Śniehotowie/VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Śniehotowie
Pochodzenie „Romans i Powieść”, 1881, nr 1–21
Wydawca Gracyan Unger
Data wyd. 1881
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VII.

Ban Jeremiasz Piętka, któremu na zawadzie stawały rozmaite, jeszcze nie spełnione przygotowania do wielkiéj podróży, tymczasowo zamieszkał był w sąsiedniém miasteczku. Najął dworek na przedmieściu z ogródkiem i stajenką i tu się z resztką inwentarza swojego wprowadził. A że ze wsi do dworku się przenosząc, choć wiele rzeczy nowemu dziedzicowi sprzedał, zawsze nie łatwo się było pomieścić, sprzedawało się ciągle powoli za bezcen, co ciążyło. Tym sposobem grosz nowy coraz przypływał... Miasteczko nastręczało wiele sposobności do wesołego spędzenia czasu, i choć pani Piętkowa stękała i płakała, on sam nigdy tak szczęśliwym nie był... Urzędnicy, dzierżawcy z okolicy, drobna szlachta, niemal co dzień zjawiali się w miasteczku; Piętka był nad wyraz gościnny, zapraszał do siebie, ugaszczał, karty występowały na stół, bawiono się po całych dniach, niekiedy po nocach całych... a biédna sekutnica płakała... Mąż to ją zahuczał, to ją wycałował, to jéj nie słuchał, a swoje robił, a życie to tak mu smakowało, że podróż do Warszawy zaczynała być wątpliwą, a strata ostatniego funduszu aż nadto pewną.
— Dziś żyjem, jutro gnijem! powtarzało się niemal codzień, bo pan Jeremi za zasadę miał — przypominać marność rzeczy ludzkich, naśladował Rzymian, było to jego — Carpediem...
Napadała go chwilami skrucha ogromna, zaczynał żałować, przepraszać, zbierał się do pakunku, lecz znużony wprędce, wychodził do miasteczka po ćwieczki i sznurki, a wracał z kilką wesołymi przyjaciółmi... Gdy żona mu przypominała obietnice i zaklęcia — poprzysięgał, że to być miało raz ostatni... Jednego dnia zimowego, właśnie dobrane towarzystwo znajdowało się we dworku i zapamiętale grano w elbecwelbe — popijając czémś kwaśném, co żyd nazywał winem, gdy w sieni posłyszeli goszczący ocieranie nóg, chrząkanie, pytanie, a po chwili wszedł do izby przezacny, kochany Pohoryło...
W okolicy poczciwego Pohoryłę, znali wszyscy i wszyscy się w nim kochali. Był najsłodszy w świecie człowiek. Nigdy nikogo i nic nie potępił, kochał hurtem cały świat... godził wszystkich, śmiał się, jadł, pił, ściskał i bawił niezmiernie. Nikt u niego nigdy chmurki na czole nie widział. Już spojrzéć nań była prawdziwa satysfakcya. Twarz miał księżycową, ale nie tego bladego upiora, co o północy błądzi po niebiosach; raczéj wieczornego wesołego koleżki, co wychodząc na horyzont, jakby z łaźni, czerwony, ogromny, zdaje się światu uśmiechać, dając mu — dobry wieczór. W środku siedział nosek, jak duży orzech włoski, a nizko, het, het pod nim usta obywatelskie, szerokie, rozwarte, z zębami białemi, stworzone do pożywania darów Bożych nie półgębkiem. — Usta te śmiały się nawet, gdy spał, a zęby, mimo lat czterdziestu kilku, gryzły orzechy, jakby jadły kaszę. Łysinę miał dorodną, gładką, wypolerowaną, świecącą, aż się w nią chciało go pocałować. Ile razy liczono czterdziestu łysych dla rozbicia mrozu, Pohoryło był zawsze na pamięci i na rejestrze najpierwszym... Rozumie się, iż taka głowa nie mogła siedziéć tylko na przysadzistéj postaci, szerokoramiennéj, niemal kwadratowéj, stojącéj na grubych nogach, krzywych nieco, czasem, niestety, nabrzękłych, ale dobrze zbudowanych... Ręce téż miał zawsze, jakby nabrzmiałe... i pulchne do zbytku.
