Przejdź do zawartości

Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Ostatnia brygada.djvu/285

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Mówi pan o kupcach zbożowych, o tych łajdakach, podpalaczach i…
— Nie, proszę pana. Mówię o kupcach zbożowych którzy potrzebują żyć, potrzebują handlować i którzy, robiąc w tej branży z dziada pradziada, nie mogą spokojnie z założonemi rękoma patrzeć, jak ktoś odejmuje im od ust ich kawałek chleba. Pan jest człowiek interesu, panie Dowmunt, pan nie potrzebuje tu bawić się w próżne gadanie.
— Czego oni chcą?
— Chcą zgody.
— I dlatego niszczą mnie!
— Dlatego. Czy pan inaczej zechciałby z nimi gadać? Nie. Pan opanowałby ich branżę i gwizdałby na nich.
— Mam przeszło miljon strat!
— O wszystkiem można pomówić.
— Jeżeli chcą zgody, niech przedewszystkiem zaprzestaną szkodzić mi.
— Zaprzestaną, dlaczego mieliby nie zaprzestać? Czy pan myśli, panie Dowmunt, że ich ta wojna nie kosztuje? Pana kosztuje, ale i ich kosztuje. A to są porządni kupcy i wojny nie chcą. Jeżeli i pan nie chce, to już wszystko w porządku.
— Jakiejże za to chcą ceny?
— Żadnej ceny! Poprostu oni panu nie będą wtrącać się do uprzemysłowienia rolnictwa, a pan da spokój zbożu.
— Jakto, dam spokój?
— Całkiem zwyczajnie. Pan przestanie handlować zbożem.
Dowmunt wstał:
— Dowidzenia panu.
— Panie Dowmunt. Ja nie powiedziałem ostatniego słowa. Czemu pan jest taki gorący?
— W tej płaszczyźnie wogóle nie mamy o czem mówić.
— Więc chce pan wojny?