Święty/Część I/Rozdział dziesiąty

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor John Galsworthy
Tytuł Święty
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Rój”
Data wyd. 1933
Druk Sp. Akc. Zakł. Graf. „Drukarnia Polska“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Stella Landy-Feldhorn
Tytuł orygin. Saint’s Progress
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY.

W ludziach, którzy zwiedzają obce kraje i poznają różne zakątki świata, wyrabia się z czasem pewien zmysł malarski, pewna zdolność odczuwania kształtów i barw, choćby nawet z natury nie mieli artystycznego temperamentu. Ilekroć Jimmy Fort wspominał później pierwszy wieczór spędzony u Leili, widział przed sobą pewien obraz, a raczej szereg obrazów. Cały dzień spędził w rozgrzanem od słońca powietrzu, objeżdżając w aucie jedną farmę hodowlaną za drugą; a wino Leili miało w sobie subtelną ożywczą siłę. Pobudzony niem zmysł obserwatorski zaostrzył się jeszcze, tembardziej, że smukłe dziecko, które tam spotkał, nie piło nic, ojciec jej ledwo zwilżył wargi, tak że Leili i jemu przypadła cała reszta w udziale. Scena, która utkwiła mu w pamięci, miała w sobie wiele uroku, wiele ciepła i blasku, choć padał na wszystko tajemniczy surowy cień, może odbicie czarnych ścian.
Mieszkanie to należało do malarza, który poszedł na wojnę. Było maleńkie, jak klateczka i leżało na trzeciem piętrze. Przez dwa okna małej prostokątnej jadalni widać było kilka drzew i jakiś kościół. Ale Leila, która nie lubiła jeść kolacji przy dziennem świetle, zaciągnęła nieco błękitne firanki. Obraz, który Fort zapamiętał, przedstawiał się następująco: mały czworokątny stół z ciemnego drzewa, na którego środku na jaskrawo niebieskiej chińskiej macie stał błyszczący, srebrny wazon zapełniony gwoździkami; obok kilka zielonawych kielichów z winem; po lewej ręce Leila w głęboko wyciętej liljowej sukni z bardzo białą szyją i białemi ramionami, twarzą lekko upudrowaną, olbrzymiemi oczyma i uśmiechniętemi wargami; naprzeciw czarno odziany padre z małym krzyżem na piersiach, na którego wąskiej, ciemnej twarzy z poważną ostrą brodą, zakwitały i gasły nikłe, łagodne uśmiechy, a głęboko zapadłe, szare oczy płonęły ukrytym ogniem; po prawej ręce dziewczyna w gładkiej jasno-popielatej, prawie białej sukni, z małem wycięciem u szyi i szerokiemi krótkiemi rękawami, z których wyłaniały się smukłe ramiona; krótkie, jasne włosy, trochę w nieładzie; wielkie, szare, poważne oczy; pełne wargi, kształtujące z nieuchwytnym wdziękiem każde słowo — z niewielu wypowiedzianych przez nią wyrazów; jaskrawe czerwone abażury nad złotemi światłami, rzucające barwne plamy na czarne ściany; niebieski tapczan, mały fortepian, zlewający się z czernią tapet; ciemna, lśniąca podłoga; cztery japońskie sztychy; biały sufit. Zdawał sobie sprawę, że jego własny, bronzowy mundur psuje tę całość, tak ciekawą i rzadką, jak jakaś stara, chińska skrzynka do herbaty. Zapamiętał nawet, co jedli: homara, pasztet gołębi na zimno, szparagi, ser St. Ivel, maliny ze śmietaną. Nie pamiętał nawet w połowie tak dokładnie, o czem mówili, wiedział tylko, że opowiadał im różne historje z wojny boerskiej, w której służył w Yeomanry, a podczas jego opowiadania młoda dziewczyna nie odrywała oczu od niego, jak