Jednym chórem, gdy się ukazał we drzwiach, krzyknęli wszyscy w uniesieniu — A! Pohoryło...
Był pewnym wszędzie takiego przyjęcia... witał więc na okół, ucierając wąsika cienkiego i mrugając oczkami, które policzki tłuste ściskały niemiłosiernie.
— A! Pohoryło... a gospodarz dowcipny, przez skrócenie tylko — A! Ryło, a! Ryło! Zaczęto aż śpiewać na różne tony, na przyjęcie, basem i dyszkantem. Piętka, który miał passyą do wierszy, zaintonował:

Bodaj mu się szczęściło!
Przybył Pohoryło!

I nuż go ściskać.
Ponieważ niejaki pan Zawadzki z panem Sikorą grali właśnie zajmującą partyjkę elbecwelbe, i porzucić jéj nie mogli, Pohoryło przecisnąwszy się po za ich krzesłami, usiadł na kanapce, ocalonéj z Pobereża.
— Cóż tam słychać? zkąd jedziecie?
— Toć już wielką nowinę musicie wiedziéć! zawołał przybyły, trąc wąsy, — wróble o niéj na strzechach świergocą.
— Co zaś?
— A no! nie jadąc na teatrum, będziemy mieli bezpłatną tragedyą doma, — zawołał Pohoryło.
Elbecwelbiści grę wstrzymywali, patrząc na przybyłego z ciekawością. Co to nowina w małéj mieścinie, gdzie, gdy się dwóch żydków poczubi na rynku, tydzień o tém po dworkach rozprawiają.
— Co za tragedyą! — syczącym głosem odezwał się Sikora, który miał zwyczaj czuba do góry zacierać i usta, jakby do świstania miał zawsze ściągnięte, bo mu się śniło, że był ładny. Co za tragedyą?
— Jeszcze pyta... toć wiecie pewnie.
— Jakem żołnierz! — podchwycił Piętka — jak cię kocham, Ryło ty moje najdroższe — nie wiem nic...
— Żartujecie!
— Nie żartujem! — ozwali się razem Sikora, Zawadzki i Piętka — gadaj!
— Ale dajże mi się czego napić! — rzekł umyślnie ściągający nowinę Pohoryło.
Podano mu nalaną lampkę, którą na miarę wychylił zziębły gość i gęba mu się okrutnie skrzywiła.
— Ależ to — lura! zawołał bez ceremonij; gdzieżeś ty to brał — Piętko, kochanie — a to ci żydzi ocet za wino sprzedają.
— Nie uważaj, — odparł Piętka — kwaskowate — prawda, a no z zimna ci się wydało tak ostrém. Cale niezły zieleniaczek...
— Aha! zieleniaczek, bo z ześlonego wina bestya wyciśnięty...
I splunął.
— Dam ci słodkiéj wódki, — rzekł Piętka...
Pohoryło rękę wyciągnął. — Dawaj! Nalano i wypito...
— Gadaj-że — odezwał się Piętka...
— Cała historya... a wszystkiemu kto winien? Piętka...
— Ja? zawołał gospodarz...
— A no — posłuchajcie!
Pohoryło miał żyłkę do opowiadania z partesów i jeśli co począł, wiedzieli wszyscy, że im nie daruje najmniejszego szczegółu, był to narrator, jak rzadko; znano go z tego talentu... Anegdotki, — stare i znane, można było z ust jego słuchać z równą zawsze rozkoszą.
— Jednéj nocy jesiennéj — powiada weredyczny Aaron, gdy i psa by był na podwórze nie wygnał, w Babie nie było żywéj duszy, — zapukano do drzwi, zahuczano — otwieraj... Myślał żyd, że zbójcy, gdy wszedł mężczyzna dorodny, czapka na bakier i noclegu się począł domagać... O pół milki będąc od Rozwadowa, tam jechać nie chciał, uparł się nocować w Babie. Było w tém przeznaczenie... fatum... Ledwie się ów nieznajomy roztassował, łamie drzwi niejaki nam znany, czcigodny obywatel Piętka i wpada...
