Życie (de Maupassant, 1914)/Część druga/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Guy de Maupassant
Tytuł Życie
Wydawca Kraków: S. A. Krzyżanowski Warszawa:G. Centnerszwe
Data wyd. 1914
Druk Drukarnia Literacka w Krakowie
Miejsce wyd. Kraków-Warszawa
Tłumacz Maria Feldmanowa
Tytuł orygin. Une vie
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


V.

W dwie godziny później bryczka zatrzymała się przed murowanym domkiem, stojącym wśród sadu, pełnego młodych grusz na tykach, tuż przy gościńcu.
Cztery altanki, obrosłe wiciokrzewem i powojem, tworzyły cztery rogi tego ogrodu, podzielonego na drobne grzędy jarzynowe, poprzedzielane ścieżynami, wzdłuż których rosły drzewa owocowe.
Żywopłot bardzo wysoki okalał tę posiadłość, oddzieloną polem od folwarku sąsiedniego. Nieopodal, o jakie sto kroków od gościńca, wznosiła się kuźnia. Inne najbliższe zabudowania leżały w odległości kilometra.
Najbliższy krajobraz przedstawiał równinę Caux, całkowicie zasianą folwarkami, odgraniczonymi od siebie podwójnymi rzędami drzew.
Zaraz po przybyciu chciała Janina się położyć, lecz Rozalia nie pozwoliła, obawiając się, że znów popadnie w swe rozpamiętywania.
Przybył już stolarz z Goderville, więc nie czekając na ostatnią furę, zabrali się do ustawiania mebli już przywiezionych. Była to robota znaczna, wymagająca długiego namysłu i rozważnej narady.
Po upływie godziny ukazał się w bramie ostatni ładunek mebli, które musiano wnosić wśród deszczu.
Koło wieczora dom przedstawiał najwyższy bezład, cały zapchany rzeczami, porzuconemi gdzie się dało; a Janina, znużona całodzienną robotą, zasnęła natychmiast, skoro tylko znalazła się w łóżku.
W ciągu dni następnych nie miała czasu się roztkliwiać, obarczona mnóstwem zajęć. Doznawała nawet pewnej przyjemności upiększając swe nowe mieszkanie, gdyż ani na chwilę nie opuszczała jej myśl o powrocie syna. Obicia ścienne z dawnego jej pokoju zdobiły teraz jadalnię, służącą równocześnie za salon; a z szczególną starannością urządziła jeden z dwóch pokoi na piętrze, nazywając go w myśli „pokojem Kurczaka“.
Sama zajęła sąsiedni, a Rozalia zamieszkała na drugiem piąterku, koło strychu.
Domek starannie urządzony, był bardzo miły, i Janinie podobało się tu z początku, jakkolwiek odczuwała pewien brak, nie zdając sobie sprawy, czego jej właściwie brakuje.
Pewnego dnia dependent notaryusza z Fécamp przywiózł jej trzy tysiące sześćset franków za meble pozostawione w Peuples, a ocenione przez tapicera; przebiegł ją dreszcz radosny na widok pieniędzy, a po odjeździe urzędnika włożyła kapelusz i ruszyła do Goderville, by co prędzej posłać Pawłowi tę kwotę nieoczekiwaną.
Tymczasem na gościńcu spotkała Rozalię, wracającą z targu. Zobaczywszy niespodzianie swą panią, Rozalia odrazu powzięła podejrzenie, nie odgadując jednak, o co chodzi; gdy dowiedziała się prawdy, bo Janina nie potrafiłaby przed nią nic ukryć, postawiła, kosz z towarami na ziemi, by swobodnie dać upust swemu oburzeniu.
I zaczęła krzyczeć, podparłszy się pod boki; następnie wzięła kosz do lewej ręki, prawe ramię podała swej pani, i wciąż jeszcze wściekła, skierowała się z nią ku domowi.
