Święty/Część IV/Rozdział piąty

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor John Galsworthy
Tytuł Święty
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Rój”
Data wyd. 1933
Druk Sp. Akc. Zakł. Graf. „Drukarnia Polska“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Stella Landy-Feldhorn
Tytuł orygin. Saint’s Progress
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ PIĄTY.

Nikt z pewnością nie mógł być bardziej przeświadczonym o tem, że Jimmy Fort nie jest dla Noel wspaniałą partją, niż on sam. W ciągu tygodnia po rozmowie z jej ojcem, obraz dziewczęcia nie schodził mu z oczu. Mówił sobie ciągle: — To się nie uda, to wprost nieprzyzwoite z mojej strony, że usiłuję zdobyć to dziecko, kiedy wiem dobrze, że gdyby nie nieszczęście, jakie ją spotkało, nie miałbym u niej nigdy żadnych szans. — Nigdy nie miał zbyt wysokiego mniemania o swym wyglądzie, teraz jednak czuł się śmiesznie stary i zasuszony pośród tej pustyni, jaką dla niego był Londyn. Nienawidził pracy biurowej, jaką mu wyznaczono i całej atmosfery biurokratycznej. Jeszcze rok w takiem środowisku, a pokurczy się, jak stare jabłko! Teraz, kiedy marzył o pięknie i młodości, zaczął przyglądać się sobie z niepokojem, by stwierdzić, co mu jeszcze pozostało z fizycznych walorów. W przyszłym miesiącu skończy czterdzieści lat, a ona ma dziewiętnaście! Ale bywały także chwile, kiedy czuł, że u jej boku umiałby być takim samym „żółtodzióbem“, jak młody chłopiec, którego kochała. Myśl zdobycia jej wydawała mu się tak mało prawdopodobna, że nie przywiązywał żadnej wagi do jej przeszłości. Czy nie przeszłość właśnie dawała mu tę nikłą nadzieję, jaką miał? Co do dwóch rzeczy był zdecydowany: Nigdy nie będzie usiłował wykorzystać jej położenia, i, jeśliby go jakimś cudem przyjęła, nie da jej nigdy do poznania, że pamięta o jej przeszłości.
Po napisaniu listu do Gracji spędził ostatni tydzień przed urlopem na usiłowaniach przywrócenia sobie młodocianego wyglądu; dzięki czemu czuł się starszy, chudszy, bardziej kościsty i bronzowy, niż kiedykolwiek. Wstawał wcześnie, jeździł konno nawet podczas deszczu, chodził do łaźni parowej i gimnastykował się na różne sposoby; nie pił ani nie palił i kładł się spać wcześnie, słowem, zachowywał się, jakby się przygotowywał do wyścigów konnych. Kiedy jednak ostatniego popołudnia przed wyruszeniem na ową ciężką przeprawę spojrzał w lustro, ogarnęła go rozpacz; twarz jego wydała mu się tak straszliwie chuda, koloru skóry; naliczył też prawie że tuzin siwych włosów.
Kiedy odnalazł dom Lairdów i dowiedział się, że Noel pracuje w polu, doznał po raz pierwszy uczucia, że Los mu sprzyja. Takie spotkanie będzie łatwiejsze, niż jakiekolwiek inne. Przypatrywał jej się przez kilka minut, zanim go spostrzegła, a serce jego biło gwałtowniej, niż kiedykolwiek w okopach. To nowe uczucie nadziei nie opuszczało go przy powitaniu, podczas kolacji i nawet później, kiedy odeszła na górę. Potem znikło tak nagle, jakby ktoś spuścił gwałtownie roletę. Siedział dalej, starał się rozmawiać i stawał się powoli coraz bardziej małomówny i niespokojny.
— Nolli tak się męczy pracą w polu, — rzekła Gracja. Wiedział, że życzliwość podyktowała jej te słowa, ale sam fakt, że to powiedziała, był złowróżbny. Wstał wkońcu, straciwszy nadzieję ujrzenia Noel, świadom zarazem, że na ostatnie trzy pytania odpowiedział z roztargnieniem.
Przy bramie Jerzy rzeki:
— Niech pan jutro przyjdzie na obiad, dobrze?
— Och, dziękuję, ale obawiam się, że wynudzę tylko wszystkich państwa.
