Przejdź do zawartości

Łowy królewskie/Tom II/XII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Paul Féval
Tytuł Łowy królewskie
Wydawca Adolf Krethlow
Data wyd. 1851-1954
Druk Adolf Krethlow
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Józef Bliziński,
Aleksander Chodecki
Tytuł orygin. Les Chevaliers du firmament
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XII.
Dwór Portugalski.

Izabella w towarzystwie markiza Sande udała się do Portugalii.
Kiedy stępiła nogą na brzeg Lizboński, przyjął ją liczny i świetny orszak.
Infant don Pedro ofiarował jéj swoją rękę. Infant był jeszcze wtedy młodzieńcem. Zobaczywszy, że królowa tak jest czarującą, zaczął zazdrościć szczęścia swemu bratu. Jego usta paliły się, skoro całował rękę Izabelli na progu podwoi królewskiego pałacu.
Izabella wcale nie spostrzegła jego w zruszenia. Jéj wzrok chciwie przeglądał tłumy dworzan; szukała w tym tłumie znajoméj sobie twarzy, lecz napróżno.
W skutek przybycia królowej, w Lizbonie rozpoczęły się wielkie uroczystości; lecz królowa zdawała się być bardzo smutną. Wyjeżdżając do Lizbony, powodowała się kaprysem swéj silnéj miłości. Nie zdała sobie rachunku ze swego celu; niepewna nadzieja widzenia, Vasconcellos’a pociągnęła ją. Teraz dopiéro ujrzała, że jest sama jedna; na około niéj, ze wszystkich stron nieznajome twarze; około uszu obijają się dźwięki nieznanego języka. Niéma przyjaciółki, któraby ją pocieszyła, i kiedy zaczęła już drżéć o swój przyszły los, już nie widziała swych przywiązanych sług, ani ojczyzny.
Przy wyjeździe zaledwie pomyślała o ważnych powodach swego wyjazdu. Nadzieja dodawała jéj sił; stawiała Vasconcellos’a między sobą i swoim przyszłym mężem. Lecz teraz ta niedorzeczna myśl zaraz ją opuściła. Izabella znalazła męża i pana; pan ten, skoro go ujrzała, wzbudził w niéj przestrach i wstręt.
Lecz już zapóżno...
Wszystko przygotowane do obrzędu zaślubin: ściany katedry obciągnięte aksamitami, sklepienia ubrane girlandami kwiatów, świece goreją na ołtarzu.
Izabella chciała się oprzéć nienawistnéj konieczności; lecz ujrzała się samą jedną i z rezygnacyą spuściła głowę na piersi.
O! jakże żałowała tych mężnych panów, niedawno jeszcze około niéj gromadzących się, proszących o jedno jéj spojrzenie, będących gotowymi oddać swe życie z miłości ku niéj! Późniéj musiała ich żałować jeszcze bardziéj.
Z początku Alfons zdawał się być zadowolonym. Zobaczywszy Izabellę tak się uradował, jak nigdy się nie cieszył na widok tuzina byków lub buldoga czystej rassy. Król zapomniał o królewskiém polowaniu na trzy dni, i groził szubienicy hrabiemu Castelmelhor za to, że hrabia ośmielił się mówić z Izabellą, nie przyklęknąwszy.
Castelmelhor zgiął kolano, lecz poprzysiągł śmiertelną nienawiść przeciwko młodéj królowéj.
Na trzeci dzień odbyto obrzęd zaślubin. Blada, napół umarła Izabella, zaledwie doszła do ołtarza. Opiérała się na ramieniu infanta don Pedra. Infant, również blady, zdawał się być przyciśniętym jakiemś moralném cierpieniem.
Doszedłszy do środka kościoła, Izabella krzyknęła; zachwiała się na nogach. Po za filarem ujrzała posępną i bladą twarz Vascoucellos’a. Izabella przycisnęła rękę do serca, i wzrok pełen nadziei rzuciła w tżé same miejsce. Lecz Vasconcellos już zniknął.
Teraz serce Izabelli mało się nie rozpękło. Jéj bezwładna i skośniała ręka cisnęła rękę infanta. Kiedy doszła do stopni ołtarza, nogi jéj pomimowolnie zgięły się, i padła przed klucznikiem.
Cała ceremonia zdawała jéj się być ciężkim i strasznym snem. Chciała się obudzić, i obudziła się królową, i żoną człowieka słabego umysłu, który mógł w ręku trzymać nie berło, lecz dziecinną zabawkę.