Zaledwie wróciły, służąca zażądała zwrotu pieniędzy. Janina wręczyła je, zachowawszy sześćset franków, ale Rozalia już jej nie dowierzając, odkryła podstęp i wydobyła resztę.
Zgodziła się jednak, by tę pozostałość przesłać młodemu człowiekowi.
Podziękował po upływie kilku dni. „Oddałaś mi, kochana mateczko, ogromną przysługę, bo byliśmy w strasznej biedzie“.
Janina nie mogła się jednak przyzwyczaić do nowej miejscowości; ciągle się jej zdawało, że nie oddycha tak, jak dawniej, że jest jeszcze bardziej samotną, opuszczoną, zgubioną. Pewnego dnia ruszyła do wioszczyny Verneuil, wróciła inną drogą, lecz zaledwie weszła do domu, znów wstała, porwana chęcią wyjścia ponownie, bo miała wrażenie, że zapomniała pójść tam właśnie, dokąd zamierzała, gdzie pragnęła się przechadzać.
I powtarzało się to codziennie, a ona nie rozumiała przyczyny tej dziwnej potrzeby. Aż tu jednego wieczora bezwiednie nasunął się jej wiersz, momentalnie odsłaniając tajemnicę jej niepokoju.
Siadając do obiadu, rzekła:
— Och! jakże pragnę zobaczyć morze!
Tego jej właśnie tak ogromnie brakowało — morza, potężnego jej sąsiada od lat dwudziestu pięciu, morza, o słonem tchnieniu, wybuchach furyi, grzmiącym głosie i twardych podmuchach; tego morza, które widywała każdego ranka z okien zamku, które wdychała dniem i nocą i czuła obok siebie i nauczyła się kochać jak człowieka, nie czując przed niem lęku.
Pogrom żył również w ogromnem wzburzeniu. Od chwili przybycia ulokował się koło kredensu kuchennego i niepodobna go było stąd oddalić. Całe dnie spędzał prawie nieruchomo, od czasu do czasu odwracając tylko głowę z głuchym pomrukiem.
Ale z nadejściem nocy wstawał i wlókł się ku bramie ogrodu, potrącając o ściany domu. Następnie spędziwszy na dworze kilka minut mu potrzebnych, wracał, przysiadał na tylnych łapach przed ciepłym jeszcze piecem i z chwilą, gdy obydwie jego panie udały się na spoczynek, zaczynał wyć.
Wył tak przez całą noc żałośnie i smutnie, przestając czasem na godzinę, by następnie znów rozpocząć, głosem jeszcze bardziej rozdzierającym. Przywiązano go w budzie koło domu. Wył pod samemi oknami. A ponieważ zachorował i czuć było, że wnet skończy, znów go umieszczono w kuchni.
Janina nie spała całemi nocami, słysząc jęki i drapania starego zwierzęcia, nie mogącego się oswoić w tym nowym domu i czującego doskonale, że nie jest u siebie.
Nic nie było w stanie go uspokoić. Przez cały dzień senny, jak gdyby zgaszony jego wzrok uświadamiając mu kalectwo, nie pozwalał mu się poruszać, gdy wszystkie istoty żyjące się krzątają; z chwilą nadejścia nocy zaczynał krążyć bez wytchnienia, jak gdyby już nie śmiał żyć i poruszać się inaczej, jak tylko wśród mroków, będących dziedziną wszystkich istot ślepych.
Pewnego ranka znaleziono go martwego. Było to ulgą ogromną.
Nadciągała zima, a Janinę opanowywała beznadziejność nieprzezwyciężona. Nie był to ów ból ostry, zdający się rozciągać duszę na torturach, lecz smutek ponury, grobowy.
