Przejdź do zawartości

Strona:PL Zola - Podbój Plassans.djvu/226

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ra możność zapanowania nad odrętwieniem, któremu uległa. Po chwili wszakże podniosła na niego oczy, złożyła ręce jak dziecko, błagające o przebaczenie winy i zaniosła się od płaczu. Ksiądz stał wciąż nieruchomy, milczący a ona rzewnie płakała. Wreszcie padła przed nim na kolana i, chwyciwszy go za ręce, ukryła twarz w jego dłoniach, oblewając je łzami.
— Proszę powstać — rzekł zcicha i łagodnie ksiądz Faujas — tylko przed Bogiem klękać należy.
Pomógł jej powstać z klęczek i usiadłszy przy sobie długą rozpoczęli rozmowę. Noc już zapadła i wśród ciemności, zalegających kościół, połyskiwały tylko drobne światełka gorejących lampek wiecznie płonących przed wizerunkami świętych. Cisza panowała głęboka, przerywana jedynie szeptem ich głosów w pobliżu kaplicy świętej Aurelii. Słowa księdza płynęły gładko, obficie i długo, podczas gdy Marta pytała lub odpowiadała ciszej i z drżeniem. Gdy wreszcie powstali ze swych krzeseł, on zdawał się odmawiać jej łaski, o którą błagała. Opierał się widocznie, pomimo usilnej prośby a wiodąc ją ku drzwiom — rzekł nieco głośniej.
— Nie, nie mogę... najodpowiedniej będzie, by mnie w tem zastąpił ksiądz Bourette.
— Kiedy ja twoich rad pragnę, mój ojcze... czuję, iż tylko ty, ojcze, na mnie oddziałasz skutecznie...
— Mylisz się pani — rzekł szorstko. — Jestem zdania, iż w pierwszych czasach, ktoś inny powi-