— Ani trochę. Nolli nie będzie też taka zmęczona.
Znów — tak dobrze pomyślane! Byli bardzo mili. Stanął przy furtce i obejrzał się na dom; starał się odgadnąć, które mogły być jej okna, ale wszystko spowite było w ciemności. Uszedł kawałek drogi i przystanął, by zapalić papierosa; oparł się o jakąś furtkę i wciągał głęboko dym w płuca, starając się ukoić ból serca. A więc nie powinien mieć nadziei! Wykorzystała pierwszą nadarzającą się sposobność, by się uwolnić od jego towarzystwa! Wiedziała, że ją kocha, musiała przecież wiedzieć, gdyż oczy jego i głos zdradzały go zawsze. Gdyby miała dla niego choćby odrobinkę sympatji, nie byłaby go unikała w ten pierwszy wieczór. — Wrócę do tej pustyni, — pomyślał. — Nie będę się łasił, ani skomlał. Wrócę i przebrnę jakoś przez to; człowiek musi mieć trochę dumy. Czemuż do licha nie mogę ruszyć gdzie w świat! Ach gdybym mógł tylko znowu wrócić na front, do Francji! — Zamajaczyła mu przed oczyma postać Noel, pochylona nad zżętem zbożem. — Spróbuję raz jeszcze — pomyślał, — raz jedyny, jutro muszę w jakiś sposób zdobyć ostateczną pewność. A jeżeli spotka mnie to, co Leilę, to, zdaje mi się, zasłużyłem na to. Biedna Leila! Gdzież ona? Z powrotem w High Constanca? — Cóż to było? Krzyk — krzyk przerażenia w lesie! Podszedł na brzeg lasu, zawołał: — Hop, hop! — i stał, starając się dojrzeć coś w ciemności. Usłyszał, że ktoś przedziera się przez krzaki i zagwizdał. Jakaś postać wybiegła z lasu prawie że w jego ramiona.
— Hallo! — zawołał, — cóż się dzieje?
Zdyszany głos odparł:
— O, to nic!
Poznał Noel. Cofnęła się i stała oddalona od niego o krok. Dostrzegł niewyraźnie, że ukryła twarz w ramionach. Czując instynktownie, że pragnie ukryć swe przerażenie, rzekł spokojnie:
— Co za szczęście! Właśnie tędy przechodziłem. Okropnie tu ciemno.
— Ja... ja... zgubiłam drogę; jakiś człowiek... złapał mnie za nogę, tam w lesie.
Wyprowadzony z równowagi jej urywanym, zdławionym oddechem, zbliżył się do niej i położył ręce na jej ramionach. Trzymał ją lekko, nie mówiąc słowa w obawie, by nie urazić jej dumy.
— We... weszłam tam, — wykrztusiła, — i drzewa... i potknęłam się o śpiącego człowieka, a on...
— Tak, tak, już wiem, — szepnął, jakby mówił do dziecka. Spuściła teraz ramiona, mógł więc widzieć jej twarz z oczyma nienaturalnie rozwartemi i drżącemi wargami. Stracił znów panowanie nad sobą i przyciągnął ją tak blisko, że mógł wyczuć łomotanie jej serca; przyłożył wargi do jej wilgotnego, gorącego czoła. Zamknęła oczy, westchnęła krótko i ukryła twarz w jego marynarce.
— Spokojnie, spokojnie, kochanie, — powtarzał ciągle na nowo. — Spokojnie, spokojnie. — Czuł, jak przytula policzek do jego ramienia. A więc zdobył ją, zdobył! Miał niezachwianą pewność, że już teraz od niego nie odejdzie. Był tak olśniony i oczarowany tą myślą, że cały świat nad ich głowami, gwiazdy w swym biegu, las, który ją przestraszył — wszystko wokół wydało mu się uosobieniem piękna i harmonji. Spotkało go szczęście, jakie nigdy jeszcze nie było udziałem żadnego człowieka — zdobył ją! Szeptał ciągle i ciągle na nowo:
— Kocham cię! — Spoczywała bez ruchu, oparta o niego, podczas gdy bicie jej serca uspokajało się stopniowo. Czuł, że ociera się policzkiem o szorstki tweed jego marynarki. Powąchała ją nagle i szepnęła:
— Pachnie.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: John Galsworthy i tłumacza: Stella Landy-Feldhorn.