Nie miała żadnej rozrywki, któraby ją wyrwała z tego odrętwienia. Nikt się nią nie zajmował. Gościniec, biegnący przed jej domem na prawo i lewo, był prawie zawsze pusty. Od czasu do czasu zaturkotał wózek dwukołowy; powoził człowiek o czerwonej twarzy, w bluzie, którą wiatr wydymał w błękitny balon; czasem przejechała powoli taczka, lub ukazała się idąca z daleka para wieśniaków, mężczyzna i kobieta; maleńkie ich sylwetki powiększały się z każdą chwilą, w miarę zbliżania się do domu, poczem znów malały, aż stawały się drobne jak owady, by wreszcie zniknąć na skraju białej linii, biegnącej w nieskończoność, wznoszącej się i opadającej, zależnie od lekkiej falistości gruntu.
Gdy ziemia zaczęła się znów okrywać zielenią, dziewczynka w krótkiej spódniczynie przechodziła co rano koło bramy, prowadząc dwie chude krowy, wyskubujące trawę wzdłuż rowów przydrożnych. Wracała co wieczora tym samym krokiem sennym, co dziesięć minut robiąc jeden krok za bydlętami.
Co noc śniło się Janinie, że mieszka jeszcze w Peuples.
Przebywała tam jak ongi z ojcem i mateczką, a czasem była nawet ciotka Liza. Znów robiła rzeczy dawne, dokonane, lub podtrzymywała panią Adelajdę, podróżującą po swej alei. A po każdem takiem przebudzeniu następowały łzy.
Ustawicznie myślała o Pawle, zadając sobie pytanie:
— Co on też robi? Jak się miewa? Czy też czasem o mnie pomyśli?
Przechadzając się zwolna wyboistemi drogami pośród folwarków, bezustannie krążyła koło tych myśli dręczących, ale najdotkliwszy ból sprawiała jej zazdrość nieukojona ku tej kobiecie nieznanej, co jej porwała syna. Jedynie ta nienawiść powstrzymywała ją od działania, nie pozwalając go szukać, wtargnąć do niego.
W wyobraźni swej widziała tę jego metresę, stojącą w progu i pytającą:
— Czego tu pani chce?
Jej duma matki buntowała się na samą myśl tego spotkania, a wyniosłość kobiety niepokalanie czystej, bez żadnej plamy ni skazy, napełniała ją coraz to większym gniewem ku wszystkim tym tchórzostwom mężczyzn, ujarzmionych brudnemi praktykami chuci cielesnej, od której nawet serca ich nikczemnieją. Cała ludzkość wydawała się jej skalaną, gdy myślała o wszystkich tych brudnych związkach zmysłów, o pieszczotach upadlających i wszystkich tych odgadywanych tajemnicach sparzeń nierozerwalnych.
Minęła jeszcze wiosna i lato.
Gdy jednak nadeszła jesień z długotrwałymi deszczami, szarem niebem i ciemnemi chmurami, ogarnęło ją takie znużenie życiowe, że postanowiła wytężyć wszystkie siły i podjąć próbę odzyskania swego Kurczaka.
Namiętność młodego człowieka musiała się już chyba zużyć.
Napisała mu list drgający łzami.
„Moje drogie dziecko! Błagam Cię, byś do mnie powrócił. Pomyśl tylko, że jestem stara i chora i całkiem sama przez rok cały, z jedną tylko służącą. Mieszkam teraz w małym domku przy drodze. Strasznie tu smutno. Ale gdybyś Ty był ze mną, wszystko byłoby mi innem. Nie mam nikogo na świecie, prócz Ciebie, a już siedm lat Cię nie widziałam! Nigdy się nie dowiesz, jak strasznie byłam nieszczęśliwą i jak wszystkie nadzieje mego serca związałam z Tobą. Ty byłeś mojem życiem, mojem marzeniem, jedyną moją nadzieją, jedyną miłością, a i Ty mnie zawiodłeś, i Ty mnie opuściłeś!
Och, wracaj, mój maleńki Kurczaku, wracaj mnie uścisnąć, wracaj do starej Twej matki, wyciągającej do Ciebie rozpaczne ramiona.

Janina“.

Odpowiedział po upływie kilku dni.
