niedbałymi krokami, z rękami w kieszeniach błękitnej bluzy, wzdętej przez wiatr, cofnął się na bok przed karetą, niezgrabnie ściągając czapkę i odsłaniając włosy przylizane, przylepione do czaszki.
A między jednym folwarkiem a drugim rozpościerały się płaszczyzny, w dal biegnące.
Nareszcie dojechali do wielkiej alei jodłowej, łączącej się z gościńcem. W głębokich, błotnistych śladach kół pochylała się kareta, okrzyki lęku wyrywając z ust mateczki. U końca alei widniała biała brama; Maryusz zeskoczył z kozła, by ją otworzyć, poczem okrążywszy ogromny kolisty gazon, kareta zajechała przed wysoki, duży, posępny budynek o zapuszczonych okiennicach.
Nagle rozwarły się drzwi środkowe i stary, reumatyczny służący w czerwonym kaftanie, czarno prążkowanym i zakrywającym częściowo fartuch codzienny, drobnymi, krzywymi krokami począł zstępować ze schodów werandy. — Poprosił o nazwiska i wprowadził gości do obszernego salonu, gdzie z trudem zdołał podnieść stale zapuszczone żaluzye. Meble były okryte pokrowcami, zegar i kandelabry osłonięte białem płótnem, a powietrze wilgotne, cuchnące pleśnią, mrożące, zdawało się wnikać smutkiem w płuca, serce i skórę.
Usiedli i czekali. Kroki, dochodzące z górnego korytarza, świadczyły o ruchu niezwykłym. To kasztelaństwo, niespodzianą wizytą zaskoczeni, przebierali się czemprędzej. — Trwało to długo. Kilkakrotnie rozlegał się odgłos dzwonka. Ktoś schodził z piętra i znów wracał.
Baronowa, nieprzyzwyczajona do przejmującego chłodu, kichała raz po raz. Julian przebiegał salon wzdłuż i wszerz. Janina, posępna, siedziała obok matki, a baron, wsparty plecami o marmur kominka, stał, z oczyma wbitemi w ziemię.
Nareszcie rozwarły się jedne z wysokich podwoi i ukazali się wicehrabiostwo de Briseville. Oboje drobnego wzrostu, chudawi, podrygujący, o wieku nieokreślonym, ceremonialni i zakłopotani. — Ona w sukni jedwabnej w kwiaty, w staroświeckim czepeczku ze wstążkami, mówiła szybko głosem cierpkawym.
Małżonek, w obcisłym, salonowym surducie, kłaniał się, zginając kolana. Jego nos, oczy, zęby obnażone z dziąseł, włosy jakby wywoskowane i piękny strój odświętny, błyszczały jak rzeczy, będące w dużem poszanowaniu.
Po powitaniach i wymianie komplimentów, nikt nie miał nic do powiedzenia. Gratulowano sobie wzajem, bez powodu. Niewątpliwie zawiążą się miłe stosunki sąsiedzkie. Takie odwiedziny, to przecież prawdziwa przyjemność, gdy się stale mieszka na wsi.
A lodowata atmosfera salonu, wnikając do szpiku kości, chrypką kładła się na gardła. Baronowa, kichając bezustannie, zaczęła też kaszleć. Wobec tego baron dał hasło do pożegnania.
Briseville’owie nalegali:
— Jakto? Tak szybko? Chociaż chwileczkę jeszcze. Prosimy.
Janina jednak wstała, mimo znaków Juliana, uważającego wizytę za nazbyt krótką. Chciano zadzwonić na służącego, by kazał zajechać. Okazało się jednak, że dzwonek zepsuty. Gospodarz pospieszył sam, lecz niebawem wrócił z wiadomością, że konie odprzężono i wzięto do stajni.
Trzeba więc było czekać. Każdy silił się na jakiś frazes, czy słów kilka. Mówiono o dżdżystej zimie. — Janina z bezwiednym dreszczem trwogi spytała, co też wicehrabiostwo mogą tak całkiem sami robić przez cały rok. Briseville’ów zdziwiło to pytanie; byli bowiem ustawicznie zajęci rozległą korespondencyą z arystokratyczną koligacyą, rozsianą po całym kraju, przytem spędzali czas na drobiazgowych — zajęciach, ceremonialni wobec siebie jak obcy, rozmawiając i majestatycznie o największych błahostkach.
I pod zczerniałym, wysokim plafonem ogromnego, niezamieszkałego salonu, opakowanego w pokrowce, ten mąż i żona, tacy drobni, tacy czyściutcy, tacy poprawni, czynili na Janinie wrażenie konserwów szlacheckich.
Nareszcie zajechała kareta, zaprzężona w dwa nierówne koniki. Maryusz natomiast zniknął. Sądził widocznie, ze będzie wolny do wieczora i chciał się przejść po wsi.
Julian wściekły poprosił, by go pieszo wyprawiono do domu i po długich pożegnaniach goście ruszyli z powrotem.