dziecko, które słucha bajki. Pamiętał, że po kolacji palili wszyscy papierosy, nawet to smukłe dziewczę, choć padre powiedział do niej łagodnie: — Dziecko drogie, — na co odpowiedziała: — Tylko jednego tatusiu, muszę. — Pamiętał Leilę parzącą turecką kawę — bardzo dobrą kawę — i pamiętał, jak pięknie wyglądały jej białe ramiona, podczas gdy krzątała się przy filiżankach. Pamiętał, że nakłaniała proboszcza, aby zasiadł do fortepianu i zagrał. A ona i dziewczyna obok siebie na tapczanie — dziwny kontrast — i równie dziwne podobieństwo między niemi. Pamiętał zawsze, jak subtelnie i szlachetnie brzmiała muzyka w małym pokoju, opływając go falami szczęsnego rozmarzenia. Potem — pamiętał — Leila śpiewała, padre stał obok niej, a smukłe dziecko siedziało na tapczanie, pochylone naprzód z brodą opartą na dłoni. Pamiętał wyraźnie, jak Leila odwróciła głowę i patrzyła to na proboszcza, to znów na niego, a przedewszystkiem pamiętał owo cudne poczucie kolorów i ciepła, jakgdyby cały ten wieczór zaklęty był czarem barw i swojskości. Przydługi uścisk dłoni Leili, kiedy się żegnał i gdy wszyscy odchodzili razem. Pamiętał, że podczas drogi rozmawiał dużo z proboszczem o szkole, do której obaj chodzili i że myślał: — Jaki miły ten padre! — Pamiętał, jak taksówka stanęła na starym placu, którego nie znał. W świetle gwiazd ogrodowe drzewa wydawały się bardzo czarne. Jakiś stojący przed domem człowiek zapuścił się z proboszczem w poważną rozmowę, podczas gdy smukłe dziecko i on stali przy otwartych drzwiach, za któremi czernił się hall. Z niezwykłą dokładnością zapamiętał ich krótką rozmowę.
— Czy w okopach jest bardzo okropnie, kapitanie Fort?
— Tak, panno Pierson; zazwyczaj jest tam bardzo niemiło.
— Czy niebezpieczeństwo zagraża bez przerwy?
— Mniej więcej.
— Czy oficerowie są bardziej narażeni, niż zwykli żołnierze?
— Tylko w razie ataku.
— A czy ataki są często?
To krótkie przesłuchanie wydawało mu się tak dziwnie prymitywne, że nie mógł się powstrzymać od uśmiechu. Mimo ciemności zauważyła jego uśmiech, twarz jej bowiem przybrała odrazu dumny i nieprzystępny wyraz. Przeląkł się i spytał łagodnie:
— Czy pani ma brata na froncie?
Zaprzeczyła ruchem głowy.
— Ale kogoś innego?
— Tak.
Kogoś innego! Odpowiedź ta wstrząsnęła nim. Ciekaw był, czy zadawała wszystkim podobne pytania z myślą o tym „kimś innym“. Biedne dziecko!
— Ostatecznie niech pani spojrzy na mnie, — dodał pośpiesznie. — Byłem w polu cały rok i wróciłem z trochę tylko kulawą nogą; a wtedy były prócz tego jeszcze o wiele gorsze czasy. Mimo to często sobie życzę, żeby tam powrócić. Wszystko jest lepsze od Londynu i ministerstwa wojny. — W tej właśnie chwili ujrzał nadchodzącego proboszcza i ujął jej rękę.
— Dobranoc, Miss Pierson. Niech się pani nie trapi. To i tak nic nie pomoże, a niebezpieczeństwo nie jest nawet w połowie tak wielkie, jak się pani wydaje.
Ręka jej zadrżała i uścisnęła jego dłoń z wdzięcznością, jak ręka dziecka.
— Dobranoc — szepnęła; — dziękuję panu.
Pamiętał, jak wsiadł zpowrotem do ciemnego wozu i myślał:
— I ktoby to przypuszczał, takie dziecko! A to szczęśliwiec z tego chłopca na froncie! Głupia historja! Biedna, mała królewna z bajki!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: John Galsworthy i tłumacza: Stella Landy-Feldhorn.