„Moja droga Mateczko! Jak najchętniej pragnąłbym Cię odwiedzić, lecz nie mam ani jednego sous. Przyślij mi trochę pieniędzy, a przyjadę. Miałem i tak zamiar przyjechać do Ciebie i pomówić o pewnym planie, który pozwoliłby mi uczynić, czego żądasz.
Bezinteresowność i przywiązanie tej, która mi towarzyszy w ciężkich chwilach, jakie przechodzę, są wprost bezgraniczne. Niepodobna mi dłużej zwlekać z usankcjonowaniem publicznie jej wiernej miłości i poświęcenia. Zresztą jest to osoba o bardzo dobrych manierach, które będziesz mogła ocenić. Jest też bardzo wykształcona i dużo czyta. Nie byłbym Ci w stanie opisać, czem ona dla mnie była przez wszystkie te lata. Musiałbym być potworem, gdybym jej nie okazał wdzięczności. Przychodzę Cię przeto prosić, byś mi ją pozwoliła zaślubić. Wybaczysz mi moje sprawki poprzednie i zamieszkamy razem w Twym nowym domu.
Gdybyś ją znała, natychmiast udzieliłabyś mi swego zezwolenia. Zapewniam Cię, ze jest istotą doskonałą i bardzo dystyngowaną. Jestem pewny, żebyś ją pokochała. Co do mnie, nie potrafiłbym żyć bez niej.
Z niecierpliwością oczekuję Twej odpowiedzi, kochana Mateczko, i oboje ściskamy Cię z całego serca.

Twój syn
wicehrabia Paweł de Lamare“.

Dla Janiny był to cios ostateczny. Siedziała nieruchoma z listem na kolanach, domyślając się przebiegłości tej dziewki, która ustawicznie powstrzymywała jej syna od przyjazdu, ani raz nie pozwoliwszy mu odwiedzić matki, czekając swej godziny, tej godziny, kiedy stara matka zrozpaczona, nie mogąc się dłużej oprzeć pragnieniu uściskania swego dziecka, podda się słabości i na wszystko już przyzwoli.
I ból ogromny rozrywał jej serce, wobec tej uporczywej miłości Pawła dla takiej kreatury.
On mnie nie kocha. On mnie nie kocha — powtarzała sobie w myśli.
Weszła Rozalia. Wtedy wyjąkała:
— Teraz się z nią chce ożenić.
Służąca aż podskoczyła.
— Och! na to pani nie pozwoli. Pan Paweł nie potrzebuje chyba brać takiej ladacznicy.
A Janina przybita, lecz oburzona, odparła:
— Nie, moje dziecko, przenigdy. A ponieważ on nie chce tu przyjechać, to ja pojadę do niego i zobaczymy, która z nas dwóch zwycięży.
I natychmiast napisała do Pawła, by go zawiadomić o swym przyjeździe i zobaczyć gdzieindziej, nie w mieszkaniu zajmowanem przez tę łajdaczkę.
Następnie czekając odpowiedzi, robiła przygotowania do podróży. Rozalia zaczęła do starej walizy pakować bielizny i rozmaite drobiazgi. Ale składając suknię, niemodną suknię wiejską, zawołała:
— Ależ pani się nie ma w co ubrać. Ja nie pozwolę, by pani tak pojechała. Wstydu by pani wszystkim narobiła, a panie w Paryżu patrzyłyby na panią, jak na służącą.
Janina na wszystko się godziła. I obydwie udały się do Goderville, by zakupić materyału w zieloną kratkę, który powierzono krawcowej z miasteczka. Następnie wstąpiły do notaryusza Roussela, co rok spędzającego dwa tygodnie w stolicy, by zasięgnąć potrzebnych informacyj. Bo Janina od lat dwudziestu ośmiu nie widziała Paryża.