Zaledwie zatrzaśnięto drzwiczki karety, Janina i baron, mimo zgnębienia po brutalnej scenie Juliana, zaczęli się śmiać, naśladując gesta i ton Briseville’ów. Baron naśladował męża, Janina żonę; lecz baronowa, zadraśnięta ich brakiem szacunku, zauważyła:
— Nie macie się z czego śmiać; to ludzie bardzo „comme il faut“, skoligaceni z najwyższymi rodami.
Zamilkli, by nie drażnić mateczki, lecz od czasu do czasu ojciec z córką, zamieniwszy spojrzenia, rozpoczynali od nowa.
On kłaniał się ceremonialnie i tonem uroczystym wygłaszał:
— Zamek w Peuples musi być zapewne bardzo zimny, skutkiem wichrów morskich, co dnia go nawiedzających?
Ona przybrała minę przesadnie namaszczoną i krygując się, przytem lekko wzruszając głową, jak kaczka podczas kąpieli, rzekła:
— Och, proszę pana, ja przez cały rok mam tu dość zajęcia. Przytem mamy tylu krewnych, z którymi utrzymujemy korespondencyę. A pan de Briseville na mnie zwala wszystkie obowiązki, bo on zajmuje się z księdzem Pelle badaniami naukowemi. Pracują nad historyą religii w Normandyi.
Baronowa uśmiechnęła się, naw pół rozbawioną, naw pół dotknięta, powtarzając:
— Nie należy tak wyśmiewać ludzi naszej sfery.
Nagle powóz przystanął; rozległ się głos Juliana, przywołującego kogoś. — Janina i baron przechylili się ku drzwiczkom i zobaczyli stworzenie dziwne, zdające się ku nim toczyć. Nogi mając oplątane fruwającemi połam liberyi, w kapeluszu bezustannie opadającym na nos, wymachując rękawami jak skrzydłami wiatraku, brodząc po kałużach, to znów przeskakując je zapamiętale, potykając się o każdy kamień, trzepocząc się, skacząc, cały okryty błotem, Maryusz co sił biegł za karetą.
Julian przechylił się, grzmotnął go w kark, wciągnął na kozioł i puszczając cugle, pięściami począł walić go w kapelusz, który opadł aż do ramion wyrostka, za każdem uderzeniem odbrzmiewając jak bęben. Chłopak wył, próbował uciec, zeskoczyć, lecz pan jego, przytrzymując go jedną ręką, drugą nie przestawał okładać.
Janina przerażona mamrotała:
— Tatusiu... och! tatusiu!...
A baronowa, nie posiadając się z oburzenia, cisnęła ramię męża:
— Jakóbie, nie pozwalajże!
Wtedy baron gwałtownie spuścił okienko i chwytając zięcia za rękaw, głosem drżącym z gniewu rzucił:
— Czy rychło skończysz bić to dziecko?
Julian, zdumiony tą interwencyą, odparł:
— Alboż nie widzicie, w jakim stanie jest liberya tego gałgana?
Lecz baron, wsuwając głowę między obydwu, burknął:
— Wszystko jedno! nie można być do tego stopnia brutalnym.
Julian ponownie się zaperzył:
— Proszę się nie mieszać do moich spraw i zostawić mnie w spokoju!
Znów podniósł rękę, lecz teść chwycił ją nagle i odparł z taką siłą, że uderzyła o siedzenie, przyczem podniesionym głosem krzyknął:
— Jeśli nie przestaniesz, wysiadam i już ja sobie dam rady!
Wicehrabia uspokoił się w okamgnieniu i w milczeniu wzruszając ramionami, podciął konie, które kłusem pomknęły dalej.
Obydwie kobiety siedziały znieruchomiałe, pobladłe; wyraźnie słychać było ciężkie uderzenia serca baronowej.
Przy obiedzie Julian był uprzejmiejszy, niż zwykle, jak gdyby nic nie było zaszło. Janina, ojciec i pani Adelajda, dzięki pogodnej swej dobroci skłonni do zapominania, rozczuleni jego miłym humorem, poddali się wesołości z błogiem uczuciem rekonwalescentów; a gdy Janina znów wróciła do Briseville’ów, mąż zaczął również z nich żartować, szybko jednak dodał:
— Wszystko jedno; robią jednak wrażenie arystokratów.
Dalszych wizyt nie składano, gdyż każdy obawiał się wskrzeszenia sprawy Maryusza. Postanowiono tylko rozesłać sąsiadom powinszowania noworoczne i wyrazić nadzieję odwiedzenia ich w pierwsze ciepłe dni wiosenne.
Nadeszło Boże Narodzenie. Na obiedzie był proboszcz i mer z żoną. Zaproszono ich następnie na Nowy Rok. Było to jedyne urozmaicenie monotonii dni bieżących.
