Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Ostatnia brygada.djvu/284

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Nie zdążył jeszcze umyć rąk, gdy do drzwi zapukał służący:
— Jakiś pan chce widzieć się z panem.
— Kto taki?
— Wygląda na Żyda, a nazwiska nie chciał powiedzieć.
— Dobrze, prosić.
Po chwili do pokoju wszedł mały zażywny brunet o tak silnym zaroście, że po jego zgoleniu szczęki i pół twarzy miały niemal fjoletowy kolor.
— Czy pan Dowmunt?
— Tak.
— Jestem adwokat Siemiatycki.
— Bardzo mi przyjemnie. Czem mogę panu służyć?
— Mnie osobiście niczem. Pan pozwoli, że usiądę?
— Proszę.
— Ja tu nie we własnem przyszedłem imieniu.
— A w czyjem? — zapytał Dowmunt.
— Na to pytanie, jeżeli pan pozwoli, odpowiem później. Przedewszystkiem chciałem wyjaśnić, że przyszedłem w bardzo delikatnej materji i przyszedłem z pewnemi propozycjami. Jednakże sprawa ta jest tej natury, że muszę mieć gwarancję dyskrecji ze strony pana. Wolno panu przyjąć moje propozycje lub je odrzucić, ale muszę mieć pewność, że w każdym razie zostanie to między nami.
— Cóż da panu tę pewność?
— Bardzo prosta rzecz: pańskie jedno sowo.
— No więc, dobrze.
— O to tylko chodziło. Otóż, proszę pana, wiem, że pańskie przedsiębiorstwa w ostatnich czasach znajdują się w pewnych trudnościach, że poniosły niejakie straty, że nie może pan znaleźć kredytów.
— Aha! Więc pan jest tu z ramienia…
— Zaraz, proszę pana, zaraz. Jestem z ramienia ludzi, solidnych, poważnych ludzi, którzy wolą spokój, niż wojnę…