Udzielił licznych rad, jak się obchodzić bez dorożek i zabezpieczyć przed złodziejami kieszonkowymi, polecając zaszyć pieniądze pod podszewkę sukni, a w kieszeni mieć tylko kwotę koniecznie potrzebną; mówił długo i szeroko o niedrogich restauracyach, wymienił dwie lub trzy uczęszczane przez kobiety i wskazał hotel normandzki w pobliżu dworca, gdzie on sam stale zajeżdża. Można się na niego powołać.
Od sześciu lat kursowały między Paryżem a Hawrem pociągi kolei żelaznej, o której wciąż rozprawiano. Ale Janina przybita swą troską, nie widziała jeszcze tych wozów pędzonych parą, a wywołujących w umysłach ludzkich istną rewolucyę.
Paweł jednakowoż nie dawał odpowiedzi.
Czekała tydzień jeden i drugi, co rano wychodząc na drogę, naprzeciw listonosza, do którego zwracała się drżąca:
— Nic nie ma dla mnie, ojcze Malandain?
A tamten, głosem schrypłym od słoty jesiennej, odpowiadał niezmiennie:
— Nic jeszcze, moja droga pani.
Ta kobieta oczywiście nie pozwala Pawłowi odpowiedzieć!
Janina postanowiła tedy wyjechać natychmiast. Chciała zabrać z sobą Rozalię, lecz służąca odmówiła, nie chcąc powiększać wydatków podróży.
Zresztą nie pozwoliła swej pani zabrać więcej ponad trzysta franków:
— Jeśli pani zabraknie, to mi pani napisze, a ja pójdę do notaryusza, żeby wysłał. Gdybym pani teraz dała więcej, to poszłoby odrazu do kieszeni pana Pawła.
I pewnego grudniowego ranka wsiadły obydwie do bryczułki Dyonizego Lecoq, który je odwiózł na dworzec, dokąd Rozalia odprowadziła swą panią.
Dowiedziały się przedewszystkiem o cenie biletów, a po załatwieniu wszystkiego i nadaniu kufra, czekały koło tych szyn żelaznych, usiłując zrozumieć, w jaki sposób może funkcyonować ten nowy wynalazek, do tego stopnia pochłonięte tą tajemniczą sprawą, że zapomniały nawet o smutnym powodzie podróży.
Wreszcie na świst daleki odwróciły głowy i zobaczyły czarną maszynę, coraz to większą. Nadjeżdżało to z hukiem straszliwym, przebiegło koło nich, ciągnąc za sobą długi łańcuch toczących się na kołach domków; urzędnik otworzył drzwiczki, Janina płacząc uściskała Rozalię i wsiadła do jednej z przegródek.
Rozalia wzruszona, zawołała:
— Do widzenia! Szczęśliwej podróży! Do widzenia!
— Do widzenia, moje dziecko.
Jeszcze jeden świst i cały sznur wozów zaczął się zwolna poruszać, następnie coraz szybciej i szybciej, aż pomknął z szybkością przerażającą.
W przedziałce, do której weszła Janina, spało dwóch panów, opartych w dwóch kątach.
Patrzyła na przemykające wsie, drzewa, folwarki, krajobrazy, oszołomiona tą szybkością, czując się niejako porwaną w wir życia nowego, unoszoną w świat odmienny, nie będący jej światem — tym, w którym upłynęła jej spokojna młodość i całe to monotonne życie.
Wieczór zapadał, gdy pociąg wjeżdżał do Paryża.
Posługacz wziął walizę Janiny, a ona szła za nim, ogłuszona, poszturkiwana, nie umiejąc się poruszać wśród stłoczonego tłumu, biegnąc niemal za posługaczem, by go nie stracić z oczu.
Stanąwszy w kancelaryi hotelu, pospieszyła oznajmić:
— Pan Roussel polecił mi ten hotel.
Właścicielka, ogromna kobieta, o minie poważnej, siedząc przy biurku, spytała:
— Któż to jest ten pan Roussel?
Janina zmieszana odparła: — Ależ to notaryusz z Goderville, który co rok tu zajeżdża.