— A — ha! jestem w domu! — zawołał gospodarz.
— Nie przerywaj! — zakrzyczeli Sikora i Zawadzki, — cicho!
— Piętce poczciwemu...
— Bóg. zapłać!
— Nie przerywaj! — zahuczeli goście.
— Poczciwemu Piętce — ciągnął daléj Pohoryło — na humorze nie zbywa nigdy. Choć nieznany wąsacz siedział skrzywiony, jak środa na piątek — nuż go łaskotać, nuż kusić, aby za język wyciągnąć. Od słówka do słówka, ów gość przy wudjoli — spowiada się, iż chce kupić majątek; Piętka wyznaje, że radby swój sprzedać — kupić nie kupić, potargować można — jedźmy do Pobereża. I oto jak Imci Pan Jeremi Piętka osiadł na bruku — a Imci Pan, tak zwany Szczuka, na Pobereżu.
Ale dopiero historyi początek.. To wszystko nic — respice finem. Jednym razem, poczciwota, duszyczko droga, ksiądz proboszcz zajeżdża z siatką na ryby, złowić nowego parafijanina... Patrzy mu w oczy! Kie licho! coś się znajomego ochapia... Tyś Andruszka Śniehota!
— Nie może być!! — zawołali, od kart się zrywając, Sikora z Zawadzkim.
— Jak mi Bóg miły, — kończył Pohoryło... Wykryło się wszystko — Szczuka nie Szczuka, ale rodzony brat tego utrapionego, co dwie żony pogrzebał, a trzecią się zabiera zawędzić! Ksiądz, jak to go znacie, mąż ewangeliczny, wnet kobyłkami do Rozwadowa z oznajmieniem. — Znalazł się brat! pax hominibus bonae voluntatis. Ale ba! Śniehota słyszéć nie chce o tém... Nie znam brata... Rozumiecie tedy, co tu się za rzecz wywiązuje! Jeść się będą pan Jan z panem Andrzejem, a my na to patrzéć..
Milczeniem przyjęto wiadomość.
— Ale, z pozwoleniem, — odezwał się sycząco Sikora — o cóż idzie?
— O co? Jan o uzurpacyą imienia zabiera się proces wytoczyć, pójdzie sprawa przed kratki... Przy tém codzień, co godzina nowy powód do zadarcia — słowem satysfakcya... Na post i na zimę, nie mogło się nam nic trafić smaczniejszego.
— Żebym był wiedział zawczasu, że Śniehota — odezwał się Piętka, — żebym to ja był wiedział! Byłbym od niego pewnie jeszcze tysiąc czerwonych utargował więcéj, — bo to jego ojcowizna, praetium afectionis byłby musiał zapłacić. Ale nie — ukrył się, zakapturzył, symulował, podszył pod Szczuków i wydrwił u mnie majątek!!
Sikora usta ściągnął tak, że ledwie mu ich ślad pozostał, Pohoryło ręce otworzył, śmiejąc się.
— Chodź! — zawołał — duszo méj duszy, niech cię uściskam, Piętusiu kochany, dziecko moje... Co za logika! Za to jedno wyrażenie — praetium afectionis, dałbym ci konia z rzędem, gdybym go miał...
Piętka się zadumał.
— Bez żartu, — rzekł — jak myślicie — jabym mógł dalipan proces mu zrobić o podejście...
Wszyscy się śmiać zaczęli, Piętka się pogniewał.
— Najlepiéj — rzekł Zawadzki — pchnij chłopca do Szmula, Ozorowicz tam jest, to go się poradzisz...