Infant stał w niejakiéj odległości i nie spuszczał królowéj z oczu. Infant był-to młodzieniec szlachetny, dawano mu wiele rad zdradzieckich i obudzających miłość własną, a jednakże nigdy nie myślał o buncie. W téj chwili, pierwszy raz pozazdrościł bratu, piérwszy raz chciał być na miejscu brata...
— Gdybym był królem — myślał sobie infant — stałbym teraz obok Izabelli, jéj ręka spoczęłaby w mojéj ręce; mnieby poświęciła swe życie i swą miłość.
Obok infanta stał człowiek, starannie zakrywający twarz obszernym płaszczem; człowiek ten również bacznie spoglądał na Izabellę.
Był-to Vasconcellos; chciał ostatni raz widzieć tę, która odjęła mu wspomnienia o Inezie. Simon czule, bez granic kochał Inezę; ją to ubóstwiał w rysach Izabelli de Nemours.
Teraz dwakroć więcéj jéj się obawiał, a wiémy, jakie przywiązanie żywił do króla; bał się Izabelli, ponieważ odgadł jéj miłość, a owładnąć tèm sercem, należącém do Alfonsa, zdawało mu się podłą zdradę; oprócz tego obawiał się jeszcze Izabelli dla tego, ponieważ się czuł obok niéj słabym, i że jego szlachetne serce drżało na myśl uwłaczenia pamięci Inezy.
Lecz miłość jest bardzo wynalazczą. Bardzo często zmienia swe formy, i pod nową formą bierze fortecę, która się długo broniła od miłości swą cnotą.
Odrzuciwszy wszystkie czułe myśli, Vasconcellos uczuł rodzące się współczucie dla biednéj kobiéty. Pamiętał ją żyjącą wśród rozkoszy... a teraz znalazł ją tak nieszczęśliwą!... Wiedział on, lepiéj aniżeli kto inny, jaki los czeka królowę u dworu zaprzedanego faworytowi, który był strasznym nieprzyjacielem dla każdego, kto tylko miał niezaprzeczone prawa do miłości króla. Wiedział on, jakiemi obelgami dręczyli infanta, odejmując mu prawa, jakie mu z urodzenia samego należały; domyślał się jakie poniżenie zagraża Izabelli od chwili, w której radość króla zniknie bezpowrotnie. Bronić, nie znaczy kochać; don Simon przekona się wewnętrznie, że może ją bronić; a potém, kiedy jeszcze rozmyślał nad tym przedmiotem, przekona! się, że bronić ją jest jego świętym obowiązkiem.
Ażeby pogodzić ten obowiązek z sumieniem, postanowił unikać spotkania z królową i bronić ją zdaleka. Rola tajemniczego opiekuna nie przedstawiała niebezpieczeństw; królowa nie widząc go, zapomni o przeszłości, i on tylko jeden będzie cierpiéć.
Po skończeniu obrzędu zaślubin, królowa wyszła z katedry ze spuszczoną głową. Jéj wzrok nie szukał Simona Vasconcellos. Dla czego? Już wszystko skończone, nie ma żadnéj nadziei.
Izabella wsiadła do królewskiéj karety wśród radosnych okrzyków ludu, który się nią zachwycał.
— Izabello — zapytał Alfons z czułością — co ci się lepiéj podoba, czy taniec niedźwiedzi, czy walka dzikich byków z Lenoxu?
Izabella nie odpowiedziała, ponieważ nic nie słyszała.
— Zapewne lubisz i to i to? — mówił daléj biedny Alfons; — o! ty będziesz tutaj najszczęśliwszą z kobiét. Mam włoskich sztukmistrzów, którzy połykają zatrute szpady, i tańcują menueta na linie, wyciągniętéj piętnaście stóp nad ziemią... Że mówię prawdę, daję ci na to moje słowo honoru.
Izabella zakryła twarz rękoma.
— Nie potrzebujesz się chować, jeżeli się chcesz śmiać — mówił znowu Alfons — twoje życzenia sprawią mi radość... Wierz mi, mamy jeszcze tutaj co innego... Są francuzcy sztukmistrze: chodzą na rękach i rzucają się w tył tak, iż sobie całują pięły... Wcale nie kłamię, Izabello!... Mam i komedyantów, którzy śpiéwają jak te bajeczne ryby, które nazywały się... no, wszystko jedno: pamiętam, że te ryby miały kobiéce twarze. Czyś kiedy słyszała o nich, Izabello?
— Boże! mój Boże! — szeptała nieszczęśliwa kobiéta.