Gruba dama oświadczyła:
— Być może, ale ja go nie znam. Czy pani potrzebuje pokoju?
— Tak, pani.
I chłopiec hotelowy wziąwszy jej walizę, zaczął wchodzić na piętro, a ona za nim.
Serce się jej ściskało. Usiadła przy stoliczku i kazała sobie przynieść porcyę rosołu i kawałek kurczęcia. Od samego rana nie miała nic w ustach.
Jadła smutna, przy słabem świetle jednej świecy, rozmyślając o tysiącznych rzeczach, przypominając sobie przyjazd do tegosamego miasta, gdy wracała z podróży poślubnej, pierwsze przejawy charakteru Juliana z chwilą przybycia do Paryża. Ale wtedy była młodą, pełną ufności i sił. Teraz czuje się starą, nieporadną, słabą, nawet trwożną, wyprowadzoną z równowagi przez lada błahostkę. Po spożyciu posiłku, siadła przy oknie i przyglądała się ulicy, rojnej od ludzi. Miała ochotę wyjść, lecz nie śmiała. Napewnoby się zbłąkała, myślała w duchu. Położyła się więc i zdmuchnęła świecę.
Jednakoż gwar i świadomość, że znajduje się w mieście obcem oraz podniecenie podróżą, niepozwalał jej zasnąć. Godziny mijały. Zgiełk uliczny cichł zwolna, lecz ona nie mogła spać, zdenerwowana tym nawpół-spokojem wielkich miast. Przyzwyczajona do cichego, głębokiego snu wsi, pogrążającego w martwotę ludzi, zwierzęta i rośliny, czuła teraz w okół siebie tajemniczy jakiś ruch i szmery. Głosy prawie nieuchwytne dochodziły do jej uszu, jak gdyby się były wślizgnęły w ściany hotelu. Od czasu do czasu trzasnęła gdzieś podłoga, skrzypnęły drzwi, ozwał się dzwonek.
Następnie około drugiej po północy, gdy zapadała w sen, jakaś kobieta zaczęła krzyczeć w sąsiednim pokoju; Janina zerwała się i przysiadła w łóżku, a po chwili zdawało się jej, że słyszy śmiech mężczyzny.
W miarę, jak dzień się zbliżał, coraz bardziej opanowywała ją myśl o Pawle, a skoro tylko świt nastał, wstała i ubrała się.
Mieszkał przy ulicy Sauvage, w samem mieście. Postanowiła iść pieszo, stosując się do zleceń oszczędnościowych Rozalii. Dzień był pogodny; zimne powietrze szczypało po twarzy; ludzie spieszący, szybko biegli chodnikami. Ona szła możliwie najszybciej ulicą wskazaną, u której wylotu miała skręcić na prawo, następnie na lewo, a gdy wyjdzie na plac, musi znów pytać o dalszą drogą. Nie znalazła tego placu i weszła do piekarni, by się poinformować, a tu dano jej wskazówki zupełnie odmienne. Wyszła, pobłądziła, znów pytała, jak iść i ostatecznie straciła oryentacyę.
Prawie bezprzytomna biegła już teraz niemal aż na oślep. Już miała przywołać dorożkarza, gdy zobaczyła Sekwanę. Ruszyła tedy wzdłuż brzegu.
Po upływie niespełna godziny, weszła w ulicą Sauvage, maleńką uliczką całkiem ciemną. Przystanęła u bramy tak wzruszona, że nie mogła postąpić kroku.
Tu on jest, w tym domu, jej Kurczak.
Czuła, że drżą jej ręce i kolana; weszła na koniec, minęła sień, przystąpiła do budki odźwiernego i podając mu srebrną monetą rzekła:
— Proszą powiedzieć panu Pawłowi de Lamare, że stara pani, przyjaciółka jego matki, czeka na niego na dole.
Odźwierny odparł:
— On tu już nie mieszka, proszą pani.