Duchem posłano po Ozorowicza, obiecując mu wieczerzę i wino. Tymczasem wszczęły się ogromne rozprawy... Co to będzie? kto kogo zmoże? czy Andrzéj Śniehota jest istotnie zmartwychwstałym nieboszczykiem, czy samozwańcem. Zdania były podzielone — Piętka się zapalał myślą, że jeszcze jakie tysiąc dusiów z téj tragedyi wyciśnie. Po dosyć długiém oczekiwaniu przywlókł się nareszcie Ozorowicz.
— W taką porę człowieka, co się rozebrał i miał iść do łóżka, turbować, — rzekł w progu, trzeba nie mieć litości...
Ściskał go Piętka.
— Na Boga — co ty na to? co ty na to?
— Na co?
Ozorowicz, który nieźle był z mniemanym Szczuką i miał nadzieję być przez niego umocowanym, musiał „zażyć polityki.” Minę nastroił nadzwyczaj filuterną i tajemniczą, prychnął, wąsa pokręcił, głową rzucił, rękę rozstawił parę razy i skonkludował.
— Panu Bogu wiadomo co z tego będzie!!
— Ale cóż ty mówisz na Szczukę tego, jest-li to prawdziwy Śniehota, czy...
Ozorowicz ramionami ruszył.
— To wiem — rzekł — że mąż stateczny, że worek ma nabity, że wysokiéj edukacyi człowiek i że wolałbym go na obiad, niż pana Jana na śniadanie...
Milczeli tedy, a Sikora naglił o skończenie elbecwelbe.
— Ale słuchaj Ozorowicz — wtrącił Piętka — na tém nie koniec — ów mnie okpił...
Adwokat wielkiemi spojrzał oczyma.
— Hm? — spytał — kto? kogo?
— A ów! kupował Szczuka, a kupił Śniehota!! rozumiesz to waść. Szczuce ja mogłem sprzedać za tę cenę, a gdybym wiedział, że ojcowiznę u mnie odkupuje Śniehota, byłbym go pociągnął. Czysta, jasna rzecz, jak słońce.
— Jasna, to prawda, — wtrącił Pohoryło — ale żeby — czysta, nie powiem...
— A! tak, ja się mam delikatnością unosić, aby mi żona i dzieci z głodu marły...
Pohoryło się zaczął śmiać, a Piętka nachyliwszy się do ucha Ozorowiczowi, żwawo mu coś szeptał.
Niezmiernie się ożywiła rozmowa, bo Ozorowicz, który od komina do komina nieustannie rzemiennym dyszlem jeździł, nazbierał mnóstwo wiadomości. Powiadano tedy, że bracia już się zadarli, że Jan Andrzejowi bydło zabrał, ludzi pobił, że się odgrażał, że Andrzéj do Myzy jeździł pannę Domicellę odmawiać, że gdyby bracia się kiedy spotkali, uchowaj Boże — bodaj w kościele, mogło przyjść do awantury... Zajadłość zwłaszcza Rozwadowskiego pana, miała być niesłychaną...
Po całém sąsiedztwie poszła wieść o przybyłym po latach tylu Śniehocie, piorunem... Towarzyszyło jéj tysiące baśni, dodatków, historya jego przeszłości, proroctwa na przyszłość najosobliwsze. — Niecierpliwiono się tém, że pan Andrzéj siedział zamknięty, nikomu widziéć się nie dając, gdy wszyscy tak go ujrzéć pragnęli... Opowiadano téż cuda o przywiezionych przez niego bogactwach, o kufrach pełnych złota, których dziesięciu ludzi dźwignąć nie mogło, — o i t. p.
Do późnéj nocy u pana Piętki, rozprawiano o tém, a pod wpływem zieleniaku i wódki — gospodarz przyszedł ku północy do mocnego przekonania, iż najświętszym jego jest obowiązkiem, poszukiwać na nabywcy Pobereża, wyrządzonéj jemu i dzieciom krzywdy, przez podstępne nabycie. Ozorowicz ramionami ruszał i śmiał się, jednakże przyjął to — ad referendum... Pohoryło w wyśmienitym humorze, pojechał nocować z nim u Szmula.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.