— Rozumiem cię, Izabello! — zawołał Alfons — z niecierpliwością oczekujesz na wszystkie moje cuda. Miéj cierpliwość. Nie odmówimy ci téj przyjemności. Oprócz tego, twoja wola będzie dla nas prawem... Lecz jeszcze nie wszystko ci opowiedziałem: mam afrykańską małpę, która się tak wykrzywia, jak jeszcze nikt w świecie się nie wykrzywiał: każde jéj wykrzywienie jest warte dziesięć tysięcy realów... Tak moje hrabiątko oceniło jéj wykrzywiania... Jakże ci się podobał hrabia?
Izabella myślała o francuzkim dworze, o swojej matce, o Simonie Vasconcellos; czuła, że krew ścina jéj się w żyłach.
— Przysięgam ci! — ciągnął Alfons, głośno się roześmiawszy — że mam i francuzkich gladyatorów, na których patrząc udusisz się ze śmiéchu. Gladjatorzy ci biją się głowami jak barany; a kiedy ich głowy uderzą się jedna o drugą, to czasami jedna, czasami obydwie rozlatują się w kawałki jak gliniane garczki!... Jest-to bardzo śmieszne!... Lecz ty, Izabello, śmiejesz się skrycie i nie chcesz mi pokazać swoich pięknych oczu. Bądź łaskawa, spojrzyj na mnie; powiadają, że jestem podobny do Ludwika Francuzkiego.
Mówiąc te słowa, król z czułością odjął ręce królowéj i zobaczył że płacze.
— Co to jest? — zapytał Alfons. — Łzy!... łzy!... Łzy nudzą mnie!
Król ziéwnął i rzucił się w głąb karety.
Było-to piérwsze i ostatnie sam-na-sam Alfonsa z królową. Porzucił ją jak zepsute cacko, lub mówiąc jego ulubioném wyrażeniem, jak zranionego byka.
Tego samego wieczora królowej wyznaczono osobne pokoje.
Castelmelhor nie spodziewał się takiego szczęścia; przekonał się, że nawet nie będzie potrzebować użyć swego wpływu dla zniszczenia wpływu młodéj królowéj: hrabia został zwycięzcą, nie będąc w bitwie. Jednakże pozostał nieprzyjacielem Izabelli, ponieważ ona była przyczyną publicznéj obrazy, jaką mu wyrządził Alfons. Hrabia też nigdy nie przepuszczał powodu, któryby mu pozwalał obrażać Izabellę.
Alfons znowu rozpoczął swe nieporządne życie. Mieszkańcy Lizbony uspokoili się, a królewskie polowania po nocach zostały wznowione. We dnie król zajmował si ęfechtowaniem, kuglarzami i szczwaniem psami.
Nie można nie spostrzedz, że Alfons lubił też same zabawy, jakie dzisiaj lubi paryzkie pospólstwo; lecz na wytłómaczenie Alfonsa można powiedziéć, iż był słabego umysłu, gdy tymczasem gawrony paryzkie są obdarzeni umysłową siłą, i stanowią większą część najoświeceńszego w świecie ludu.
Oprócz wyliczonych tutaj zabaw, Alfons miał jeszcze inne, o których musimy przemilczéć. Pogrążony w nieporządném i nieczynném życiu, bardzo rzadko przypominał sobie, że ma żonę. Lecz przypomnienie jéj sobie, było straszną próbą cierpliwości dla Izabelli. Alfons, jak wszyscy ludzie zepsutego charakteru, był nielitościwym. Przymuszał Izabellę do siedzenia obok niego w amfiteatrze, woził ją do teatrów gdzie się mordowano; nawet kilka razy zmuszał ją do obecności przy jego ordziach.
A ponieważ wszyscy pochlebcy biorą przykład z władzćy, na dworze zaś lizbońskim byli dwaj władzcy, Alfons i Castelmelhor, z których piérwszy obchodził się z królową jak z niewolnicą, a drugi nienawidził jéj; cały więc tłum, odziany w kostjumy dworzan, miał sobie za obowiązek prześladować Izabellę. Królowa ciągle służyła za cel bezecnych żartów ze strony towarzyszy Alfonsa.
Izabella widocznie niknęła. Skutkiem łez jéj wielkie oczy, otoczyły się czarnemi kołami; jéj policzki zapadły; słowem, liczni współzalotnicy, którzy dawniéj szukali jéj wejrzenia, teraz nie poznaliby piękności panującéj w Wersalu.
Lecz nie w bezecnych prześladowaniach, nie w codziennych poniżeniach należy szukać przyczyny smutku, który jéj życie zatruwał.
