Jako drzewo surowe, na ogień włożone, Sapi naprzód i dmucha, potym otoczone
Nieprzyjacielem wkoło, przez kryjome oczy, Wszystkę wilgotność z siebie i wszystek sok toczy;
Nakoniec, kiedy mu już obrony nie staje, W wągiel gore, a potym w szczery popiół taje:
Tak ja opanowany będąc twą miłością, Wzdychałem naprzód srogą ściśniony tęsknością;
Potym sobie i łzami serce ulżywało, Teraz gdy mi obojga tego już nie stało,
Tleję w wągiel, a jeśli nie pojzrzysz wesołem Okiem, w małej się chwili rozsypię popiołem.
I jako kiedy lecie zajmie się przędziwo W piekarni lub w świetlicy, kiedy śpi co żywo.
Samo się w sobie dusi, niż się ściana sucha Zajmie, potym płomieniem przez okna wybucha,
Próżno wtenczas gospodarz o ratunek woła; Cała gromada zgasić pożaru nie zdoła;
Tak we mnie miłość długo potajemnie tlała, Teraz na wierzch przez obie oczy, okna ciała,
Łzami się pokazuje; wewnętrzne zapały Ten wilgotny dym pędzą i ten perz zetlały;
Próżno wołać ratunku, rozum nie pomoże, Twoja to sama łaska, Kasiu, zalać może.