Dreszcz ją przebiegł od stóp do głowy. Z trudem wyjąkała:
— Ach! a... gdzie... mieszka?
— Nie wiem.
Stała ogłuszona, jakby miała zemdleć i przez długą chwilą nie mogła wydobyć głosu. Nakoniec, gwałtownym wysiłkiem odzyskała przytomność i szepnęła:
— Kiedy się wyprowadził?
Udzielił jej wyjaśnień szczegółowych.
— Będzie ze dwa tygodnie. Jednego wieczora wyszli i już nie wrócili. W całej dzielnicy mieli długi, no, to pani zrozumie, że nie mogli zostawić adresu.
Przed oczyma Janiny migotały blaski i smugi płomienne, jak gdyby tuż przed nią strzelano z pistoletu. Ale myśl uporczywa zatrzymywała ją, kazała wytrwać, być na pozór spokojną i rozważną. Chciała dowiedzieć się wszystkiego i odnaleść Kurczaka.
— Więc nic nie powiedział, odchodząc?
— Och! jakżeby? Przecież uciekli, żeby nie płacić długów.
— Ależ musi tu przecie przysyłać kogoś po listy?
— Częściej, niż ja im oddaję. A zresztą nie dostawali jak dziesięć listów na rok. Zaniosłem im jednak list na dwa dni przed ich zniknięciem.
To był zapewne jej list. Nagle rzekła:
— Słuchajcie, ja jestem jego matką i przyjechałam tu, by go odszukać. Proszę oto dziesięć franków. A jeśli się on im czegoś dowiecie, to proszę przyjść do mnie do hotelu normandzkiego, a dobrze zapłacę.
Odparł:
— Może pani na mnie liczyć.
I odeszła.
Zaczęła iść przed siebie, nie troszcząc się o drogę. Szła szybko, jakby naglona ważną jakąś sprawą, wzdłuż murów, potrącana przez tragarzy; przechodziła w poprzek ulic, nie troszcząc się o doróżki, lżona przez woźniców; potykała się o stopnie trotuarów, nie zwracając na nie uwagi, biegnąc przed siebie, z obłędem w duszy.
Nagle znalazła się w ogrodzie i uczuła się tak znużoną, że siadła na ławie. Musiała tak siedzieć bardzo długo, płacząc bezwiednie, gdyż przechodnie przystawali i przyglądali się jej. Następnie uczuła, że jej bardzo zimno; wstała tedy, by odejść, lecz zaledwie zdołała się utrzymać na nogach, tak była przybita i osłabiona.
Chciała wejść do restauracyi, by wypić filiżankę rosołu, lecz nie śmiała wejść do lokalu publicznego, zdjęta jakoby wstydem, obawą, że każdy zobaczy jej cierpienie, tak bardzo widoczne. Przystanęła na chwilę u wejścia, zajrzała do wnętrza, zobaczyła wszystkich tych ludzi siedzących przy stołach i jedzących, i uciekła strwożona, mówiąc sobie: wejdę do drugiej. I taksamo nie miała odwagi wejść do następnej.
Nakoniec kupiła w piekarni rożek kształtu księżyca i zaczęła go gryźć po drodze. Czuła ogromne pragnienie, lecz nie wiedziała, gdzie możnaby się czegoś napić, więc obeszła się bez picia.
Minęła jakieś sklepienie i znów się ujrzała w ogrodzie, otoczonym arkadami. Poznała Pałac Królewski.
Słońce i długie chodzenie trochę ją już rozgrzały, więc znów przysiadła na godzinę lub dwie.
Zaczęły się gromadzić tłumy, tłumy eleganckie, uśmiechnięte, rozmawiające, wymieniające ukłony, tłumy szczęśliwców, pięknych kobiet i bogatych mężczyzn, żyjących wyłącznie dla strojów i przyjemności.
Janina przerażona, że znalazła się wśród tego świetnego orszaku, wstała, by uciec jak najprędzej; nagle przyszło jej na myśl, że mogłaby tu może spotkać Pawła, i trwożnym, szybkim krokiem zaczęła przebiegać park, wpatrując się w twarze ludzi, idących bez przerwy tam i z powrotem.