Izabella kochała, a czas nie zniszczył jéj namiętności. Już dwa lata upłynęły od dnia jéj ślubu, a przez te dwa Jata ani razu nie widziała Vasconcellos’a. Co się z nim stało? Nie wiedziała. Vasconcellos był jéj jedyną, ciągłą mysią; nim tylko żyła. Lekarstwem najskuteczniejszém na jéj smutek, było-by widzenie się z nim.
Zresztą, na dworze był człowiek, którego współczucie siliło się udarować Izabellę pociechą i spokojem. Infant bronił jej wszelkiemi siłami, lecz jego siły były tak małe! Castelmelhor, cięgle wszystkich zapewniał, że infant jest jeszcze małoletnim, dla tego téż don Pedro nie wychodził z pod opieki. Oprócz tego, królowa mieszkała w pałacu Alfonsa, a infantowi wolno tylko było przychodzić do pałacu w dni uroczystości. Jednakże przywiązanie infanta było dla królowej niejakąś pociechą. Zaczęła go kochać jak brata; on kochał ją zupełnie inaczéj; lecz skrępowany okolicznościami, nie śmiał mówić Izabelli o swojéj miłości.
Tymczasem, jeden nieszczęsny wypadek zupełnie zmienił położenie Izabelli.
W jedną z uroczystości, Alfons postanowił wyprawić w swoim pałacu wielką ordżję. Ażeby bal był wspanialszym, rozkazał Izabelli ubrać się kosztownie i uczestniczyć w uczcie. Izabella była posłuszną. Wśród kolacyi, w czasie, kiedy już wszystkie głowy były odurzone winem, Castelmelhor powstał.
— Jednéj rzeczy brakuje uczcie! — zawołał hrabia.
Ogólny śmieéh odpowiedział mu na te słowa.
— Tak jest, jednéj rzeczy brakuje! powtarzam wam! — zawołał silnym głosem Castelmelhor.
— Hrabio, jesteś pijany! — zawołał Alfons.
— W takim razie — odpowiedział Castelmelhor — wypełniam tylko obowiązek przywiązanego sługi: naśladuję cię, najjaśniejszy panie. Lecz tutaj brak jednéj rzeczy...
— Znowu! — zawołał Alfons — lecz czegóż przecie brakuje?
— Wino nie naléwa ręka kobiety.
— Brawo! brawo! — krzyknęli wszyscy — hrabia ma słuszność.
— Hrabio! — zawołał król — zaraz będziesz zadowolonym.
Alfons obrócił się do królowéj, która pomiędzy temi zaczerwienionemi twarzami zdawała się być figurą z białego marmuru i dodał:
— Izabello, weź tę karafkę i naléj tym dobrym panom, których pragnienie dręczy.
Królowa milczała, lecz na jéj twarzy, zwykle miłéj i spokojnéj, odbiły się wszystkie odcienia męczarni obrażonéj miłości własnéj i dumy, nie przyzwyczajonej do takiego obejścia.
Dworzanie patrzyli na nią z ciekawością, lecz wcale nie pojmowali, co się w niéj działo. Niektórzy nie przestawali się śmiać.
Castelmelhor nadstawił szklanki.
Alfons roześmiał się.
Królowa tak zbladła, iż żyły na jej bladém czole wystąpiły, tworząc sieć niebieską. Królowa była dobrą, nawet słabą; lecz płynęła w niéj gorąca krew stronnictwa Frondy — krew, która tylko co nie strąciła kardynała Mazarini w bezdenną przepaść.
Izabella cofnęła się kilka kroków w tył, podniosła głowę do góry i rzekła:
— Hrabio, jesteś podłym! Gdyby los dał mi za męża człowieka, nie żądałabym od niego twego życia; lecz dla czego bym go nie żądała?... Oto, ażeby cię ukarać jak zasłużyłeś... żądałabym, ażeby kat wybił cię publicznie na ulicach Lizbony...
I zwolna wyszła.
— Hrabio! — zawołał Alfons — zraniła cię!
— A ciebie, królu, publicznie zbezcześciła! — odpowiedział Castelmelhor, ukrywając pod swą udaną wesołością, straszny gniéw.
— Ciebie... wybije... kat!... Ah! to bardzo śmiészne.
— Tak, lecz gdyby jjé los dał za męża człowieka! — przecedził przez zęby Castelmelhor.
— Tak, prawda!... prawda!... Ona to powiedziała... — ryknął Alfons — a przecież jestem człowiekiem!... Przysięgam na mą śmierć!... Przysięgam na mą krew!... Jestem człowiekiem!... I biada jéj!... Zawołać mi ją tutaj!...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Paul Féval i tłumacza: Aleksander Chodecki.