Ojciec i mateczka mieli wyjechać z Peuples dziewiątego stycznia; Janina pragnęła ich zatrzymać, lecz Julian wcale jej nie popierał, a wobec coraz to większej oziębłości zięcia, baron sprowadził z Rouen dyliżans pocztowy.
W wigilię wyjazdu, gdy rzeczy były już spakowane, baron i Janina, korzystając z jasnego, mroźnego dnia, postanowili pójść do Yport, gdzie nie byli od powrotu młodych z Korsyki.
Przebyli lasek, który przebiegała w dzień ślubu, przytulona do tego, którego towarzyszką stać się miała na zawsze, lasek, w którym przyjmowała pierwszą jego pieszczotę, pierwszego zaznała dreszczu, przeczuwając tę miłość zmysłową, która miała się jej objawić dopiero w dzikiej dolinie Ota, w pobliżu źródła, przy którem pili, mieszając pocałunki.
Ani liści, ani pnączy — nic, prócz szelestu konarów i tego suchego szmeru, jaki zimową porą wydają ogołocone zarośla.
Weszli do wioszczyny. Uliczki puste, ciche, przepojone wonią morza, morszczyzny i ryb. — Duże, zczerniałe sieci ciągle suszyły się wsparte przed drzwiami, lub rozłożone na kamykach. Morze szare i zimne, ze swą wieczyście huczącą pianą, zaczęło odpływać ku Fécamp, odsłaniając zielonawe skały. A wzdłuż wybrzeża, duże łodzie, przewrócone dnem do góry, robiły wrażenie ogromnych nieżywych ryb. Wieczór zapadał, a rybacy schodzili się grupkami, krocząc ciężko w swych wielkich buciskach, okręciwszy szyje wełnianymi szalami, w jednej ręce niosąc litr wódki, w drugiej latarkę. Długo krążyli koło przechylonych łodzi; z normandzką powolnością układali swe sieci, boje, bochen chleba, garnek masła, kieliszek i flaszkę gorzałki. — Następnie spychali łodzie, zgrzytające po kamieniach, które, przecinając pianę, wznosiły się na fali, chybotały przez chwil parę, poczem rozpiąwszy brunatne żagle, znikały w mroku nocy z małem światełkiem, zatkniętem na szczycie masztu.
A rosłe żony majtków, których twarde kadłuby wyraziście się rysowały pod krótkiemi spódniczkami, zaczekawszy na wybrzeżu aż do odpłynięcia wszystkich rybaków, wracały do wsi uśpionej, krzykliwymi swymi głosami zakłócając ciężki sen ciemnych uliczek.
Baron i Janina znieruchomieli, odprowadzali spojrzeniem oddalające się cienie tych ludzi, co noc narażających życie, by nie umrzeć z głodu, a tak biednych, że nigdy nie jadali mięsa.
Baron, porwany widokiem oceanu, szepnął:
— Straszne i piękne zarazem. Jakżeż wspaniałe jest to morze, otoczone mrokiem, mające w swej mocy tyle istnień, narażonych na niebezpieczeństwo! Nieprawdaż, Janinko?
Z lodowatym uśmiechem odparła:
— Nie może się równać ze Śródziemnem.
Ojciec się oburzył:
— Śródziemne! z oliwy i cukrzonej wody, błękitne pomyje w cebrzyku. Spójrz na to morze, jakie jest groźne ze swemi grzywami fal! I pomyśl o wszystkich tych ludziach, co wypłynęli w mrok i których już nie widać.
Janina westchnęła:
— Tak, to prawda.
Ale słowo: „Śródziemne“, bezwiednie wybiegłszy jej na usta, znów ją ukłuło w serce, przerzucając myśl ku krainie dalekiej, kędy błąkały się jej marzenia.
Zamiast wracać laskiem, ojciec i córka wyszli na gościniec i zwolnionym krokiem wspinali się pod górę. Wcale nie mówili, odczuwając już smutek bliskiego rozstania.
Tu i owdzie zalatywał ich od budynków folwarcznych zapach jabłek, ów zapach silny świeżego jabłecznika, zdający się w tej porze roku unosić nad całą Normandyą, lub też tłusta woń stajen, miły, ciepły odór, jaki wydziela obora krowia. Oświetlone okienko w głębi podwórza wskazywało dom mieszkalny.
A Janina miała wrażenie, że dusza jej się rozszerza, pojmuje rzeczy niewidzialne; a owe drobne światełka, rozprószone wśród pól, dały jej nagle żywe odczucie osamotnienia wszystkich istot, które wszystko oddziela, wszystko rozłącza, wszystko oddala od tego, coby mogły kochać.
I głosem zrezygnowanym rzekła:
— Życie nie zawsze jest wesołe.
Baron westchnął:
— Trudno, dziecinko; my na to nie poradzimy.
A nazajutrz, po wyjeździe ojca i mateczki, Janina i Julian zostali sami.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Guy de Maupassant i tłumacza: Maria Feldmanowa.