Ludzie się odwracali, by na nią spojrzeć, inni się śmiali, wskazując na nią. Zauważyła to i uciekła, przekonana, że śmieją się z jej wyglądu i sukni w zieloną kratkę, wybranej przez Rozalię i uszytej podług jej zleceń u krawcowej z Goderville.
Nie śmiała już nawet pytać przechodniów o drogą. Szła jednak na chybił trafił i ostatecznie znalazła swój hotel.
Resztą dnia spędziła na krześle, stojącem koło jej łóżka, znieruchomiała. Następnie posiliła się jak poprzedniego wieczora odrobiną rosołu i mięsa. Później się położyła, spełniając wszystkie czynności mechanicznie, z przyzwyczajenia.
Nazajutrz udała się do prefektury policyi, by jej odszukano dziecko. Nie czyniono jej żadnych obietnic pewnych, ponad to, że zajmą się tą sprawą.
I zaczęła się znów wałęsać ulicami, mając wciąż nadzieję, że go spotka. I w tym ożywionym tłumie wielkomiejskim czuła się bardziej zgubioną, bardziej nieszczęśliwą, niż pośród samotnych pól.
Gdy wieczorem wróciła do hotelu, powiedziano jej, że był jakiś człowiek od pana Pawła i przyjdzie znów jutro. Fala krwi zalała jej serce i przez całą noc nie zmrużyła oka. A może to on. Tak, to on z pewnością, jakkolwiek z opisu portyera hotelowego nie mogłaby go poznać.
Około dziewiątej rano zapukano do jej drzwi Zawołała: proszę! gotowa się rzucić z otwartemi ramionami. Wszedł jakiś obcy. I gdy on się usprawiedliwiał, że jej przeszkadza, lecz sprowadza go interes, mianowicie dług zaciągnięty przez pana Pawła, ona czuła, że płacze, a nie chcąc tego pokazać, końcem palca zgarniała łzy z kącików oczu.
Dowiedział się o jej adresie od dozorczyni z ulicy Sauvage, a nie mogąc odszukać młodego człowieka, zwraca się do matki. I podał jej świstek papieru, który wzięła całkiem bezmyślnie. Przeczytała cyfrę 90 franków, otworzyła sakiewkę i zapłaciła.
Tego dnia wcale nie wychodziła z hotelu.
Nazajutrz zgłosili się inni wierzyciele. Rozdała wszystko, co miała, pozostawiwszy sobie tylko dwadzieścia franków i napisała do Rozalii, przedstawiając jej stan rzeczy.
Wałęsała się całymi dniami, czekając odpowiedzi pokojówki, nie wiedząc co począć, jak zabić godziny żałobne, godziny wlokące się w nieskończoność, nie mając nikogo, by doń przemówić serdecznie, nikogo, znającego jej nędzę. Chodziła ulicami na oślep, szarpana potrzebą wyjazdu, powrotu do swego małego domku, przy samotnej drodze wiejskiej.
Przed paru dniami nie mogła już tam wyżyć, gnębiona smutkiem straszliwym, a teraz czuła, że nie potrafiłaby żadną miarą żyć gdzieindziej, a tylko tam, gdzie smutne jej istnienie niejako się zakorzeniło.
Nakoniec, pewnego wieczora zastała w hotelu list i dwieście franków.
Rozalia pisała:
„Pani Janino, proszę wracać jak najprędzej bo nie poślę już więcej pieniędzy. Co do pana Pawła, to, ja do niego pojadę, gdy otrzymamy od niego jakąś wiadomość.

Pozdrawiam Panią.
Służąca
Rozalia“.

Janina ruszyła z powrotem do Bateville w ranek śnieżysty i bardzo mroźny.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Guy de Maupassant i tłumacza: Maria Feldmanowa.